Erikson Steven_Bauchelain i Korbal Broach_03_Zdrowe zwloki.rtf

(419 KB) Pobierz

Steven Erikson

Zdrowe zwłoki

 

Trzecia z opowieści
o Bauchelainie i Korbalu Broachu

 

Przełożył: Michał Jakuszewski


Wstęp

Fantasy – jak można ją zdefiniować? Trzeba przyznać, że powstaje jej bardzo wiele, całe tony pretensjonalnych opowieści zrodzonych w rozgorączkowanej wyobraźni grupy bezkrytycznych entuzjastów. Niektórym mogłoby się wydawać, że książki z tego gatunku łatwo jest pisać. Oto naiwny młodzieniec o nieznanym pochodzeniu, którego dzieciństwo jest pełne tradycyjnych omenów i niesamowitych zbiegów okoliczności. W pewnej chwili nasz bohater odkrywa w sobie pragnienie wędrówki, poznania szerokiego świata, który stworzył dla niego autor. Dodajmy pomagiera, magiczny miecz, przyda się też smok albo i dwa. Czy może być coś prostszego?

Jak już wspomniałem, pisze się tego mnóstwo i nie brak osób, które uważają, że przed zasadami gatunku nie ma ucieczki. Jednakże ten gość, którego utwór za chwilę przeczytacie, ten Erikson, przez mur owych zasad przebija się pociągiem towarowym. Czytelnik może potem tylko otrzeć pył z oczu i zadać sobie pytanie, co, u licha, tędy przejechało.

Oczywiście spotkacie tu czarodziejów. I wojowników, całe tysiące wojowników. Skrytobójców, szlachetnie urodzonych, żebraków, ekscentryków, bogów i demony. Mieliśmy już z nimi wszystkimi do czynienia, ale nikt dotąd nie opisywał ich w taki sposób. Świat Imperium Malazańskiego jest nieprawdopodobnie skomplikowany, podobnie jak jego mieszkańcy. Moje słowa mogą zabrzmieć banalnie, ale naprawdę są to realistyczne postacie o urozmaiconych motywach i duszach udręczonych trudnościami życia codziennego. To mi się podoba. Zawsze mi się podobało. Uczynić fantasy tak realną, jak to tylko możliwe, to świadectwo prawdziwego mistrzostwa.

Przytoczę tylko garść z całego morza możliwych przykładów. Na początek – magia Eriksona. To najbardziej skomplikowany, wiarygodny (jeśli to odpowiednie słowo) i instynktownie zrozumiały system magii, jaki kiedykolwiek spotkałem w książkach fantasy. Robi na czytelniku wrażenie realnego. A także straszliwie niebezpiecznego.

Żołnierze Eriksona również są autentyczni. Mówią tak, jak powinni mówić żołnierze. Nie są bohaterami, ale zawodowcami wykonującymi swoją pracę. Z powodu swego zajęcia czują się starzy i znużeni, a ich serca zżera zgnilizna.

Jego prymitywne ludy – w tym punkcie muszę przyznać się do gwałtownej zawiści, jaką budzi we mnie wiedza Eriksona i to, jak potrafi ją wykorzystać – są autentyczne we wszystkich szczegółach, włącznie z brudem pod paznokciami. Erikson wie, jak funkcjonują prymitywne cywilizacje, wie też, co się czuje, rozpalając ogień na pustkowiu, wsłuchując się w nocne dźwięki i patrząc na lśniące na niebie gwiazdy. Podobnej wiedzy nie można sobie wymyślić, musi ona stanowić integralną część psychiki pisarza.

Niniejsza opowieść ma lżejszy ton niż większość materiału dotyczącego Imperium Malazańskiego, jego powstania i upadku. Niemniej jednak jej pomysłowość i polot robią równie wielkie wrażenie. Tę historię chciałoby się czytać na głos grupie przyjaciół o podobnych upodobaniach, w pubie rozświetlonym blaskiem kominka i najlepiej wypełnionym kłębami fajkowego dymu. Z pewnością znalazłoby się tam również kilku kandydatów na Zdrowych Rycerzy, przyglądających się temu z dezaprobatą. Bogactwo przedstawionych w niej pomysłów przyprawia o zawrót głowy, ale wchodzą one na scenę tak skromnym i ujmującym krokiem, że łatwo jest przeoczyć ich niezwykłość oraz oryginalność. Czytając Eriksona, człowiek odnosi w pierwszej chwili wrażenie, że autor spłoszył zająca dla samej zabawy, że jakiś pomysł, wizja albo postać odwróciły jego uwagę od zasadniczego wątku opowieści. Potem jednak widzimy przed sobą całe stado zajęcy, a pod koniec autor chwyta wszystkie z powrotem do worka i okazuje się, że od samego początku wiedział dokąd zmierza. W jego wykonaniu wydaje się to łatwe, ale, wierzcie mi, takie wrażenie jest złudne.

Żeby wyrazić to inaczej, bardziej osobiście: jako pisarz, podczas lektury Eriksona raz po raz zgrzytałem zębami i uderzałem się w czoło, jęcząc: Cholera! Że też na to nie wpadłem!. Wszyscy, którzy wykonują to zajęcie, są okropnymi egocentrykami, trudno więc o większą pochwałę od któregokolwiek z nas.

 

Paul Kearney

Luty 2004


Ostrzeżenie dla terrorystów

od zdrowego stylu życia na całym świecie:

 

Nie czytajcie tego, bo stracicie wzrok


Tych, którzy umierają zdrowo, wypycha się i wystawia

na widok publiczny w szklanych skrzyniach

jako przykłady właściwego życia.

 

 

 

Imid Factallo, brygadzista kierujący grupą robotników kładących nowy bruk pod Murem, stracił przytomność po uderzeniu przez wóz i w ten sposób został świętym. Gdy otworzył oczy, zobaczył, że robotnicy o umorusanych ziemią obliczach gapią się na niego, zdziwieni. Ich prostackie gęby rysowały się na tle nieba, które zaiste mogłoby być przepyszną rezydencją Pani Błogosławieństw, Bogini Zdrowia. Imid Factallo czuł się tak, jakby za chwilę miał osunąć się w jej szczupłe ramiona. Gdybyż tylko można było spaść ku górze, oderwać się od twardej, ciężkiej ziemi i umknąć z dziką radością w bezkresny błękit.

Chwalebne wniebowstąpienie jednak nie nastąpiło. Wracali już wysłani do Wielkiej Świątyni gońcy. Tym razem przywiedli ze sobą godnych, odzianych w różowe koszule i pantalony. Rękawy i nogawice tych strojów przewiązano w zgięciach kończyn i wypełniono wyściółką, by gapie odnosili wrażenie, że widzą świadczącą o zdrowiu i wigorze muskulaturę. Twarze godnych były zapadnięte i pokryte różem. Towarzyszyło im trzech Zdrowych Rycerzy, obleczonych w białe płaszcze oraz polerowane, zdobione srebrem zbroje, stanowiące symbol ich wysokiej rangi. Imid zauważył, że na ich czele kroczy nie kto inny jak sam Invett Wstręt, Najczystszy z Paladynów. Wstręt nie potrzebował różu, by przydać koloru swej twarzy o kwadratowej żuchwie i wielkim nosie. Krew w naczyniach pod lekko pryszczatą skórą płynęła tak obficie, że jego lico miało odcień bez mała fioletowy. Jak każdy obywatel, Imid wiedział, że widząc rycerza Invetta Wstręta po raz pierwszy, można by z łatwością uwierzyć w najgorsze, a mianowicie w to, że paladyn stanowczo za bardzo lubi piwo, wino i inne zabronione występki niechlujnego życia. Tak jednak nie było. Gdyby Invett Wstręt był upadłą duszą, z pewnością nie mógłby zdobyć pierwszej pozycji wśród rycerzy. W gruncie rzeczy, w całym życiu Invetta przez jego usta nigdy nie przeszło nic niewłaściwego. Przynajmniej nie do środka.

– Hej, ty – zagrzmiał paladyn, spoglądając na leżącego. Jego hełm lśnił oślepiająco w blasku słońca. – Czy jesteś niegodną pijawką ze słonych bagien znaną jako Imid Factallo? Czy masz rozbitą czaszkę? Czy nie tylko ogłuchłeś, lecz również oniemiałeś? Z pewnością ucieszy cię wiadomość, że bogini honoruje zarówno kalekich na ciele, jak i na umyśle. Znaczy to, że spotkało cię podwójne, a być może nawet potrójne błogosławieństwo. Czyż to nie nadzwyczajne wyróżnienie? Widzę, że poruszasz oczyma, co sugeruje, że wzrok cię nie opuścił. A więc podwójne, tak jak sądziłem na początku. No cóż, Imidzie Factallo, były brygadzisto z Trzeciego Fragmentu Muru, dowiedz się, że dzięki pamiętnemu wypadkowi, po którym krew tak paskudnie zbrukała twoją twarz i bruk, na którym leżysz, spotkał cię niezwykły zaszczyt. Mianuję cię Świętym Pani.

Imid Factallo spojrzał na rycerza, a potem zacisnął mocno powieki i jęknął. Z całego serca żałował, że ten cholerny wóz go nie zabił.

 

* * *

 

– Kupiec mówił, że to miasto Dziwo – oznajmił Emancipor Reese, wpatrując się w odległe, wysokie mury. Mniej więcej w dwóch trzecich ich wysokości powiewały jakieś dziwne chorągwie. Rozklekotany wóz, którym jechali obaj mężczyźni, kołysał się jak szalony na skalistej dróżce.

– Hmm – mruknął siedzący obok Bauchelain. – Nie widzę stąd nic, co potwierdzałoby tę obserwację.

– Nie, panie, ono nazywa się Dziwo. To ostatnie i najbardziej izolowane z państw-miast tego półwyspu. Biorąc pod uwagę, że od sześciu dni nie widzieliśmy nawet najmniejszego przysiółka, jestem skłonny zgodzić się z kupcem. Faktycznie jest izolowane.

– Być może – przyznał czarodziej, pociągając za spiczastą brodę. – Niemniej jednak, z tej odległości dostrzegam tylko jedną rzecz, którą można by uznać za dziwną. Mam na myśli ten równy szereg trupów przybitych do murów od strony lądu.

Emancipor wytężył wzrok jeszcze bardziej. A więc to nie chorągwie zwisały tak bezwładnie.

– Uważasz, że to dziwne, panie?

– W rzeczy samej, panie Reese. Nie sądzisz, że Korbal Broach będzie zachwycony?

Lokaj oparł się o tylną deskę kozła, żeby uwolnić się od kurczy w krzyżu.

– Śmiem twierdzić, panie – odezwał się – że miejskie władze z pewnością nie pochwalą kradzieży ich... hmm... dekoracji.

– Zapewne masz rację – wyszeptał Bauchelain, marszcząc – w zamyśleniu wysokie czoło. – Być może jeszcze bardziej niepokojąca jest myśl, że wieści o naszych dokonaniach w poprzednim mieście mogły tu dotrzeć przed nami.

Emancipor Reese zadrżał, ściskając mocniej lejce w sękatych dłoniach.

– Mam szczerą nadzieję, że tak się nie stało, panie.

– Być może tym razem nie powinniśmy podejmować ryzyka. Co ty na to, panie Reese? Omińmy to miasto. Znajdźmy jakąś położoną dalej wioskę, nabądźmy w niej solidną łódź i przepłyńmy zatokę.

– Znakomity pomysł, panie.

Podczas ich rozmowy na drodze nie było nikogo. Obłoki kurzu wzbite przez kupca, który oddalił się w przeciwną stronę, opadały już na wierzchołki drzew wystające nad zasłaniającą widok skalną wyniosłość. Wtem jednak decyzji Bauchelaina rzucił wyzwanie odgłos zbliżających się ku nim kroków. Po chwili pojawiło się dwoje ludzi, mężczyzna i kobieta, dźwigających małą, ale z całą pewnością ciężką skrzynkę.

 

* * *

 

W tym świecie, którym władają cnoty, trzeci i najczęściej przeklinany z demonów, Występek, zaznał nagle samotności, rozpaczy i smutku. Zważywszy wszystko razem, to nie było w porządku. Ineb Kaszel świetnie znał dwa z trzech uprzednio wymienionych stanów – rozpacz i smutek – ale to on zawsze przynosił je innym. A teraz cierpiał tak samo, jak ci, którzy wpadli w jego sidła. To niesprawiedliwe. No cóż, może to i nie było najszczęśliwiej dobrane słowo, niemniej jednak pasowało.

Niestety, nie dało się tego powiedzieć o fircykowatym stroju tancerza, który miał obecnie na sobie. Nie ulegało wątpliwości, że był on własnością jakiegoś znacznie wyższego i szerszego w barach osobnika. Gdy Ineb grzebał w odpadkach w zaułku za Pałacem Ziemskich Rozkoszy, szukając... nie wiedział czego, czegokolwiek, przemknęła mu przez głowę myśl, iż jest smutną prawdą, że ciało musi z czasem ulec starczemu zniedołężnieniu. Talent i zręczność przegrywały w starciu z obolałymi mięśniami i kruchymi kośćmi. Na świecie nie było miejsca dla starych artystów i nic nie mogło uczynić tego brutalnego faktu bardziej oczywistym niż odkryte przez demona ciało martwego tancerza. Trup wpatrywał się niewidzącymi oczyma w niebo, a na jego pomarszczonej twarzy malował się wyraz lekkiego zaskoczenia, być może nawet oburzenia wywołanego nagłą świadomością, że stał się tak stary i sztywny, że nie jest już w stanie wykonać tego ostatniego ruchu. Że głośny trzask, który najpewniej towarzyszył owemu śmiertelnemu obrotowi, wróży bardzo źle.

Demon wątpił, by ktokolwiek go słyszał. To był kolejny przykry fakt dotyczący starych artystów. Nikt nie chciał na nich patrzeć, nikomu na nich nie zależało. Obrót, pląs, trzask i upadek na brudny bruk. Trup leżał tam nie niepokojony przez nikogo poza maleńkimi stworzonkami, które bytowały w żywym ciele, a teraz wychodziły na zewnątrz, by się nim nasycić.

Występek zawsze był azylem artystów. Gdy nie mieli już nic innego, zostawało im jeszcze pijaństwo. Podejrzane cielesne żądze. Przesadne dogadzanie sobie za pomocą przepełnionych talerzy. Niezliczone tysiące rozkosznych, niosących śmierć substancji, spośród których mogli swobodnie wybierać. W dawnych dobrych czasach.

Obecnie jednak w Dziwie sprawiedliwe i absolutne rządy sprawowały cnoty. A ludzie tańczyli na ulicach. No, niektórzy z nich przynajmniej próbowali tańczyć, choć kończyło się to dla nich śmiercią. Zapewne był to przedśmiertny gest. Ostatnio oglądało się ich bardzo wiele. Żyć czysto, żyć z niepohamowanym wigorem. Umrzeć powoli. Umrzeć nagle. Niestety, zawsze trzeba było umrzeć. Demon również mógłby pragnąć śmierci, lecz nie była ona w jego przypadku możliwa. Trwał na sposób skrywanych pożądań i dzięki temu był świadkiem tego, jak niezmienna rzeczywistość prędzej czy później dopada nieszczęsnych śmiertelników. Cały czas pierzchali przed niechybnym przebudzeniem owych maleńkich pożeraczy ciała, ale w końcu... czekał ich koniec i tylko koniec. Biedne skurczybyki.

Jak wiele przyjemności rzeczywiście można uznać za nieskazitelne? – zastanawiał się przygnębiony Ineb. Jak wielu śmiertelnikom udawało się ominąć pułapki, które stawiał na ich drodze świat fizyczny? To był inny rodzaj tańca, który wymagał łopoczących rozpaczliwie skrzydeł u stóp. Ten styl wyglądał wyjątkowo nieatrakcyjnie. Szarpany, afektowany, pełen obronnych gestów i skrajnie spazmatyczny. Jego widok zawsze przygnębiał demona. W końcu, czy istniało coś, co nie zabija?

Wtem jego grzebiące w odpadkach za Pałacem Ziemskich Rozkoszy dłonie znalazły jakiś przedmiot i zacisnęły się na nim. Ujrzał wielką butlę z wypalanej gliny. Miała poobtłukiwane dno i utrąconą szyjkę, ale poza tym była... doskonała. Demon przysunął ją bliżej oczu. Tak jest, kiedyś zawierała alkohol.

Ineb nie był w stanie powstrzymać uśmiechu, który wykwitł na jego brudnej, pryszczatej gębie. Uniósł flaszkę do nosa i wciągnął głęboko w płuca stęchły aromat. Zapewne leżała tu od wielu lat, od czasów, gdy Pałac był przybytkiem zupełnie innego rodzaju i oferowano w nim coś zgoła odmiennego niż zielone liście.

Obwisłe wargi demona popieściły zimne szkliwo, poskubały gładką pieczęć wytwórcy. Czerwony koniuszek języka przesunął się po ostrej krawędzi szyjki. Ineb powąchał ją, prychnął, pogłaskał palcami, po czym przykucnął w śmieciach. Oprócz maleńkich pożeraczy ciała istniały też inne niewidzialne stworzonka, które przechowywały wspomnienie o smaku i zapachu. Upłynie pół nocy, nim Ineb wyciśnie z flaszki ostatnią kapkę.

 

* * *

 

– Czy myślałeś kiedyś o tym, co się stało z Pożądliwością?

Nauseo Niechluj przymrużył powieki maleńkich oczek ukrytych wśród obwisłych fałd tłuszczu, ale jedyną odpowiedzią, jakiej udzielił, była głośna erupcja cuchnącego gazu, która rozległa się gdzieś w dole. Wyciągnął brudną, powalaną tłuszczem łapę, wziął ze sterty gnijących jarzyn tłustego pędraka i położył go sobie ostrożnie na wysuniętym języku. Rozległ się trzask, a potem Niechluj oblizał wargi.

– Można by sądzić – ciągnęła Senker Później – że z nas wszystkich to ona okaże się najbardziej... nieustępliwa.

– Być może właśnie dlatego nigdy jej nie widzimy – wycharczał Nauseo. Zatoczył ręką krąg wokół siebie. – Ten zaułek symbolizuje ciężkie czasy, jakie dla nas nastały. Pełno w nim niedożywionych szczurów, chrupiących czerwi oraz niepewnych wspomnień dawnej chwały. Nie wspominając już o naszym żałosnym bracie, Inebie Kaszlu.

– To twoje wspomnienia, nie moje – sprzeciwiła się Senker Później, marszcząc zadarty nosek. – Twoja chwała wyrażała się w przesycie i zawsze była zbyt intensywna, jak na mój gust. Nie, ten zaułek i jego spokojne tempo bardzo mi odpowiadają. – Wyprostowała gołe, niezbyt czyste nogi i usadowiła się wygodniej w śmieciach. – Nie widzę powodów, żeby go opuszczać, a tym bardziej się skarżyć.

– Podziwiam twoją konsekwencję – stwierdził Nauseo – i pewność siebie, z jaką obserwujesz, jak niknę z każdą nocą. Spójrz tylko na mnie. Zostały ze mnie wyłącznie fałdy skóry. Nawet mój zapach przerodził się z odoru stęchlizny w woń ziemi, jakbym był tylko pniakiem butwiejącym na jakiejś słonecznej polanie. Wybacz mi pozorną niedelikatność, ale ty też jesteś teraz znacznie słabsza niż dawniej, moja droga. Kto ostatnio uległ twoim urokom?

– Nikt. Przyznaję jednak, że nie potrafię się tym zbytnio przejmować.

– Będziesz tu zbijała bąki, aż wreszcie spotka cię zagłada, Senker Później.

– Pewnie masz rację – przyznała z westchnieniem. – Trzeba coś zrobić.

– Na przykład?

– Och, później się nad tym zastanowię. Zobacz, jaki piękny, tłusty pędrak! Tam!

– Widzę go. Niestety, jest za daleko.

Senker Później uśmiechnęła się do niego słodko.

– Dziękuję. To było miłe.

 

* * *

 

Skrzynię wypełniały monety, złote jak zachód słońca i srebrne, jakby wyblakłe pod wpływem moczu. Dla zblazowanego spojrzenia Emancipora Reesea ich blask stanowił lśnienie trucizny. Bogactwa nigdy nie przynosiły nic dobrego. Absolutnie nigdy.

– Jesteśmy Świętymi Chwalebnego Trudu – oznajmił mężczyzna nazwiskiem Imid Factallo.

– To brzmi jak zaszczytny tytuł – zauważył Bauchelain, który zatrzymał się między dwojgiem obywateli Dziwa, splótłszy ręce za plecami.

Emancipor rozpalił nieopodal małe ognisko i grzał teraz nad nim wino, by przegnać narastający chłód. Proste, prozaicz...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin