Konrad Lewandowski El Ninjo.doc

(116 KB) Pobierz

Autor: KONRAD T. LEWANDOWSKI

Tytul: El Ninio 2035

 

Z "NF" 12/99

 

Aparatura pojęciowa buczała zrzędliwie w rogu pokoju. Była głodna. Wstałem zza biurka i wrzuciłem w paszczę skanera tomik poezji awangardowej. Ostatni. Najwyższy czas odwiedzić sklep z karmą dla sztucznych inteligencji. Aparatura pojęciowa zaszeleściła z apetytem skanowanymi kartkami i po minucie wrzuciła tomik do niszczarki. Zgrzytnęło, zabuczało i do kosza wypadł zbrykietowany sześcian ścinek. To po to, by przypadkiem nie nakarmić jej znów tym samym tomikiem.

Sztuczne inteligencje nie lubią się nudzić. Dziwaczeją od tego, wpadają w stan autoadoracji i zawieszenia kompetencyjnego lub doznają deprywacji sensorycznej.

Zapewniwszy swej aparaturze pojęciowej kilkanaście spokojnych godzin jałowego biegu, wróciłem do pracy. Polegała ona na tworzeniu kolejnych wersji odpowiedzi na pytanie o sens istnienia, w zależności od zadanego systemu pojęć i rozróżnień kulturowych. Zleceniodawca płacił na akord, osiemdziesiąt pięć euro od systemu filozoficznego. Jako średnio zaawansowany chałupnik byłem w stanie zrobić dwa do trzech systemów dziennie. Zależnie od nastroju i kondycji intelektualnej. Na kacu wychodził najwyżej jeden.

Odpowiedzi na pytanie o sens istnienia służyły za pokarm symulatorom giełdowym, bardziej skomplikowanym od mojej aparatury pojęciowej. Bez tych odpowiedzi symulatory szybko dochodziły do wniosku, że ich działanie nie ma sensu, co kończyło się zwykle zniżką notowań akcji spółek in spe.

Praca, którą wykonywałem, wiązała się z regułą Trefila-Penrosa - wszystko, co wymyślą ludzie, zmusza maszyny do myślenia. Była to najbardziej popularna interpretacja Prawa Relacji Rodzajów Inteligentnych, podpartego solidnym kawałkiem wyższej matematyki. Działało to również w drugą stronę, na zasadzie, że postępowanie maszyn zwykle intryguje ludzi, z tym, że należało tu jeszcze uwzględnić warunek Parkinsona-Murphy'ego, stwierdzający, iż ludzi mało kiedy obchodzi, co myślą maszyny. W praktyce dawało to nierównowagowy przepływ informacji od ludzi do sztucznych inteligencji. Była to podstawa niszy ekolotronicznej człowieka, od czasu przeprowadzenia Pierwszej Kondensacji Sztucznej Osobowości.

Mówiąc po ludzku: myślące komputery mogły wprawdzie same sobie zorganizować zasilanie elektryczne, ale niezbędne dla podtrzymania ich psychiki bodźce ideowe mogły otrzymywać tylko od ludzi. Pomysły generowane przez inne maszyny były dla nich zbyt banalne, za mało zakręcone i nieciekawe, co wynikało zresztą z Prawa Relacji. Na tej samej zasadzie większość ludzi przyjmuje z rezerwą lub jawnym pukaniem w czoło koncepcje żywych filozofów.

Wbrew pozorom, to wszystko nie było takie mądre. Wręcz przeciwnie. Sami zobaczcie. Wprowadziłem do podręcznej filozofowarki surowy plik, wydobyty rano z aparatury pojęciowej i zatrzasnąłem przyłbicę wirtuala. Przystawka psychoanalityczna rozpoczęła projekcję, wyświetlając kolejne plamy, figury, zdania i prosząc o skojarzenia. Udzielałem pierwszych przychodzących na myśl odpowiedzi, a filozofowarka przetwarzała je na system twierdzeń o Istocie Rzeczy, odpowiadający danemu zestawowi pojęć. Przykładowo: jeżeli jedynymi pojęciami zrozumiałymi dla rozpatrywanego osobnika były: "mama", "tata", "kiełbasa", to sens życia sprowadzał się do rozmnażania. Im więcej pojęć dostarczała kultura, tym sens stawał się bardziej skomplikowany. Moja robota wszakże nie była aż tak wyrafinowana. Nie znałem pytań, na które udzielałem odpowiedzi cząstkowych ani odpowiedzi ostatecznej. To nie miało znaczenia. Ja tylko wprowadzałem do systemu "czynnik ludzki", inkasowałem forsę, a reszta nie powinna mnie obchodzić. Przynajmniej teoretycznie. Robota była prosta. Jedyną trudność sprawiało mi unikanie skojarzeń monotematycznych, głównie erotycznych, które filozofowarka automatycznie odrzucała. Cóż, trudno być filozofem bez kobiety. Pewnie dlatego nie mogłem wyciągnąć pięciu systemów filozoficznych dziennie. Przez to nie mogłem liczyć na premię, bez premii nie było mowy o skutecznym zaspokojeniu popędu, co zagwarantowałoby większą jasność umysłu i koło się zamykało. Na dodatek karma dla aparatury pojęciowej pochłaniała jedną trzecią zarobków, a ta cholera żarła ostatnio coraz więcej tomików poetyckich. Albo złapała wirusa egzystencjalnego, albo jej, psiakrew!, gust wysubtelniał. Bałem się, że w końcu sam będę musiał pisać dla niej wiersze...

Zresztą, gdybyż tylko chodziło o seks! Najzwyczajniej w świecie głupiałem od tej roboty. Program autokorekty co i raz sygnalizował zbyt wąskie kategorie skojarzeniowe, co świadczyło, że siada mi wyobraźnia. Mogłem tylko powspominać dawne czasy wariackiego dziennikarzenia w "Obleśnych Nowinkach". Teraz prasa już nie istniała. Każdy mógł zamówić sobie indywidualny serwis informacyjny w programowalnej, interaktywnej telegazecie, z którą można było też podyskutować o najświeższych doniesieniach.

"Odpowiedź wtórna", zakomunikowała filozofowarka. Tak to, cholera, jest, gdy w wirtualu na łbie myśli się o cipie Maryni!

- Jestem zerem! - oświadczyłem samokrytycznie.

"Odpowiedź przyjęta", stwierdziła filozofowarka, a sekundę później dodała: "System filozoficzny skompilowany. Czy rozpoczynasz tworzenie kolejnego? Pomyśl TAK lub NIE".

- Nie! - miałem na dzisiaj dość sprzedawania skojarzeń. Zapadła ciemność. Dzień można uznać za nieudany. Jak zresztą ostatnie parę lat życia. Zabawne, jak skutecznie można było stracić sens życia, zawodowo robiąc w sensie istnienia... Robota głupia aż do bólu. I tymi idiotyzmami  żywiły się sztuczne inteligencje! Kto by pomyślał, że będą one aż tak głupie? A jeszcze na początku wieku ludzie się ich bali! Że opanują świat, wyniszczą homo sapiens... Zamiast dramatu wyszła farsa.

Musiałem coś zrobić, bo inaczej dostanę małpy! Siedziałem na podłodze, w wyłączonym wirtualu, który w tym stanie pracy niczym nie różnił się od nałożonego na głowę kubła. Najlepszym rozwiązaniem byłby niespodziewany e-mail albo trzech pukających do drzwi zaaferowanych facetów, jak wtedy w 2015, przed bitwą nad Notecią. Uśmiechnąłem się na to wspomnienie. Teraz, po dwudziestu latach, mało kto pamiętał o tym epizodzie. Po wstąpieniu Polski do NATO, w oficjalnych wypowiedziach nie nazywano tego inaczej jak "pożałowania godnym nieporozumieniem". Wynajęto nawet dwie agencje public relations, których zadaniem było przekształcenie w świadomości społecznej tamtych wydarzeń z faktów historycznych w mitologiczne. Obie firmy odnotowały już znaczny postęp.

"Serwis informacyjny!", pomyślałem koncentrując uwagę. Wirtual ożył, łupnął światłem po oczach. Nie wiedziałem, gdzie szukać, czego szukać, ale musiałem znaleźć! Kolejnymi aktami woli otwierałem kanały danych. W mózg waliła narastająca lawina sieczki dla kretynów, wszelkiego chłamu i zwyrodniałego gówna. Przystopowałem dopiero, gdy obrazy i dźwięki zlały się w szumiącą, kolorową magmę. Przez chwilę unosiłem się w tym informacyjnym ścieku, po czym zacząłem selekcję, blokując kolejne serwisy, poczynając od ofert zrobienia dobrze. Wkrótce w mojej głowie pozostał tylko stugębny chór prezenterów wiadomości bieżących, zakratowanych liniami tekstu telegazetowego. Dało się już wyłapać pojedyncze słowa. Płynąłem.

Nie wiem, czemu właśnie to zdanie przykuło moją uwagę. Było tak, jakby wskazał mi je Duch Święty. Nieuchwytne dla świadomości mikroskopijne drgnienie gałek ocznych musiała zarejestrować podświadomość, poprzez nerw błędny wysyłając impuls blokujący emisję danych.

Chwilę nie wiedziałem, na co patrzę. Na któregoś z prezenterów znieruchomiałych z otwartymi ustami czy na którąś z setek stron tekstu? Podświadomość dała zbliżenie.

"...komputery wpadły w depresję...". Poleciłem odtworzyć początek i koniec informacji. Wirtual wykonał bez słowa. Na marginesie dodam, że zarówno on jak i moja aparatura pojęciowa miały wyłączone syntezatory mowy. Nie lubiłem gadających maszyn, zwłaszcza pieprzących bez sensu.

Wiadomość pochodziła z tabloidalnego serwisu dla znudzonych kucharek, zainteresowanych poznaniem głębi swej duszy. Chodziło o to, że komputery Unii Europejskiej, pracujące dla komisji zajmującej się finansowaniem projektów badawczo-wdrożeniowych, wpadły w depresję utrudniającą im wykonywanie normalnych funkcji. Oczywiście, wybitna specjalistka od psychologii maszyn - tu zdjęcie  uśmiechniętej nagiej panienki, niedbale zasłaniającej cycki hełmem wirtuala (no, patrzcie, jaka jestem seksowna, profesjonalna i medialna!). Otóż ta wielka przyjaciółka sztucznych inteligencji, odczuwająca z nimi kosmiczno-duchowe pokrewieństwo, przyszła zasmuconym komputerom z pomocą. Maszyny już czuły się lepiej.

Nie napisali, że całkowicie wróciły do równowagi! - przemknęło mi.

Znaczyło to, iż ta goła laska nie była tak bystra, jak ją przedstawiali. Skoro zaś maszyny miały się źle, musiała zaszkodzić im dostarczona strawa duchowa. Czyli, że Bruksela miała problem... Należało teraz sprawdzić, jak duży.

Zacząłem drążyć sprawę. Po kwadransie wiedziałem już, że chodziło o sztuczne inteligencje zajmujące się wypełnianiem euroformularzy do wniosków o przyznanie funduszy na realizację projektów. Były to komputery wyższego rzędu, czyli bardziej inteligentne od maszyn tworzących czyste kwestionariusze. Te ostatnie pracowały bez wytchnienia. Awaria oznaczała zatem, że w Komisji Projektów narastała góra dokumentów ramowych, których nie miał kto wypełnić. Już lata temu zadanie to przerosło ludzkie możliwości. Tę robotę wykonywały wyłącznie maszyny, przy czym do stworzenia kwestionariusza wystarczała słabsza sztuczna inteligencja niż do jego wypełnienia. Krótko mówiąc: Bruksela miała duży kłopot! Na razie w wirtualnych dokumentach tonęła tylko jedna komisja, ale nic nie stało na przeszkodzie, by następne komputery zwątpiły w sens swej egzystencji.. Szczerze mówiąc, gdyby były naprawdę inteligentne, zrobiłyby to już dawno.

Terapia polegała na tym, by podsunąć im jakiś niebanalny plik do przemyślenia, zainspirować. Widocznie jednak wszelkie dotychczasowe metody zawiodły. Czyżby te komputery rzeczywiście zmądrzały?

Postanowiłem się tym zająć. Raczej musiałem się tym zająć, bo w przeciwnym razie czułem, że sam skończę jako sztuczna inteligencja. I będę buczał niczym moja aparatura pojęciowa.

Wywołałem e-mailem Komisję Projektów, wszedłem do ich działu pocztowego. Oczywiście dupa blada, oczywiście bardzo byli zainteresowani żywym kontaktem z prostymi obywatelami Unii, ma się rozumieć, każdy mógł nadać maila, każdy mail był wnikliwie czytany, oczywiście. Mailów było w kolejce coś ze trzy miliony i przybywało ich po kilkadziesiąt na sekundę. Mogłem wysłać swój i iść się powiesić. Odpowiedź przyjdzie akurat, gdy rosa oczy wyje. Nie można było wymyślić lepszego sposobu spławienia upierdliwego elektoratu. Nadmiar informacji jest brakiem informacji, a całkowita otwartość jest całkowitym zamknięciem - wszystko utknie w masie, w szumie i tłumie.

Trzeba było od tyłu... Tylko jak? Nie byłem hakerem. Zawsze uważałem, że najlepszym sposobem na Internet jest przyłączyć go wprost do sieci elektroenergetycznej, minimum 400 tysięcy wolt. Ale by się serwery zdziwiły!

A skoro o zasilaniu mowa... Hakerzy na pewno stawali na uszach, by spiknąć się z komputerami. Czasem nawet udawało się im zbajerować tę czy inną sztuczną inteligencję, mniejsza o to. Zabezpieczone były komputery, ich systemy zasilania, szyny danych i terminale zewnętrzne. A kto pilnował zwykłego oświetlenia? Automatyczny system oświetlania awaryjnego. I wszystko. Po co więcej? Co hakerowi po tym, że wyłączy lampkę biurową czy nawet światło w pokoju, skoro nie ruszy to komputerów posiadających własne zasilania? Zresztą światło zaraz się zapali, bo zadziała system awaryjny. Można tylko pomrugać światłami...

Hakerowi to na nic, ale dla mnie to było wyjście! Połączyłem się ze znajomym znajomego, o którym wieść piwna głosiła, że rozkochał w sobie jakieś blaszane pudełko z sieci rządowej i nawsadzał jobów samemu premierowi.

Gdy powiedziałem, że chcę się włamać do komputera kontrolującego zasilanie oświetlenia w biurowcu Komisji Projektów w Brukseli, facet mało się nie obraził. Musiałem obiecać, że nikomu za nic nie powiem, że podjął się tak mało ambitnej roboty. Wskazany komputer był zwykłym pecetem, żadna tam sztuczna inteligencja. Kwadrans i po wszystkim. Kosztowało mnie to trzy piwa i dodatkowe zapewnienie, że nie podpuścili mnie żadni kumple.

Skorzystałem z otrzymanego kodu i podpiąłem się do zasilania biurowca. Zredagowałem wiadomość: "Jestem Radosław Tomaszewski, konsultant polskiej armii w roku 2015. Chcę pomóc waszym komputerom". Tyle. Potem przetransformowałem litery w znaki alfabetu Morse'a i poleciłem przekazać wiadomość, mrugając światłami w całym biurowcu. Stupiętrowy wieżowiec w centrum Brukseli zamigotał jak bożonarodzeniowa choinka. Trzykrotnie, żeby żabojady nie przeoczyli.

Potem wygasiłem i zdjąłem wirtual. Dla świętego spokoju wyciągnąłem wtyczkę ze ściany. Zrobiłem sobie herbatę, wypiłem i poszedłem spać.

Rano obudził mnie dzwonek, a za drzwiami stało dwóch facetów z głupimi minami i w nienagannych garniturach. Nerwowo międlili trzymane w dłoniach aktówki.

- Mousieur Tomaszewsky? - zapytał z europejskim akcentem starszy.

- Może herbaty? - otworzyłem szerzej drzwi.

Przeszli przez mój przedpokój jak przez pole minowe. Dopełniliśmy formalności powitalnych. Obaj byli z Komisji Projektów. Starszy, szpakowaty euroyapiszon nazywał się Michael Dlouchy, narodowości nieokreślonej. Młodszy Henryk Długołęcki był pucołowatym typem Polaka-eunucha, czyli Polaka całkowicie pozbawionego fantazji. Gdy wróciłem z herbatą, zastałem go czytającego ukradkiem "Normy ISO postępowania z osobami niezrównoważonymi". Zanim zdążył schować to do kieszeni, wyjąłem mu broszurę z ręki i włożyłem w skaner aparatury pojęciowej. Po kilkunastu sekundach konsternacji aparatura uznała euroinstrukcję za poezję awangardową i przyswoiła. Na widok wypadającego do kosza brykietu ścinków Długołęcki zbladł, nic jednak nie powiedział, widocznie nie zdążył przeczytać odpowiedniego rozdziału.

- Pan my mocno utrudnił - oznajmił Dlouchy, patrząc wilkiem na herbatę. - Nie jesteśmy przyzwyczajeni do takiej procedura kontaktu.

- Zgodnie z normami ISO 35 000 odpowiednie komórki organizacyjne winny być zawiadomione we właściwej kolejności - wyjaśnił pośpiesznie Długołęcki. - Pan zawiadomił je wszystkie jednocześnie, powodując siedemnaście konfliktów kompetencyjnych...

- A psik "kotom nie wolno, z kotami nie wolno!" - zacytowałem.

- Słucham? - Długołęcki wytrzeszczył oczy.

- Nie zna pan "Mistrza i Małgorzaty"? - spytałem.

- Nie rozumiem...

- Znajomości tej książki wymaga europejska norma kulturowa dla ludzi inteligentnych i oczytanych - odparłem.

- Nie ma takiej normy! - oświadczył stanowczo Długołęcki. - Można tu mówić tylko o wspólnym dziedzictwie kulturowym, które...

Dlouchy przerwał mu ruchem dłoni.

- Ja będę mówić - powiedział zniecierpliwiony. - Pan zaproponował my pomoc, my są ją przyjąć zmuszeni.

- Musicie? Kto wam kazał? - zainteresowałem się.

- Większa inaczej o to - odparł Dlouchy. - Sprawdzono pana i przysłano my do pana, poza procedura, nieoficjalnie - nie zdołał ukryć obrzydzenia, jakie budził w nim ten stan rzeczy.

- Rozważano też wniesienie przeciw panu oskarżenia o zamach na europejską instytucję... - wtrącił Długołęcki.

- Zamknij się, młotku - uśmiechnąłem się serdecznie i szeroko jak prezenter netowych wiadomości.

- Proszę nie konfliktować - interweniował Dlouchy. - Monseur, Pan Długołęcki jest wybitnym profesjonalista z departamentu norm. Jego pomoc panu niezbędna. Nie chcemy więcej łamać procedura.

- Wasz problem - rzuciłem.

- Polega na depresja u komputery. One już nie chcą myśleć dla Unia.

- To smutne - przyznałem żałobnym tonem. Nie wyczuł drwiny.

- I my to smuci. Komputery nie chcą brać co my im badać, dawać, znaczy to...

- Że jesteście takimi nudziarzami, że nawet puszka konserw pomarszczyłaby się jak suszona śliwka, słuchając was - wpadłem mu w słowo. - Waszym sztucznym inteligencjom potrzebny jest kontakt z pomysłami i ideami, które oderwałyby je od rozważań o bezsensie istnienia.

- Czy pańskimi? - zapytał Długołęcki bez cienia ironii. Wyraźnie interesowało go, czy spełniam wymóg tej normy.

- Niekoniecznie - wszedłem na śliski grunt. Lepiej było nie przyznawać się, że nie mam jeszcze żadnego pomysłu.

- Zatem będzie pan szukać - skwitował Długołęcki. - Według jakiego klucza?

- Rozważam kilka algorytmów - odparłem z powagą. - Może trzeba będzie posłać im księdza?

- Prosiliśmy o pomoc papieża - stwierdził zimno Dlouchy.

- I co, nie pomógł?

- No.

- No to Watykan mamy z głowy... - powiedziałem, udając beztroskę.

Wyglądało na to, że oni naprawdę dobrze przekombinowali ten problem. Łatwo mogłem się zbłaźnić.

- Przywieźliśmy panu dokumentację dotychczasowych działań. - Dlouchy wyjął z aktówki krążek CD. - Proszę zapoznawać i dać my wnioski i wytyczne.

Długołęcki bez słowa położył na stole magnetyczną kartę kontaktową. Potem obaj wstali i wyszli bez słowa, pozostawiając nietkniętą herbatę. W sumie to im się nie dziwiłem. Herbata z warszawskiej eurokranówy była naprawdę podła. Nic się nie zmieniło od czasów, gdy z rury leciała zwykła kranówa, bez certyfikatu ISO.

Zacząłem krążyć po pokoju. Jak dotąd do starych kłopotów dodałem kupę nowych i tymczasem jedynym namacalnym konkretem była kupa. Należało zacząć myśleć. Jak kiedyś... Pytanie tylko, czy jeszcze byłem do tego zdolny?

Na początek uznałem, że lepiej nie sugerować się tym, co dotąd zrobili inni, więc zapoznanie się z dyskiem Dlouchego odłożyłem na później. Znów postanowiłem poszukać inspiracji w sieci.

Pomysł był głupi. Ledwie uruchomiłem wirtuala, w mózg wytrysnęło mi kilkaset hakerskich maili. Od normalnych różniły się tym, że nie można ich było przegapić lub zbagatelizować, gdyż poza główną informacją zawierały nielegalne pakiety impulsów pobudzających korowe i podkorowe ośrodki lęku, podniecenia seksualnego, omamów słuchowych bądź wydzielania adrenaliny lub perystaltyki jelit. Ja dostałem wszystko na raz. Dziesięć sekund później w łazience, opróżniając przewód pokarmowy z obu końców na raz, walczyłem z myślami samobójczymi.

Doszedłem do siebie po godzinie. Nie odważyłem się znów zakładać wirtuala, przełączyłem końcówkę sieci na telewizor i nałożyłem na ekran filtr podkorowy.

Hakerzy nic do mnie nie mieli. Oni tylko gratulowali mi pomysłu i nie chcieli, by ich gratulacje przepadły w nawale innych maili. Więc wymyślili mały żarcik... Po prostu zbyt wielu życzyło mi zbyt dobrze. Cóż, nie byłem pierwszym, któremu popularność zaszkodziła. Oprócz maili hakerskich było jeszcze około dziesięciu tysięcy zwykłych, z całego świata.

Generalnie bardzo się spodobał (prawie wszystkim) pomysł mrugania biurowcem. Obecnie, po dziesięciu godzinach, moi naśladowcy mrugali już całymi miastami. Jakiś kretyn w Oklahomie mrugał elektrownią atomową. Wszyscy nadawali alfabetem Morse'a w językach narodowych plus esperanto. Gdy przeglądałem te informacje, zaczęło mrugać u mnie w domu i w całej Warszawie: "Jolka kocham cię. Zenek". Nie uległo wątpliwości, że stałem się guru.

Czas wziąć się za robotę. Na początek poleciłem Długołęckiemu, by dostarczył zapas poezji awangardowej dla mojej aparatury pojęciowej. Chyba się obraził, bo przerwał kontakt bez słowa. Wkrótce jednak do moich drzwi zapukał goniec z księgarni, z plikiem tomików w ręku...

Z mroku za gońcem runęła lawina łowców autografów, dziennikarzy, rozhisteryzowanych panienek i Bóg wie kogo jeszcze. Musieli od dawna czaić się na klatce schodowej. Wykazałem się refleksem, zatrzasnąłem drzwi, przycinając kurierowi rękę z poezją. Wrzasnął, puścił tomiki i wyrwał przedramię ze szpary. Zatrzasnąłem zasuwę ułamek sekundy przed uderzeniem lawiny. W rejwachu i łomocie przepadł głos gońca, jękliwie domagający się pokwitowania. Zaraz, sądząc po nowych dźwiękach, wdeptano go w wycieraczkę. W drzwi waliło chyba z dwadzieścia pięści. Zastanowiłem się, czy nie podeprzeć ich szafą, lecz wkrótce moi fani zaczęli się przepychać i bić pomiędzy sobą, oskarżając wzajemnie o przedwczesne rozpoczęcie akcji. Przypomniałem sobie, że kilka gwiazd zostało już w takich okolicznościach rozerwanych na relikwie i zrobiło mi się zimno. Zażądałem od Długołęckiego natychmiastowej ewakuacji, po czym skontaktowałem się z cieciem, polecając jego pamięci moją aparaturę pojęciową, kaktusa i paprotkę.

Wydostali mnie z mieszkania helikopterem przez okno. Było fajnie. Na dole, na barykadzie przed klatką schodową, moi wielbiciele żwawo odpierali atak oddziału prewencyjnego policji. W pierwszej linii z największym zapałem tłukli się dziennikarze, tworząc reportaż uczestniczący. Umożliwiała to ostatnia poprawka do ustawy o wolności słowa i wypowiedzi. Helikopterami już nadlatywały dla reporterów posiłki z kolejnych agencji informacyjnych. Jedna z maszyn wygarnęła w kierunku oddziału policji salwą z wielolufowej wyrzutni pocisków z klejem szybkowiążącym. Więcej nie zobaczyłem, bo widok zasłoniły pobliskie wieżowce.

Ma się rozumieć, Długołęcki nie był zadowolony. Najbardziej z tego, że nie pokwitowałem odbioru tomików. Nie zdążył rozwinąć tematu, bo okazało się, że dziennikarze nie dali się wykiwać i do Gmachu Wspólnot przy Grzybowskiej, do którego mnie przewieziono, dotarli równo z nami. Paparazzi z marszu rozbili ochronę na parterze i już biegli po schodach. Używali specjalnych nóg spalinowych, co dawało im stałą prędkość osiem pięter na minutę.

Krytyczny kwadrans przesiedziałem zamknięty w kiblu w towarzystwie koślawego napisu na drzwiach: "Eurosceptycy na Madagaskar". Potem musiałem zająć się Długołęckim, który w ramach odwracania uwagi przeciwnika przez chwilę skutecznie udawał mnie. Paparazzi tak nabłyskali mu fleszami po oczach, że oślepł na trzy godziny. Ale o normach gadać nie przestał. Stwierdził, że flesze miały niedopuszczalną moc.

Z każdą chwilą w działaniach moich opiekunów było coraz mniej paniki i improwizacji. Moje sobowtóry ewakuowano w najrozmaitszych kierunkach. Każdy kolejny sobowtór był coraz bardziej podobny do oryginału, aż w końcu sam zacząłem wątpić, gdzie jestem. Reporterzy zwątpili wcześniej i wieczorem w Gmachu Wspólnot nie było już ani jednego.

Wtedy pojawił się Dlouchy. Przedtem przejrzałem krążek CD i byłem już z grubsza przygotowany do rozmowy.

- Skojarzenia waszych ekspertów od karmienia sztucznych inteligencji okazały się zbyt ubogie i niewystarczające do podtrzymania sprawności intelektualnej komputerów Komisji Projektów - zacząłem.

- To my wiemy - uciął Dlouchy.

- Zaczęliście więc szukać różnych tak zwanych ciekawych ludzi i brać ich skojarzenia, co również okazało się nieskuteczne. Ci ludzie okazali się nie dość ciekawi. Pewnie oglądali za dużo telewizji...

- Pan Tomaszewsky - Dlouchy wyraźnie się zdenerwował. - My dodarliśmy też do ludów pierwotne, które telewizji jeszcze nie oglądały. Pan to powinien wiedzieć. Ja myślę, że pan nie jest dość ekspert, żeby my pomóc. Ja myślę, że pan jest s... sz... szarlatan! - aż się zasapał. - Dostarczono mi pański portret psychologiczny.

- Więc czemu pan jeszcze ze mną rozmawia? - uniosłem brwi.

Dlouchy westchnął ciężko.

- Bo tam piszą, że pan jest nieobliczalny.

- Znaczy portret psychologiczny został zrobiony nieprofesjonalnie - rzuciłem od niechcenia.

- Pan Tomaszewsky - Dlouchy poczerwieniał. - Pan szuka ciekawy człowiek, bo pan nim nie jest!

- Proszę nie konfliktować - przedrzeźniłem go. - Proszę załatwić pełny dostęp do zasobów sieciowych i dać mi święty spokój albo niech pan idzie do tych swoich zdemenciałych inteligencji i sam robi za ciekawego człowieka.

- Dostanie pan - Dlouchy wstał i wyszedł.

- Proszę go zrozumieć - odezwał się milczący dotąd Długołęcki. - Dziś, podczas szturmu gmachu, paparazzi przykleili go do drzwi obrotowych. W holu na dole. Powiedzieli, że chcą mieć przebitkę dla urozmaicenia materiału o panu i kręcili nim prawie godzinę. Wykorzystanie tych zdjęć podczas wyborów do Rady Europy może mu zablokować karierę.

- Czy udzielanie mi tych informacji jest aby zgodne z europrocedurami? - spytałem zgryźliwie.

Długołęcki burknął coś pod nosem i zamilkł. Zrobiło mi się głupio. Człowiek próbuje zachować się spontanicznie, a ja...

- Przepraszam - powiedziałem i zająłem się robotą. Z obawą założyłem wirtual, ale nie było niespodzianek. Tu musieli mieć naprawdę dobre filtry.

Znów błądziłem, pozwalając płynąć danym i myślom. Selekcjonowałem informacje sam lub korzystałem z programów przesiewających w wersjach standardowych i kompilowanych na indywidualne życzenie. W robocie były też przesiewacze przesiewaczy. Rzecz jasna, nie wiedziałem, czego szukam. Nawigowałem wokół list dyskusyjnych, wyławiając informacje na swój temat i tłumacząc sobie, że może tam znajdę jakiegoś oryginała. Ten szlak przetarli już jednak eksperci z Brukseli. W końcu przestałem kryć przed samym sobą, że chcę hodować swój narcyzm. Zacząłem przyglądać się dyskusjom na mój temat, bezmiernie jałowym i głupim w dziewięćdziesięciu procentach, ale nagle tknął mnie tekst: "Ten Tomaszewski to nic. Jest taki, który nadaje El Ninio". Przyjrzałem się argumentacji. Gość przedstawiał wykres częstości występowania zjawiska El Ninio, czyli podpływu ciepłych wód do zachodnich wybrzeży Ameryki Południowej i Środkowej. Wykres ten w okresie ostatnich trzydziestu lat dawał się czytać alfabetem Morse'a na zasadzie "jest - nie ma". Wychodziło z tego po polsku słowo: "kurwa". Większość dyskutantów uznała to za przypadek i dorabianie interpretacji na siłę, że niby podstawiając różne języki do różnych wykresów można znaleźć rozmaite słowa, w tym obelgi. Odkrywcę gremialnie olano, w najlepszym razie uznano za żartownisia.

Jakoś mnie to podejście nie przekonywało. Gdzieś na dnie czaszki błysnął termin "bifurkacja" i "efekt motyla". Starczyło, by poszukać mapy prądów morskich Pacyfiku i dobrze się jej przyjrzeć. Wtedy złapałem trop!

Zimny prąd peruwiański płynął od Antarktydy na północ, wzdłuż zachodnich wybrzeży Ameryki Południowej. W rejonie wysp Galapagos spotykał się z ciepłym prądem równikowym wstecznym, płynącym wzdłuż równika z zachodu na wschód. Zimny peruwiański i ciepły równikowy nieustannie przepychały się między sobą. Nie było nic dziwnego w tym, że raz na kilka lat równikowy wsteczny okazywał się silniejszy i odpychał prąd peruwiański od wybrzeży Peru i Ekwadoru, płosząc zimnolubne ryby i stawiając na głowie lokalną pogodę. Resztę ideologii dorobili Zieloni i ich cisi sponsorzy, pragnący pozbyć się konkurencyjnych producentów lodówek, dezodorantów i Bóg wie czego jeszcze.

Nie to było w tym najciekawsze. Jeżeli olbrzymie masy ciepłej i zimnej wody parły na siebie, co decydowało o tym, która będzie górą? Gdzieś musiał pojawiać się punkt równowagi, w nim jedno najdrobniejsze drgnienie wody,  efekt motyla właśnie, decydowało, czy zwycięży prąd zimny, czy ciepły. Czy będzie El Nina - dziewczynka, łaskawa dla rybaków, czy El Ninio - chłopiec, zwany złym omenem.

Topografia wysp i morskiego dna była stała. Można by więc wyobrazić sobie wyspę, u której wybrzeży systematycznie raz lub kilka razy do roku pojawia się obszar równowagi, który wystarczy lekko zaburzyć. W prawo lub w lewo...

Pomysł ten był najmniej prawdopodobny ze wszystkich możliwych wytłumaczeń El Ninio, a właśnie takie pomysły zwykły ostatecznie okazywać się rzeczywistością. Wywołałem dokładną mapę archipelagu Galapagos wraz z systemem lokalnych prądów morskich. Szukałem miejsca, w którym dwie przeciwstawne strzałki spotykałyby się u wybrzeży jakiejś wyspy. Znalazłem, poprosiłem o bliższe dane. Odmowa, wyspa była prywatną własnością. Poczułem nagłe ciepło w środku tułowia i użyłem kodów wyższego dostępu, dostarczonych przez Dlouchego. I zrobiło mi się całkiem gorąco. Właścicielem wyspy był Polak, emerytowany pisarz Edward Lheński, niegdyś wielka światowa sława i pieniądze, których starczyło na wyspę. Dziś zupełnie zapomniany. Przestał pisać przeszło dwadzieścia lat temu, kiedy to zapytany w wywiadzie o literaturę powiedział krótko: "Niech zdycha!". Teraz miał już dobrze po sześćdziesiątce.

Pracowałem jak w transie. Nie wiem, kiedy znalazłem i uaktywniłem adres Lheńskiego. Otrzeźwiałem dopiero, gdy w głębi wirtuala zobaczyłem jego oczy, osadzone w gładkiej jak kolano twarzy, płynnie przechodzącej w łysinę.

- Pan Lheński...?

- Słucham?

- Radosław Tomaszewski, kiedyś byłem dziennikarzem...

- Nie udzielam wywiadów! - wykonał półobrót.

- Nie chcę wywiadu.

- Więc czego pan chce?

Wziąłem powoli głęboki wdech i powiedziałem jeszcze wolniej, starannie wymawiając każdą głoskę:

- Porozmawiać o El Ninio.

Drgnął, po czym jego bezbarwne usta rozciągnęły się w wąskim jak cięcie brzytwą uśmiechu.

- Przyjeżdżaj pan.

- Kto ma przyjechać? - dobiegł z boku ostry kobiecy głos, po czym ikona kontaktu zgasła. Sekundę później wirtual zasygnalizował awarię - nadmierne wydzielanie potu powodowało zwarcia na elektrodach skórnych. Byłem spocony jak mysz. Zdjąłem wirtual i bez słowa podałem go Długołęckiemu.

- Załatwiaj bilety lotnicze na Galapagos - otarłem zroszone czoło.

 

- Miał pan dużo szczęścia, że akurat ja siedziałem przy komputerze, to wyjątek. Zawsze Hanka plącze się z siecią - Lheński wskazał na idącą parę kroków za nami swą sekretarkę i ochroniarza zarazem. Drobne fale leniwie lizały piasek plaży, palmy szeleściły, wielki żółw gramolił się w kierunku pobliskiej kępy krzaków. Piasek w moim prawym bucie zaczynał robić się dokuczliwy.

- Ona spławia bez wyjątku wszystkich - kontynuował Lheński. - Nieproszeni goście, pismacy, urzędnicy, traktuje ich jednakowo, strzela w kolano, a potem ewentualnie tłumaczy się wypadkiem na polowaniu. Ta dziewucha ma narąbane jak katowski pieniek, ale właśnie dlatego ją zatrudniłem.

- Czy strzela też do ludzi kontaktujących się poprzez sieć? - zapytałem, odwracając głowę. Hanka reprezentowała typ blondynki szturmowej. Grubokoścista dziewczyna, w obcisłej, tropikalnej panterce. Ani śladu klasycznej urody sprawiającej, że wszystkie modelki są do siebie podobne. Sama dla siebie tworzyła kanon osobliwego twardego piękna. Była pociągająca.

- Sieć? - Lheński roześmiał się. - Hanka ma bardzo ciekawą kolekcję wirusów opartych na paradoksach nieboszczyka Zenona z Elei. Część sama zaprojektowała, zdolna bestia. Potrafi zdekondensować każdą sztuczną świadomość do trzeciego poziomu inteligencji.

- Czyli każdy typ publicznego serwera i większość wyposażenia prywatnego - stwierdziłem. Moja aparatura pojęciowa była jedynką, co odpowiadało poziomowi Foresta Gumpa przyuczonego do strzyżenia trawników. I z takim sprzętem walczyłem z Zagadką Bytu...

- To tutaj - Lheński spoważniał.

Skalisty wulkaniczny cypel, nieco zakręcony, wybiegający w morze na jakieś sto metrów. Przypominał ogonek przecinka, do którego z kolei podobna była cała wyspa Lheńskiego, widziana z lotu ptaka.

- Zauważyłem to od razu, pierwszego dnia, kiedy przywiózł mnie tu agent od handlu nieruchomościami - mówił gospodarz. - Woda po prawej stronie cypla była zdecydowanie cieplejsza niż z lewej. Spodobało mi się to, dlatego kupiłem. Potem zauważyłem, że na czubku cypla zachodzi bifurkacja prądów morskich, niezła atrakcja turystyczna. Ucieszyłem się, że sprzedawca o tym nie wiedział, bo cena wyspy byłaby grubo większa. Pojęcia nie miałem, na jaką to jest skalę...

Doszliśmy do końca cypla. Krok przed nami był już ostatni płaski kamień. Z boku, wetknięty w skalną szczelinę, tkwił długi na dwa metry bambusowy pręt. Moja najzupełniej wariacka hipoteza była rzeczywistością. Tak po prostu.

- Bifurkacja pojawia się codziennie na godzinę, dokładnie pomiędzy przypływem a odpływem. Wtedy wystarczy stanąć tu na kamieniu, wziąć bambus i mieszając nim w wodzie można sobie przełączać prądy morskie; zimny na ciepły, ciepły na zimny, wte i wewte. Świetna zabawa. Czasem dokona tego przepływająca ryba, a raz widziałem, jak idący bokiem po dnie krab pociągnął za sobą prąd ciepły.

- Czy on...?

- Tak... - Lheński pokiwał głową. - Wtedy właśnie pierwszy raz o tym pomyślałem i zacząłem sprawdzać. Tak. Ten bezmózgi, kurduplowaty stawonóg spowodował El Ninio. Co najmniej dwadzieścia miliardów dolców bezpośrednich strat w gospodarce i około trzystu ofiar śmiertelnych w pięciu krajach. Wszystko to przez jeden spacer przy tym kamieniu...

- Wiadomo, kiedy...

- Nie ma stałej daty, ale to zawsze można poznać. Niebo przybiera wtedy granatowy odcień, a wiatr cichnie. Morze jest spokojne, jednak czuć, jak prądy oceaniczne napierają na siebie, jakby coś nieuchwytnego dotykało ci karku albo brzucha. W tym miejscu, w decydującej chwili woda jest najpierw jak lustro, potem wyrasta tu fala stojąca, podnosi się na jakieś pół metra i trwa nieruchomo do czasu, aż coś z zewnątrz zburzy równowagę. Wtedy można podjąć decyzję i trącić falę kijem w którąś stronę albo pozostawić sprawy własnemu losowi. Jeśli pchniesz ją na wschód, będzie El Ninio. Trącona kijem fala stojąca momentalnie zmienia się w grzywiasty bałwan biegnący do brzegów Ameryki. Wszystkie inne fale natychmiast zmieniają kierunek i podążają za nią, to najbardziej niesamowity widok. Ocean zaczyna się kołysać i burzyć, a woda po obu stronach cypla staje się ciepła. Dwa dni później przychodzi monsun. Wtedy już wiesz na pewno. Można zacząć śledzić serwisy informacyjne.

- Zawiadomił pan kogoś?

- Żeby mi odebrali wyspę albo wsadzili do wariatkowa? Albo jedno i drugie? Żeby zrobili tu strategiczną bazę wojskową? Nie. Jednak czekałem, aż ktoś się domyśli i odczyta, co sądzę o tym świecie...

- Bawi się pan ludzkim życiem i koniunkturą gospodarczą? Nędzą, głodem i rozpaczą?

- Skoro może byle krab albo ryba, dlaczego nie ja? Mój kaprys przeciw instynktowi. Czyż to nie jest literatura? Ja piszę światem. Glob jest moją klawiaturą! - jego oczy nawet na chwilę nie zmieniły wyrazu ani dystansu, z jakim na mnie patrzyły. - Dlatego kazałem zdychać tradycyjnej literaturze.

- Nie pomyślał pan o tym, by chronić ludzkość?

- Miałbym być dobrym dziadkiem odwracającym nieszczęścia i przeganiającym El Ninio? Czy to przypadkiem nie byłoby wbrew naturze?

- A ludzie?

- Zaczęliby gnić od środka w nadmiarze bezpieczeństwa i dobrobytu. Bez wyzwań i bólu nie byłoby zmian. Wciąż siedzielibyśmy na drzewach. Ja daję milionom sens życia, zmuszając ich do walki o przetrwanie.

Nie odpowiedziałem. Trawiłem to. W milczeniu ruszyliśmy w powrotną drogę. Napotkałem spojrzenie Hanki. Spojrzenie głodnej samicy. Już była moja.

Przy kolacji właściwie milczeliśmy, pomijając drobne uwagi na temat wina i owoców morza. Powoli sączyłem Chablis Grand Cru, rocznik 2028, zielonkawe o metalicznym posmaku, nie spuszczając oczu z Hanki. Lheński patrzył na nas.

Zbyt wiele problemów, zbyt wielkich, zbyt ważnych, zbyt palących. Odsunąłem je wszystkie od siebie. Potrzebowałem teraz kobiety, nie filozofii.

Sięgnąłem po butelkę i pochyliłem się w stronę Hanki. Wykonała gest osłaniający kieliszek, chciała odmówić. Skrzyżowaliśmy spojrzenia. Ustąpiła. Nalałem do pełna.

Lheński zniknął po angielsku. Dopiero po dłuższej chwili zorientowałem się, że jest to już kolacja we dwoje. Podsunąłem Hance filet z soli.

- Nie ma tu ości? - spytała podejrzliwie.

- Nie.

Podniosła widelec do ust. Obserwowałem, jak delikatny smak ryby przełamuje jej wątpliwości.

- Dobre.

- To najlepsza z ryb morskich, jakie jadłem. Ze słodkowodnych dorównują soli co najwyżej szczupak i sum.

- A węgorz?

- Jest zbyt tłusty. Chociaż przy tym winie byłoby to nieodczuwalne - dokończyłem langustę i po namyśle sięgnąłem po jeszcze jedną ostrygę. One zawsze wprowadzały mnie w dobry nastrój. Zrezygnowałem z cytryny. Przyłożyłem kostropatą muszlę do ust i patrząc Hance prosto w oczy, wybrałem warg...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin