Perez-Reverte Arturo -- Życie jak w Madrycie.rtf

(505 KB) Pobierz
Arturo Perez-Reverte urodził się

ARTURO PEREZ-REVERTE

 

 

 

Życie jak w Madrycie

Tytuł oryginału: Con Animo de ofender

 

(tłum. Wojciech Charchalis)

2005


1998
TWARDE LĄDOWANIE

 

Piętnastu tysięcy walizek w ciągu jednego dnia nie gubi żadne lotnisko, nawet takie, które wzięłoby to sobie za punkt honoru i nakłaniało cały personel do umyślnego i sumiennego ich gubienia, jedna za drugą. Takiej ilości walizek nie gubi żadne lotnisko na świecie - nawet w Trzecim Świecie - z wyjątkiem lotniska Madryt Barajas. Pasażerowie o nikłym poczuciu humoru, a także odznaczający się niechęcią do przygód i szaleństw mogą sobie mówić, co chcą, jedno jest pewne: zapodziać taką liczbę walizek w jednej chwili i za jednym zamachem, to prawdziwa sztuka. Trzeba mieć doświadczenie i talent, stosowny trening, przygotowanie i Bóg wie co jeszcze. Trzeba mieć wyćwiczoną rękę, zamiłowanie, no i powołanie.

Żeby za jednym razem zgubić wszystkie bagaże i żeby nie był to jakiś głupi, odosobniony wypadek, przypadkowe i anegdotyczne zdarzenie, tylko kolejny etap przekształcania głównego lotniska Hiszpanii w burdel doskonały, w międzynarodowe curiosum konieczne jest solidne doświadczenie, pracownicy biegli - w trudnej sztuce robienia sobie jaj z klienta, piloci i kontrolerzy o niewyobrażalnym stopniu bezczelności, personel naziemny i powietrzny, który nieustannie zdaje się wstawać lewą nogą, związki zawodowe wystarczająco niegodziwe, żeby dbać tylko o swoją listę płac, a nigdy o pasażera, dyrektorzy pozbawieni najbardziej elementarnego poczucia wstydu, jak również sieć komputerowa bardziej podziurawiona niż bośniackie okno. A odpowiada za to wszystko Towarzystwo LotniczeIberia, które stało się powszechnym pośmiewiskiem nieba i ziemi; organizm państwowy zwany AENA (Zarząd Hiszpańskich Lotnisk i Przestrzeni Powietrznej), będący szczytem chaosu i nieskuteczności, oraz Ministerstwo Komunikacji niezdolne przewidzieć i uporządkować cokolwiek, w którym jak zwykle - od ministra po ostatniego podsekretarza czy cholera wie, kim tam oni są - nikt choćby w najmniejszym stopniu niczemu nie jest winien, nikt nie jest skłonny wziąć na siebie najmniejszej odpowiedzialności i gdzie wszyscy za wszelką cenę unikają dopuszczenia do świadomości faktu, że w każdym słowniku występują takie słowa, jakdymisja izwolnienie, opatrzone wyczerpującą definicją.

Zgodzicie się państwo ze mną, że spełnienie wszystkich tych wymagań wyłącznie na jednym lotnisku, w jednym tylko mieście i jednym kraju wcale nie jest takie proste. Zwłaszcza jeśli dodamy do tego oszałamiającego osiągnięcia, wszystkie w komplecie nieczynne instalacje, niedostateczną liczbę wózków bagażowych, wskutek czego trzeba taszczyć - gdy się wreszcie pojawią - wielkie walizy, i zmarnotrawić co najmniej pół godziny na krążeniu w labiryncie długich korytarzy, żeby móc połączyć jeden lot z drugim. Dodając do tego system megafonów, który nie spełnia swego zadania nawet wtedy, gdy wydobywający się z nich jakiś niewyraźny głos poleca nam pilnie patrzeć na ekrany, bo... przez megafony nie zawsze wszystko słychać. Do tego wypada doliczyć jeszcze jakieś absurdalne, niekończące się kolejki; rozsuwane rękawy, których z jakichś tajemniczych powodów używa się bardzo rzadko; autobusy usiłujące pozbierać skulonych z zimna albo spalonych słońcem pasażerów, ściśniętych i sponiewieranych, jakby nie wiozła ich obsługująca lotnisko linia autobusowa, tylko niemiłosiernie przeciążona linia miejska w godzinach szczytu, i jeszcze ten most powietrzny Madryt - Barcelona, który po dwóch latach skutecznego i punktualnego funkcjonowania, też się zamienił - to chyba zaraźliwe - w film braci Mara.

Nic podobnego nie istnieje nigdzie indziej, powtarzam, w żadnym innym miejscu, jak świat długi i szeroki. I szkoda by było utracić coś, co uzyskaliśmy na Barajas z takim poświęceniem, za cenę wylanych litrów potu i łez. Oto wspaniały dowód, do czego potrafimy dojść, kiedy naprawdę solidnie się za coś zabierzemy. Madryckie lotnisko uczyniło to miasto sławnym na ziemi i w przestworzach. Człowiek może tu sobie zobaczyć japiszonów, miłośników mocnych wrażeń, jak wysiadają ze swoich jumbo jetów pełni ciekawości i podniecenia, robią sobie zdjęcia w kolejkach, a potem śpią rozciągnięci na ziemi w oczekiwaniu na dalsze połączenia - z zachwytem na twarzach, jaki można zobaczyć tylko w Disneylandzie.

Toteż proponuję nie tylko zachować Barajas takim, jakie jest, z tą samą obsługą i tymi samymi atrakcjami, ale nawet jeszcze wzbogacić ten burdel, wykorzystując jego niesłychany potencjał. Można by na przykład zorganizować zawody z nagrodami, w rodzaju bieg w czasie krótszym niż kwadrans z terminalu lotów krajowych do lotów międzynarodowych, z premią punktową za każdą dwudziestokilogramową walizę dzierżoną w rękach; konkurs Odwołań Technicznych i Opóźnień Operacyjnych; wesołe loterie zasadzające się na zgadywaniu, o której godzinie naprawdę wyleci samolot; biegi emerytów z plecakami przez kilometrowe korytarze, wliczając w to pokonywanie nieczynnych ruchomych schodów; ekscytujące gry, jak na przykład Szukaj Swojej Walizki albo też Zgadnij Co Piszczy - chodzi o wykrywacz metali, reagujący nawet na plomby w zębach - oraz pokazy, jak wcisnąć pięciuset rozsierdzonych pasażerów do jednego autobusu tak, żeby jednocześnie nie pobili kierowcy. A na koniec, już podczas lotu, wybory Miss Złośliwości spośród stewardess.


BOŻONARODZENIOWA PIOSENKA

 

Może znacie już państwo tę historyjkę albo przynajmniej obiła się wam ona o uszy. Była sobie mrówka, która harowała jak jasna cholera, taszczyła do swojego mrowiska ziarenka pszenicy i co tam jej jeszcze wpadło w ręce, cała spocona jak mysz, bo był sierpień i było diabelsko gorąco. Otóż chodziła wte i we wte, z tą poważną i zdyscyplinowaną metodycznością, jaka cechuje mrówki gromadzące zapasy na zimę. Była tak bardzo zajęta, że nawet nie spojrzała na pięknego mrówka, który usiłował ją poderwać.Witaj, morwowa królewno - mówił do niej szarmancko, ocierając się o nią czułkami. - Szczęściarzem będzie ten, co rozłoży ci na raz wszystkie sześć nóżek. A ona, taszcząc ziarenko pszenicy albo też liść pietruszki, udawała, że nic nie rozumie i robiła swoje, raz-dwa, raz-dwa, ogarnięta obsesją zapełnienia spiżarni, bo później przychodzi zima i dzieje się to, co się dzieje.

Mrówka codziennie przechodziła obok szarańczy, bezczelnej jak sto diabłów - baba leżała sobie martwym bykiem w cieniu krzaka rozmarynu i podśpiewywała piosenki Julio Iglesiasa i różne takie, akompaniując sobie na gitarze.Kto ci uleczy złamane serce - śpiewała łajdaczka, naigrywając się z biednej mrówki, kiedy ta pojawiała się w pobliżu. Czasem, gdy szarańcza wypaliła sobie skręta i wpadała w świetny nastrój, zaczynała wyzywać mrówkę.Cześć, stachanówo! - wołała za nią. - Co, nie przystaniesz nawet na chwilę? I konała ze śmiechu. Albo żeby jeszcze bardziej ją wkurzyć, mówiła, leżąc cała spocona, w cieniu, że mrówka haruje jak wół.Trzeba mieć nierówno pod sufitem, żeby łazić wte i nazad, taszcząc pszenicę w takim upale, ty głupia cipo.

Mrówka rzecz jasna dostawała szału. Czasem zatrzymywała się i wygrażała pięścią szarańczy.Spadaj i idź się jebać - mówiła. A szarańcza odpowiadała:A wiesz, że może pójdę, skoro ty nie masz czasu. Niekiedy mrówka omijała ją łukiem, zgrzytając zębami czy co tam mrówki mają w gębie. Jeszcze przyjdzie zima - mamrotała pod nosem, zgarbiona pod ciężarem zapasów. - Jeszcze przyjdzie zima, dziwko, i wtedy będziesz się miała z pyszna. Śpiewaj sobie, śpiewaj. Bo ten, co w sierpniu śpiewa i leniuchuje, w grudniu głodny i choruje.

Ale szarańcza zaśmiewała się do łez.

W końcu przyszła zima i jak należało się spodziewać, spadło śniegu od groma. Mrówka zacierała ręce w swoim cieplutkim mrowisku, przy grzejniku, i syciła oczy widokiem pełnej spiżarni. I myślała: teraz przyjdzie ta głupia cipa i będzie błagać o ciepły kąt, ledwo żywa z głodu i zimna. Teraz przyjdzie i będzie robiła wszystko, żeby wzbudzić współczucie. Ale to się jej nie uda. Dostanie za swoje. Odbije się od moich drzwi, jak pragnę zdrowia.

I kiedy tak mrówka siedziała sobie w trampkach i szlafroku przed telewizorem, oglądając talk-show Tómbola, zadzwonił dzwonek u drzwi. I mrówka wstaje powoli, rozkoszując się swym tryumfem. Przyszła ta bezwstydnica, myśli. Zesztywniała z głodu i zimna. Ciekawe, czy teraz też chce jej się śpiewać.

Mrówka otwiera drzwi i gębę otwiera ze zdumienia - na progu stoi szarańcza ubrana w zajebiste futro z norek, a na ulicy czeka na nią rolls royce.

- Przyjechałam się pożegnać - oznajmia szarańcza. Bo kiedy ty ciężko pracowałaś, ja poderwałam jednego świerszcza z PP [PP - Partia Ludowa.], który śpi na forsie. Ale naprawdę śpi, stara.

- No, dobra, daj już spokój - mówi osłupiała mrówka.

- Przysięgam. I Manolo (bo świerszcz nazywa się Manolo i jest boski) sponsoruje mnie i wynajmuje dla mnie odlotowe mieszkanie, stara. A teraz jadę do Londynu nagrać płytę.

- Nie pierdol.

- Serio. A potem Manolo zabiera mnie w rejs po Morzu Śródziemnym, sama rozumiesz: Włochy, Turcja, Grecja... Od czasu do czasu będę ci wysyłać widokówki. No, to cześć.

Szarańcza podnosi norkowy kołnierz i odjeżdża rolls roycem, a mrówka zostaje z rozdziawioną gębą w drzwiach. Potem powoli je zamyka i zamyślona wraca do grzejnika i telewizji. Siada sobie i patrzy na spiżarnię, a potem znowu na drzwi.

I przypomina sobie tego mrówka, który w końcu poderwał inną mrówkę, jej przyjaciółkę, taką tam jedną Matyldę. Cholera, myśli, zapomniałam powiedzieć szarańczy, że skoro już jedzie do Grecji, to niech zapyta, czy jeszcze mieszka tam ten Ezop. Starszy człowiek, pisarz. A jeśli go spotka, niech go ode mnie pozdrowi. I niech go kopnie ode mnie w dupę.


KONIAK NA ŚNIADANIE

 

Wszedł do baru i po prostu zamówił koniak, ot tak, zwyczajnie, chociaż nawet nie wybiła jeszcze ósma rano w świąteczny dzień. Był niski, suchy i smagły, w białej, czystej, świeżo wyprasowanej koszuli, miał czarne włosy, wciąż gęste, z odrobiną siwizny, trochę wilgotne, starannie zaczesane do tyłu. Na pewno przekroczył już dawno pięćdziesiątkę. Na jego lewym przedramieniu widniał zielonkawy tatuaż, prawie nieczytelny, wypłowiały od słońca i morskiej wody.

Są faceci, którzy podobają mi się od pierwszego wejrzenia, i tego od razu zaliczyłem do tej kategorii. Jak już mówiłem, było bardzo wcześnie. O tej porze na lewantyńskim wybrzeżu nie ma wiatru, a słońce jest jedynie czerwonawą tarczą, ledwie odklejającą się od wody. Było to typowe rybackie miasteczko, z tych, co to mają nabrzeże, łódki i stare domy z dachówkami oraz wielkimi oknami z kratą niemal do ziemi. Domy, przed którymi w gorące letnie wieczory starsze kobiety i wiekowe babcie siadają na progu w samych koszulach, żeby patrzeć, jak mija życie.

Był to jedyny otwarty bar. Nie jakaś tam pretensjonalna kawiarnia, tylko dobra portowa knajpa - z tych, co to istnieją od zawsze, ze zniszczonym kontuarem, plastikowymi krzesłami, zdjęciami drużyn piłkarskich na ścianach i wizerunkami Matki Boskiej pomiędzy butelkami brandy i koniaku. Jedno z tych miejsc, które przetrwały z innych czasów - kiedy to we wszystkich portach były bary jak Bóg przykazał: z dokerami o zniszczonych rękach, marynarzami, rybakami i zmęczonymi kobietami, które paliły papierosy i rozmawiały z facetami, zwracając się do nich - wtedy robiły to jeszcze tylko one - per ty.

Chudy facet z włosami zaczesanymi do tyłu jednym haustem wypił koniak nie mrugnąwszy okiem. Oprócz niego był tu jeszcze podsypiający staruszek i trzech nieogolonych facetów, którzy wyglądali tak, jakby właśnie przybili do nabrzeża po nocy ciężkiej harówki na morzu za nędzne grosze. Wszyscy mieli przy filiżankach z kawą kieliszki koniaku, choć godzina była wczesna. Widzisz, pomyślałem, im nie przyjdzie do głowy robić w sokowirówce świeży sok z marchewki albo zaparzać ziołowe herbatki, albo chodzić na róg ulicy po ciepłe croissanty. Należeli do tych, których niemądre siusiumajtki bez wahania klasyfikują jako alkoholików: tak wcześnie, a już chleje, itp., itd. Zupełnie jak wtedy, gdy w jakimś przydrożnym barze widzisz kierowcę ciężarówki, podjeżdżającego o szóstej rano i wypijającego whisky, chlup, jednym haustem, zanim znowu siądzie za kierownicą, a ludzie mówią: Patrzcie, co za typ! Bywają jednak zawody, w których nie ma miejsca na delikatessen. Prace, wymagające takiego wysiłku, że życie staje się nie do wytrzymania i jeśli nie trzaśniesz sobie grzdyla, który rozgrzeje ci flaki, zanim zabierzesz się do roboty, nie wytrzymasz nawet trzech minut bez rzucania mięchem. A nawet rzucając.

Tak jak tedodatki motywujące na bazie bimbru, które wlewają w siebie górnicy, albo kawa po kapitańsku rybaków, w której skondensowane mleko i kawa są tylko pretekstem, żeby trzasnąć sobie porcyjkę koniaku na trzy palce, zanim przed świtem wyjdą w morze, by tam walczyć o życie.

Chudy, zaczesany do tyłu facet zamówił jeszcze jeden koniak. Obserwowałem, jak zapala papierosa i wypuszcza dym, podnosząc kolejny kieliszek do ust. Miał kanciastą, ogorzałą twarz, całą w bruzdach - twarz prawdziwego twardziela. Pachniał czystością, niedawną kąpielą i płynem do golenia. Przez moment zastanawiałem się, co robi poza domem o tej porze, i to w święto, aż w końcu dotarło do mnie, kiedy się przyglądałem, jak opiera się o bar, jak popija koniak i pali Ducados, że ten facet wstawał wcześnie przez całe swoje życie, w dzień powszedni i w święta. Że to po prostu rutyna, naturalne przyzwyczajenie, i że te dwa koniaki, które właśnie w siebie wlał, to był tylko nieustanny dalszy ciąg setek, może tysięcy koniaków, które codziennie pomagały mu utrzymać się na nogach i stawić czoło porankowi, i temu, co z sobą przynosił. W innej sytuacji próbowałbym postawić mu jeszcze jeden koniak, żeby z nim pogadać i coś z niego wyciągnąć. Trzeba jednak mieć wyczucie w tych sprawach - pora nie była odpowiednia. Ten z tatuażem nie był człowiekiem, który by wypowiedział trzy słowa pod rząd przed siódmą wieczorem. Widziałem, jak powoli dopija drugi kieliszek - chociaż ostatni łyk wypił bardzo szybko, odrzucając głowę do tyłu. Potem zapłacił nie pytając o rachunek, w ogóle nic nie powiedział, tylko wyszedł i powoli oddalił się w stronę nabrzeża. Słońce stało już trochę wyżej i raziło w oczy, odbijając się od spokojnej wody pomiędzy zacumowanymi kutrami, stosami sieci i chorągiewek pływaków. Przymknąłem oczy i jeszcze przez kilka chwil, patrząc pod światło, odprowadzałem wzrokiem jego postać zmierzającą donikąd.


CZEKAM, WIOSŁUJĄC

 

Już trzech czytelników przysłało mi tę samą historię, która krąży po okolicy. Utrzymują, że jest zmyślona, ale ja mogę się założyć, o co chcecie, że jest prawdziwsza niż samo życie. To historia tak wspaniała i tak jednocześnie nasza, to znaczy hiszpańska, o ile to w ogóle jest jeszcze Hiszpania, że niepodzielenie się nią z czytelnikami byłoby przejawem niebywałej podłości - czego już raz się dopuściłem, nie wiem, czy państwo to pamiętają, w odniesieniu do rozlicznych wariantów opowieści o męskich atrybutach. Ta też jest niebanalna, więc przepisuję ją bezczelnie, niemal bez żadnych własnych komentarzy.

W 1996 roku, jak odnotowują kroniki, zorganizowano zawody wioślarskie pomiędzy dwiema drużynami: pierwszą złożoną z pracowników pewnego hiszpańskiego przedsiębiorstwa i drugą z pracowników innego podobnego przedsiębiorstwa japońskiego. Już od startu Japończycy energicznie ruszają, krzycząc: Banzai! Banzai!, mocno dają wiosłami i przepływają linię mety na godzinę przed drużyną hiszpańską. W wielkim zamieszaniu dyrekcja hiszpańskiego przedsiębiorstwa zarządza śledztwo i dostaje następujący raport: Zdołano ustalić, iż zwycięstwo Japończyków ma swe podstawy w przebiegłości taktycznej: podczas gdy ich reprezentował jeden sternik i dziesięciu wioślarzy, w naszej drużynie był jeden wioślarz i dziesięciu dyrektorów personalnych. W przyszłym roku w celu zapewnienia zwycięstwa zostaną podjęte odpowiednie kroki.

W roku 1997 znowu zorganizowano zawody i znowu japońska ekipa wyprzedziła tych z Villadiego, już od pierwszego uderzenia wiosłami. Drużyna hiszpańska, pomimo swoich koszulek z napisem Lotto, butów Nike i wioseł z hydrokarbonu, na które przedsiębiorstwo nieźle się wykosztowało, tym razem przypłynęła o dwie i pół godziny później - jak to wykazał chronometr firmy Breitlin, będącej sponsorem zawodów, wyposażony w GPS i antenę satelitarną. Znowu zbiera się dyrekcja, nieco smętna po zmyciu jej głowy przez zarząd, i powierza zbadanie sprawy powołanemu na poczekaniu departamentowi. Po dwóch miesiącach badań ustalono, że drużyna japońska, przy zachowaniu ewidentnie konserwatywnej taktyki, utrzymała swój tradycyjny skład osady, liczyła ona bowiem jednego kapitana drużyny i dziesięciu wioślarzy, podczas gdy drużyna hiszpańska, dzięki wprowadzeniu nowatorskich środków wprowadzonych po przegranej w poprzednim roku, wybrała strukturę otwartą, bardziej dynamiczną, i składała się teraz z jednego dyrektora personalnego, jednego doradcy zarządu, trzech przedstawicieli związków zawodowych (którzy zażądali dla siebie miejsca na pokładzie), pięciu dyrektorów sekcji i jednej JPWF (Jedn...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin