GR549. Fetzer Amy J - Nie boję się ciebie.doc

(748 KB) Pobierz
Amy J

 

 

Amy J. Fetzer

 

 

 

 

Nie boję się ciebie...

 

 

 

 

 

 

 

 


ROZDZIAŁ PIERWSZY

Laura Cambridge podniosła wzrok na zamek z murami z sza­rego kamienia. Ciekawe, kto czeka na nią w środku, książę z bajki czy smok?

Raczej smok, jeśli choć odrobina prawdy tkwi w plotkach, którymi chętnie dzielili się z nią mieszkańcy miasteczka pod­czas rejsu promem na tę piękną wysepkę. Czy Richard Blackth-orne zdaje sobie sprawę z tego, jaki wzbudza strach? Omiotła wzrokiem kamienne mury i łukowate okna. Budowla miała wie­życzki i krenelaż, a ponadto ogromną basztę.

Taksówka wioząca Laurę wspinała się po stromym podjeździe.

-              Przepraszam - odezwał się kierowca, gdy zatrzymali się
przed gmaszyskiem. - Czy jest pani pewna, że właśnie tutaj
miała się pani znaleźć?

Dlaczego wszyscy na wysepce zadawali jej to pytanie? Czyż­by szła na egzekucję? Na litość boską, Blackthorne to tylko człowiek.

-              Och, tak. Jestem zupełnie pewna, że to tu, panie Pinkey - powiedziała, nie patrząc na taksówkarza, mężczyznę w śred­nim wieku.

-              Wie pani, ten Blackthorne to niezbyt sympatyczny gość.

-              Skoro wszyscy zachowują się tak, jakby miał ich ugryźć,


nie ma się czemu dziwić, nie uważa pan? - odpowiedziała py­taniem.

Poczerwieniał odrobinę, a potem odwrócił wzrok w stronę domu.

-              Z powietrza się to nie wzięło - stwierdził, a potem wy­
ciągnął jej bagaż.

Laura wysiadła i ruszyła za nim stromymi schodami.

Wezwano ją niczym królewską poddaną. Została zatrudnio­na, żeby pomóc czteroletniej córce Richarda Blackthome'a przyzwyczaić się do życia w tym miejscu. Do życia z odlud-k iem. człowiekiem odciętym od świata. Och, to nie będzie łatwe. Od razu poczuła współczucie dla małej dziewczynki, która stra-ciła matkę, a ojca dotąd nic znała. Laura przyjechała nieco wcześniej, żeby zapoznać się z otoczeniem przed przyjazdem dziecka.

Pan Pinkey postawił torby na ziemi. Odwróciła się, żeby mu zapłacić i zobaczyła, że zapisuje coś na skrawku papieru. Gdy podawała mu pieniądze, on wręczył jej karteczkę.

-              To numer mojego telefonu. Gdyby pani potrzebowała się
stąd wydostać albo coś innego, to proszę dzwonić.

Ujął ją tym, choć ucieczka nie wydawała jej się konieczna.

-              To nie jest żaden potwór, panie Pinkey.

-              Owszem, jest. Ten zamek zbudował wiele lat temu pewien człowiek dla swojej narzeczonej. Chciała żyć jak księżniczka, więc on zrobił projekt i zbudował tę twierdzę. Każdy kamień przywiózł z lądu. Powiadają, że niektóre to aż z Anglii i z Ir­landii. Ale dziewczyna zmarła, zanim skończył.

Jakie to smutne, pomyślała, po czym przechyliła głowę na bok.

-              Zachowuje się pan, jakby to miejsce było obciążone klą­
twą albo nawiedzane przez duchy.


Pinkey nic na to nie powiedział. Wpatrywał się tylko w sze­rokie, drewniane wrota, jakby było to wejście do jaskini smoka. Laura położyła rękę na chłodnej kołatce z brązu. Uśmiechnęła się do siebie. Kołatka miała kształt smoczej głowy.

No, cóż, panie Blackthorne, jeśli chciał pan trzymać ludzi od siebie z daleka, to świetnie się panu udało, pomyślała. Zastukała do drzwi.

Z domofonu po prawej stronie wejścia natychmiast rozległ się głos:

-              Już otwieram.

Głos był głęboki, dość nieprzyjemny. Przeszył ją dreszcz.

-               Widzi pani? - zapytał Pinkey. - O to mi chodziło.

-               Bzdura - odpowiedziała stanowczo, popchnęła drzwi i weszła do środka.

Mała lampa stojąca na rzeźbionym stoliku przy ścianie rzu­cała cienie. Laura znalazła włącznik światła. Hol zalała jasność. Stojący w progu Pinkey wzdrygnął się i cofnął o krok.

-              Zobaczy pani, że przyda się mój numer telefonu - powie­
dział, przeciągając z południowym akcentem głoski.

Jego zachowanie, podobnie jak wszystkich innych napotka­nych w miasteczku ludzi - naśmiewanie się z człowieka, które­go tak naprawdę nie znali - sprawiło, że z niewyjaśnionych przyczyn gotowa była bronić Blackthorne'a.

- To nie będzie potrzebne - oznajmiła i zamknęła drzwi.

Westchnęła ciężko. Odwróciła się. Serce podskoczyło jej do
gardła, gdy zgasło światło, a na szczycie lśniących, rzeźbionych
schodów zamajaczyła sylwetka.             

-               Pan Blackthorne?

-               Oczywiście.

-               Dzień dobry, jestem...


 

-              Laura Cambridge, wiem - przrwał jej w pół słowa. -
Trzydzieści lat, samotna. Absolwentka Uniwersytetu Południo­
wej Karoliny, wychowana w Charleston, była Miss Południowej
Karoliny, Miss Hrabstwa Jasper, Miss Festiwalu Krewetek. -
Mogłaby przysiąc, że w jego głosie usłyszała ironię. - Zapo­
mniałem o czymś?

Cóż, z miejsca wszedł w rolę pracodawcy, pomyślała. Stał na podeście, skryty w cieniu.

-              Zapomniał pan o posadach: attache w Departamencie Sta­nu, a potem nauczycielki przy ambasadzie oraz że jestem ling-wistką, biegle władającą włoskim, francuskim i perskim.

-              A czy umie pani gotować? - zapytał po francusku.

-              Gdybym nie umiała, to by mnie tutaj nie było - odpowie­działa zaczepnie.

Nie spuszczała wzroku z olbrzymiego cienia W świetle docho­dzącym z holu widziała jedynie ostre jak brzytwa kanty spodni męż­czyzny. Ręce oparł o barierkę. Kilka razy błysnął ciężki, złoty sygnet. Boże, ależ on ma wielkie dłonie, pomyślała, po czym powiedziała:

-              Czyżbym miała własną stronę internetową, o której nie mam pojęcia?

-              Telekomunikacja to niesamowity wynalazek.

-              No, tak, tylko niech mi pan oszczędzi informacji na temat rozmiarów mojej bielizny i dnia, gdy straciłam ukochaną czapkę z pomponami.

-              Tylko to pani straciła? - Słowa te wypowiedziane zostały w taki sposób, że przeszył ją dreszcz.

Rozzłościło ją to jeszcze bardziej.

-              Niech pan poszuka w sieci i sprawdzi - odgryzła się.
Wcale się jej nie podobało, że Blackthorne tyle o niej wie,

a ona o nim nic. Nie miała czasu, żeby zebrać informacje. Wie-


działa tylko, że od rozwodu i wypadku, który go oszpecił, mie­szka na odludziu oraz, że za kilka dni przyjmie pod swój dach córkę, której nawet nie zna. Robi się coraz ciekawiej, pomyślała biorąc torby.

-              Gdzie będę mieszkać? - zapytała cicho.
    - Na pierwszym piętrze.

   Podeszła do schodów.

-              Niech pani zostawi bagaże. Proszę ze mną. - Usłyszała
pierwsze polecenie.

Laura odstawiła ciężkie torby, ale małą walizeczkę i torebkę wzięła ze sobą. Poszła za Blackthorne'em. Wyprzedzał ją o kil­ka stopni. Ani razu nie wyszedł z ciemności. Widziała jedynie zarys jego ramion w nieskazitelnie białej koszuli, szerokich i wyprostowanych.

Zatrzymał się przed drzwiami. Otworzył je zdecydowanym ruchem.

-              Tutaj - powiedział i poszedł dalej.
    Zatrzymała się w progu.

-              A pokój pańskiej córki?
Zawahał się na mgnienie oka.

-            Po drugiej stronie holu. - Był w połowie schodów na wy­ższe piętro. - Zaraz poproszę o przyniesienie pani bagażu.

-            Myślałam, że mieszka pan sam?

-            Poza mną bywa tu dozorca, który zajmuje domek za za­mkiem i gospodyni, która przychodzi w poniedziałki.

-            Nie uważa pan, że powinniśmy porozmawiać o przyjeź­dzie pana córki? - zawołała, gdyż już odchodził.

-- Zjawi się za dwa dni. Odbierze ją pani z promu. Każdy stopień pokonywał z takim namaszczeniem, że Laura zaczęła się zastanawiać, czy go coś nie boli.


-              Pan nie pojedzie ze mną?

-              Właśnie po to panią zatrudniłem, panno Cambridge. - Nie pozwolił Laurze na dominowanie podczas tej rozmowy.

-              Chodzi panu o to, żeby po prostu wyręczyć pana w opiece nad córką? - zapytała dość niegrzecznie.

Gdzieś na górze z głośnym hukiem zamknęły się drzwi. Drzwi do jego ciemnej kryjówki.

-              No, cóż, to była bardzo owocna rozmowa - powiedziała,
podeszła bliżej do schodów i spojrzała w górę.

Widziała jedynie hol i duże drzwi z polerowanego drewna z brązową klamką. Jak on może być tak obojętny? Kelly to jeszcze małe dziecko, ma zaledwie cztery lata. Czy naprawdę jest aż tak oszpecony, że nie może się córce pokazać? A może to tylko wybieg? Wyprostowała się, poszła na górę i zdecydo­wanie zapukała do drzwi.

-              Wydaje mi się, że powinniśmy porozmawiać, panie Black-
thorne.

Żadnej odpowiedzi.

-              Wie pan, potrafię być bardzo uparta - nalegała.

-              Niech pani sobie idzie, panno Cambridge. Wezwę panią, jeśli będzie pani potrzebna.

-              Oczywiście, wasza lordowska mość, jak mogłam być tak głupia, żeby myśleć, iż troszczy się pan o własną córkę - po­wiedziała z goryczą i odwróciła się na pięcie.

Uparty, źle wychowany, niegrzeczny. Od jej ojca dostałby w zęby za takie potraktowanie kobiety.

Laura poszła do swojego pokoju. Stanęła w progu jak wryta. Widok zapierał dech w piersiach. Pokój był urządzony z prze­pychem. Dywan i zasłony komponowały się ze stylowymi meb­lami. Całość robiła bardzo dobre wrażenie. Duże łóżko z balda-


chimem ustawiono w rogu, ukryto pod draperiami, grubą war­stwą kołder i stertą poduszek. Podobnie jak cały pokój, utrzy­mane było w kolorach burgunda, gołębiej szarości i bieli. Przy ścianie obok drzwi stało barokowe biurko, a na nim komputer. Kilka delikatnych mebelków ustawiono przy kominku. Pod trze­ma mansardowymi oknami stała ława z tapicerskim siedzi­skiem, bardzo efektowna dzięki haftowanym poduszkom. Po lewej stronie pokoju było wejście do ogromnej garderoby oraz łazienki, dzięki Bogu nowoczesnej, z największą wanną, jaką Laura kiedykolwiek widziała. Rzuciła walizeczkę i torebkę na łóżko, przeszła przez hol i weszła do pokoju Kelly.

Stanęła znowu jak wmurowana. A niech to! Najwyraźniej dla Richarda Blackthorne'a pieniądze nie stanowiły problemu. Po­kój był jak ze snu, jak różowo-zielone marzenie. Był tu wikto­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin