Card - Oczarowanie.pdf

(1738 KB) Pobierz
Microsoft Word - Orson Scott Card 004 Inne 013 Oczarowanie
ORSON SCOTT CARD
- Rock and roli to muzyka - powiedział Wania.
- Muzyka to Prokofiew, Strawiński, Czajkowski,
Borodin i Rimski-Korsakow, nawet Rachmaninow, to
jest muzyka! Rock and roli to przemądrzali chłopcy,
którzy dla nikogo nie mają szacunku, rock and roli to
ty. W szkole ciągle pakujesz się w jakieś kłopoty! Z
takim nastawieniem nigdy nie dostaniesz się na studia.
Dlaczego tylko ty jeden w całej Rosji nie potrafisz
ugiąć się przed władzą?
Ojciec zadawał to pytanie wiele razy wcześniej, i także
tym razem wydawało się, że jest bardziej dumny niż
zmartwiony. Podobało mu się, że Wania mówi to, co
myśli. Sam go do tego zachęcał. Ale jak to się stało, że
nagle zadeklarował wyznanie mojżeszowe całej
rodziny i zaczai się ubiegać o wizę do Izraela?
- Zdecydowałeś beze mnie, a teraz uważasz, że to
moja wina?
- Muszę cię stąd wywieźć, żebyś dorastał w wolnym
kraju.
- Izrael to kraj wojny i terroryzmu! Zrobią ze mnie
żołnierza! Każą mi strzelać do Palestyńczyków i palić
ich domy.
- To kłamliwa propaganda. Poza tym to bez znaczenia.
Mogę ci obiecać, że nigdy nie będziesz izraelskim
żołnierzem.
Wania milczał przez chwilę z urazą. Potem zaświtało
mu, dlaczego ojciec jest taki pewien.
- Wcale nie zamierzasz jechać do Izraela! Ojciec
westchnął.
- Nie mów hop, póki nie przeskoczysz.
Ktoś zapukał do drzwi. Matka poszła otworzyć.
- Może przez jakiś czas nie będziesz tu chodzić do
szkoły - ciągnął ojciec. - A co do tych bzdur o
bieganiu, nigdy nie zostaniesz mistrzem świata, to dla
Murzynów. Za to twój umysł pozostanie sprawny,
kiedy nogi już osłabną. Są takie kraje, w których
będziesz ceniony.
- Co to za kraje?
Matka wpuściła kogoś do mieszkania.
- Może Niemcy. Może Anglia. Może Kanada.
- Ameryka - szepnął Wania.
- Kto wie? Zależy, który uniwersytet zechce przyjąć
podstarzałego znawcę literatury słowiańskiej.
Ameryka. Wróg. Rywal. Kraj dżinsów, rock and roiła,
zbrodni, kapitalizmu, biedy i ucisku. Lub nadziei i
wolności. Wszystkie te opowieści o Ameryce - plotki,
rządowe gazety... Był rok 1975, wojna w Wietnamie
skończyła się przed paroma laty - Ameryka miała
krew na rękach. Ale jedno powtarzało się i w
propagandzie, i w zazdrosnych komentarzach -
Ameryka jest najważniejszym państwem na świecie. I
to tam ojciec chciał go wysłać. To dlatego żydowscy
krewni matki nagle stali się tacy strasznie ważni, oni i
babka ojca po kądzieli. Żeby pojechać do Ameryki.
Nagle Wania niemal wszystko zrozumiał.
Potem matka wróciła do pokoju.
- Już jest.
- Kto? - spytał Wania.
Rodzice spojrzeli na niego wzrokiem bez wyrazu.
- To mohel - powiedziała wreszcie matka. Potem
wyjaśniła, co ten stary Żyd ma zrobić z jego penisem.
W dziesięć sekund później Wania był już na ulicy,
uciekając ile sił w nogach. Nie zamierzał pozwolić, by
ktoś odciął mu część członka tylko po to, żeby potem
mogli wsiąść w samolot i polecieć do kraju kowbojów.
Zanim wrócił do domu, mohel już odszedł, a rodzice
nie napomknęli ani słowem o tej niespodziewanej
ucieczce. Ale on nie robił sobie żadnych nadziei. W
jego rodzinie milczenie nie oznaczało rezygnacji, a
jedynie taktyczny zwód.
czy matka uważa te religijne szopki za zabawne, ale
kiedy rana przestała ojcu dokuczać i życie wróciło do
stanu, jaki obecnie stanowił dla nich normę, Wania
nabrał podejrzeń, że pomimo całej swojej ironii
właśnie matka jest prawdziwie wierzącą osobą w ich
rodzinie.
Może zawsze tak było, choć - jak wszyscy Rosjanie -
smarowała chleb aromatycznym smalcem ze
skwarkami. Nawrócenie ojca stanowiło część
większego planu; matka po prostu wiedziała, kto
rządził wszechświatem. Ojciec zmuszał się do
postępowania zgodnie z zasadami wiary. Matka nie
miała wątpliwości, że Bóg istnieje. Po prostu o nim nie
mówiła. ”Hitlerowcy zabili sześć milionów Żydów -
powiedziała ojcu. - A twój głos, twoja modlitwa, ma
wypełnić to milczenie? Czy kiedy umiera dziecko,
pocieszasz jego rodziców, dając im szczeniaka?”
Matka najwyraźniej wierzyła nie tylko w istnienie
Boga, ale w dodatku uważała, że to ten sam Bóg, który
uczynił naród żydowski wybranym w czasach, gdy
Abraham podróżował ze swoją bezpłodną żoną,
udając, gdy wpadła w oko jakiemuś władcy, że to jego
siostra.
Tę opowieść Wania lubił najbardziej. Ojciec
zdecydował, że będą razem studiować Torę, więc
chodzili do mieszkania rabina i słuchali, jak czyta po
hebrajsku, a potem tłumaczy. W drodze do domu
rozmawiali o tym, co usłyszeli. ”To mają być religijne
historie? - pytał ciągle Wania. - Juda śpi z prostytutką,
ale potem okazuje się, że to jego synowa, więc w
oczach Boga wszystko jest w porządku?”
Historia o obrzezaniu Sychema okazała się punktem
zwrotnym. Dina, córka Jakuba, została zgwałcona
przez księcia Sychema. Książę chciał się z nią ożenić,
a Jakub uznał, że to, owszem, interesująca propozycja,
ale dwunastu braciom Diny bardziej zależało na
pomszczeniu nadwerężonego honoru siostry niż na
wydaniu jej za bogatego pana, który w przyszłości
zasiądzie na tronie, dlatego powiedzieli księciu, że
wraz ze wszystkimi mężczyznami w mieście ma
poddać się obrzezaniu. Gdy zaś było już po wszystkim
i książę wraz ze swymi ludźmi leżał i jęczał z bólu,
synowie Jakuba wyciągnęli miecze i zamordowali
wszystkich. Pod koniec tej historii Wania zwrócił się
do ojca:
- Może jednak pozwolę się obrzezać.
Ojciec spojrzał na niego, całkowicie zbity z tropu.
- Zmieniłeś zdanie akurat po tej opowieści? Wania
wzruszył ramionami.
- Czy jest jakaś nadzieja, że mi to wytłumaczysz?
- Tylko się zastanawiam - mruknął Wania.
Wyjaśniłby, gdyby potrafił. Zanim poznał opowieść,
nie chciał nawet myśleć o obrzezaniu; po usłyszeniu,
obrzęd stał się dla niego zrozumiały, a skoro był
zrozumiały, wkrótce okazał się nieunikniony.
Później, biegając, uświadomił sobie, dlaczego
opowieść skłoniła go do zmiany decyzji. Obrzezanie
było głupim, barbarzyńskim obrzędem, ale historia
Sychema udowadniała, że Bóg również tak uważa. To
barbarzyństwo, zdawał się mówić Bóg, i boli jak jasna
cholera, ale chcę, żebyś to zrobił. Zadaj sobie taki ból,
żeby każdy mógł wejść z ulicy i cię zabić, a ty byś
tylko powiedział: dziękuję, i tak nie chce mi się żyć,
bo ktoś mi odciął kawałek członka.
Nie mógł tego wyjaśnić ojcu. Wiedział tylko, że może
poddać się obrzezaniu, skoro Bóg uważa je za
idiotyzm.
I tak na parę dni stał się niezdolny do biegania, zaś
kiedy już wyzdrowiał i mógł znowu zacząć, okazało
się, że odebrano mu także miasto. Kongres
amerykański zwiększył liczbę wiz dla Żydów, w
związku z czym Związek Radziecki zareagował,
odmawiając wszystkim Żydom pozwolenia na wyjazd
i nasilając prześladowania. W przypadku rodziny
Wani miało to bardzo praktyczne konsekwencje.
Stracili mieszkanie.
Dla ojca oznaczało to koniec zajęć ze studentami,
koniec odwiedzin byłych kolegów z uniwersytetu. A
także upokorzenie, całkowitą zależność od innych,
ponieważ stracił też pracę.
Matka opanowała sytuację. ”Więc teraz będziemy
robić cegły bez słomy”, powiedziała. Wania pamiętał,
że przez całe życie robiła takie enigmatyczne uwagi.
Dopiero teraz, po przeczytaniu Księgi Wyjścia,
zrozumiał, czego one dotyczą, i pojął: matka na-
prawdę jest Żydówką! Przez całe moje życie zwracała
się do nas, jakbyśmy też byli Żydami, ale ja nie
rozumiałem. I po raz pierwszy zaczął się zastanawiać,
czy ta cała awantura nie została zaplanowana przez
nią; była sprytna i tak pokierowała ojcem, iż sam do
tego doszedł, z własnych, bardzo logicznych i
niereligijnych przyczyn. Nie zostaje się dobrym
Żydem dlatego, że Bóg tak nakazuje, ale po to, żeby
syn mógł mieszkać w Ameryce. Czy matka mogła być
aż tak podstępna?
Przez tydzień tułali się po domach Żydów, którzy nie
mieli dla nich miejsca. Takie życie nie mogło trwać
dłużej, częściowo dlatego, że było bardzo niewygodne,
a częściowo ze względu na fakt, iż w porównaniu z
tymi ludźmi na jaw wychodziła ich nieporadność w
sprawach religii. Ojciec i Wania straszliwie kaleczyli
hebrajski, usiłowali dotrzymać kroku modlącym się i
sto razy dziennie szeroko otwierali oczy, słysząc słowa
i zdania, które nic dla nich nie znaczyły.
Matka wydawała się nie przejmować tymi
problemami, ponieważ przez parę lat mieszkała ze
swoimi rodzicami, którzy obchodzili wszystkie święta,
mieli dwie kuchnie i przestrzegali podziału pomiędzy
kobietami i mężczyznami. A jednak Wania widział, że
i ona była raczej rozbawiona, niż pochłonięta życiem
tych domów, a tamtejsze kobiety odnosiły się do niej
jeszcze bardziej nieufnie niż mężczyźni do ojca.
Wreszcie to nie Żyd, a daleki kuzyn ojca (wnuk brata
dziadka ojca, co w pocie czoła wytłumaczono Wani)
dał im miejsce w swoim domu na czas oczekiwania na
wizę wyjazdową. Kuzyn Marek miał farmę mleczną u
stóp Karpat, w regionie, który przed wojną należał do
Polski, a przez to uniknął stalinowskiej kolektywizacji
ukraińskich gospodarstw indywidualnych. W tym
odległym zakątku kraju, prawie bezludnym i
pozbawionym znaczenia strategicznego, komunizm
ograniczał się do flag i transparentów w oknach. Stado
należące do kuzyna Marka stanowiło oficjalnie część
kołchozu; w praktyce były to jego krowy, które karmił
i pasł tak, jak uważał za stosowne. Duża część udoju i
sera nie docierała do miejsca przeznaczenia, lecz była
wymieniana tu i tam za towary i usługi, a czasem i za
twardą zachodnią walutę. Kuzyn Marek miał wolne
miejsce w domu, niepokorną naturę i na tyle zapasów,
by przyjąć troje nieszczęsnych kuzynów, którzy
postanowili stać się Żydami, żeby wyjechać na
Zachód.
- Wiejskie życie wyjdzie ci na zdrowie - powiedział
ojciec, choć jego kwaśna mina zdradzała, że nie
znalazł jeszcze przyczyn, dla których wiejskie życie
miałoby posłużyć i jemu. Kuzyn Marek nie mógł mu
zaoferować uniwersytetu. Ojciec, chcąc wykładać,
musiałby znaleźć tematy, wzbudzające
zainteresowanie krów.
Ale co do Wani, ojciec się nie mylił. Wiejskie życie
rzeczywiście wyszło mu na zdrowie. Praca była tu
ciężka; kuzyn Marek okazał się człowiekiem miłym,
lecz oczekiwał pomocy od wszystkich mieszkańców
gospodarstwa. Wania szybko przywykł do wysiłku,
nie wspominając już o wiejskim jedzeniu - pełnym
mleku i chlebie o chrupiącej skórce. Dobrze żyło się w
gospodarstwie, ale wszystko, co kochał, leżało poza
jego granicami, gdyż w tym odludnym miejscu ocalały
jeszcze resztki starych europejskich lasów.
- To nasze gniazdo, nasza prawdziwa ojczyzna -
powiedział ojciec. - Tutaj kryli się Prasłowianie, kiedy
Goci i Hunowie pustoszyli ich ziemie. Potem odeszli,
a my wyszliśmy na równiny i zostawiliśmy te góry
wilkom i niedźwiedziom.
Ojciec ciągle myślał jak Rosjanin, nie jak Żyd.
Ale co mogła obchodzić Wanię dawna Ruś? Wiedział
tylko, że wiejskie drogi ciągnęły się kilometrami,
zupełnie puste, a miejsca, gdzie nie przejechał żaden
pojazd, pokrywała trawa i rosły drzewa, wielkie i stare
na stromych zboczach gór, na które nie zawędrowali
drwale; głosy ptaków nie musiały iść o lepsze z
rykami klaksonów i silników. Na niebie ktoś rozlał
skopek gwiezdnego mleka, a w nocy, kiedy nie świecił
księżyc, robiło się tak ciemno, że można było wpaść
na ścianę domu, do końca go nie widząc. Nie była to
prawdziwa dzicz, ale jemu, chłopcu z miasta,
wychowanemu w bloku, wydawało się, że to miejsce
magiczne, jakby prosto z obrazów Szyszkina. Niemal
spodziewał się zobaczyć pomiędzy drzewami małe
niedźwiadki.
W takim miejscu musiały się dziać wszystkie bajki
jego dzieciństwa - to tu żył książę Iwan, szary wilk,
żar-ptak, Kościej Nieśmiertelny, Mikuła Możajski,
Baba-Jaga. I ponieważ trafił tu w czasie, gdy po raz
pierwszy czytał Torę, wyobrażał sobie, że Abraham,
Jakub i dzieci Izraela wędrowali właśnie po tych
zielonych łąkach. Wiedział, że to bzdura - Palestyna
jest rozpalona i sucha, Synaj to sam kamień i piasek. A
jednak czy nie można było sobie wyobrazić, jak idą po
tych wzgórzach, wracając z pastwisk, synowie Jakuba,
by pokazać ojcu podartą i pokrwawioną szatę? Czy to
nie z tych gór wyruszył Abraham do walki o miasta?
Tutaj także nie potrafił się wzbić pod niebo, ale mógł
biegać, tak długo, aż zupełnie opadł z sił, a w głowie
kręciło się mu tak, jakby naprawdę latał. A kiedy się
ośmielił i zszedł z ubitych dróg, zaczai odkrywać
najstarsze i najbardziej zagubione zakątki lasów.
Znikał na całe godziny, aż wreszcie matka zaczęła się
martwić. ”Pośliźniesz się na zboczu, połamiesz nogi,
nikt nie będzie wiedział, gdzie cię szukać; o to ci
chodzi?” Potem rodzice chyba to przedyskutowali i
postanowili zaufać jego rozsądkowi, a może także
opiece boskiej, gdyż nie zabronili mu dalszych
wypadów. Może po prostu liczyli na to, że wkrótce
otrzymają wizę, zawiozą go do jakiegoś
amerykańskiego miasta, gdzie będą go chronić przed
kulami gangsterów i murzyńskimi zamieszkami, o
których tak wiele słyszeli.
Gdyby wiza przyszła o jeden dzień wcześniej, Wania
nie znalazłby polanki i jeziora liści.
Oczarowanie
(Przełożyła: Maciejka Mazan)
dla Kristine
Tak wiele lat od tego pierwszego pocałunku,
a magia wciąż coraz silniejsza
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Liście
- Mam dziesięć lat, zawsze nazywałeś mnie Wanią.
We wszystkich dokumentach i w szkolnym dzienniku
jest wyraźnie napisane, że nazywam się Iwan
Pietrowicz Smiecki. A ty mi mówisz, że nie wiedzieć
kiedy stałem się Izaakiem Szlomą. Co, jestem
żydowskim tajnym agentem?
Ojciec Wani słuchał w milczeniu, z twarzą
nieprzeniknioną, gładką jak pergamin. Matka, która
nie brała udziału w rozmowie, miała taką minę, jakby
z trudem powstrzymywała się od śmiechu. Coś ją
bawiło? A jeśli tak, to co? Wania? Mąż, który zapałał
nagłym upodobaniem do judaizmu?
Cokolwiek wywołało ten prawie uśmiech, Wania nie
miał ochoty budzić śmieszności. Nawet w wieku lat
dziesięciu godność miała dla niego wielkie znaczenie.
Opanował się i mówił spokojniej.
- Jemy wieprzowinę - wytknął z naciskiem. - Raki.
Kawior.
- Według mnie Żydzi mogą jeść kawior - pospieszyła z
zapewnieniem matka.
- Już słyszę, jak wszyscy będą szeptać, mówić do mnie
”ty żydziaku”, jak mi powiedzą, że ścigają się tylko z
Rosjanami. Już nigdy nie będę mógł z nimi biegać, a
jestem najszybszy. Jutro nie pozwolą mi nawet
mierzyć czasu. A przecież to mój stoper!
- Właściwie stoper jest mój - odezwał się ojciec.
- Dyrektor nie pozwoli mi siedzieć z innymi dziećmi,
bo nie jestem Rosjaninem ani Ukraińcem, tylko
innostrańcem, Żydem. Dlaczego nie umiem mówić po
hebrajsku? Zmieniłeś wszystko, więc czemu nie to?
Ojciec wzniósł oczy ku sufitowi.
- Dlaczego tak patrzysz? Modlisz się? Kiedy mówię za
dużo, zawsze spoglądasz w sufit. Rozmawiasz z
Bogiem?
Ojciec popatrzył na Wanię. Miał oczy o ciężkim
spojrzeniu -oczy naukowca, podkrążone, o powiekach
opuchniętych od czytania hektarów drukowanych
słów.
- Słuchałem cię - powiedział. - Masz dziesięć lat;
chłopiec, który myśli, że jest bardzo mądry i gada jak
najęty, nie okazuje ojcu szacunku ani zaufania.
Zrobiłem to dla twojego dobra.
- I Bożej chwały - dodała matka.
Czy kpiła? W przypadku matki Wania nigdy nie był
niczego pewien.
- Tylko dla ciebie to robię - ciągnął ojciec. - Myślisz,
że chodzi mi o mnie? Moja praca jest tutaj, w Rosji.
Stare manuskrypty. To, czego potrzebuję od innych
krajów, dostaję dzięki renomie, na którą sobie ciężko
zapracowałem. Dobrze zarabiam.
- Zarabiałeś - wtrąciła matka.
Po raz pierwszy Wania zrozumiał, że jeśli on zostanie
wykluczony z grona kolegów, to kara ojca może się
okazać jeszcze bardziej dotkliwa.
- Wyrzucili cię z uniwersytetu? Ojciec wzruszył
ramionami.
- Studenci i tak będą do mnie przychodzić.
- Jeśli cię znajdą - dorzuciła matka. Ciągle z tym
dziwnym uśmiechem.
- Znajdą mnie! Albo nie! - krzyknął ojciec. -
Będziemy mieli co jeść albo nie! Ale wyślemy Wanię
- Izaaka - z tego kraju, żeby dorósł tam, gdzie ten jego
tupet, ten brak szacunku dla wszystkich, którzy nie
spełniają jego wygórowanych wymagań, będzie
nazwany twórczym podejściem albo rokendrolową
inteligencją!
Choć mohel zniknął z horyzontu, Wania ciągle szukał
ukojenia w bieganiu. Wyobcowany w szkole,
pozbawiony zabaw z kolegami, nieustannie, dzień po
dniu biegał po ulicach, uskakiwał przed przeszkodami,
zostawiając za sobą niezadowolone pomruki i okrzyki:
Uważaj! Nie pędź tak! Okaż trochę szacunku!
Szaleniec! Dla niego była to muzyka miasta.
Marzyć potrafił tylko podczas biegu. Dotąd nie znał
ograniczeń. Wydawało mu się, że jest zdany na łaskę i
niełaskę wiatru, niosącego go tu i tam, prawdziwie
przypadkowe życie, w którym nie ma mowy o celu.
Dziwaczne, niestworzone plany ojca. Ironiczne
spojrzenie matki, traktującej życie niczym pasmo
zabawnych wydarzeń, wśród których mimochodem
robi się to, co trzeba. A mnie trzeba, mamo, wzbić się
pod niebo jak latawiec, zerwać sznurek i pofrunąć bez
żadnych ograniczeń. Trzeba mi, ojcze, który
przestawiasz szachy na planszy życia, pozostać
bezpiecznie w pudełku.
Zapomnijcie o mnie!
Ale bieg nie mógł go uchronić przed zamiarami
innych. Nie dawał wolności, gdyż rodzice - jak zwykle
- pominęli milczeniem jego drobne manie. Nawet
włączyli je do swojej historii; raz podsłuchał, jak
opowiadali jakiemuś nowemu żydowskiemu
znajomemu, że z Izaakiem trzeba postępować
cierpliwie, bo jest pomiędzy dwiema
rzeczywistościami. Jedną mu skradziono, a do drugiej
jeszcze nie dojrzał.
Dopiero kiedy sam ojciec poddał się owemu rytuałowi
męskiego posłuszeństwa, Wania zdał sobie sprawę, że
cała ta afera nie dotyczy tylko jego. Ojciec chciał
wrócić do zwykłych zajęć, ale to okazało się
niemożliwe; nie wspomniał o tym ani słowem, bo ból i
zażenowanie niemal odebrały mu mowę.
Matka, zawsze spiesząca z pomocą, nie mówiła, co
mohel zrobił jej mężowi, ale Wania dałby głowę, że na
jej twarzy pojawiał się niemal niedostrzegalny
ironiczny uśmiech, kiedy ojciec prosił o coś, co
zwykle przyniósłby sam. Przez jakiś czas rozważał,
Stanął nad nią, w środku lasu tak starego, że na ziemi
nie rosło prawie nic - kopuła liści była tak gęsta, że na
poziomie ziemi panowały niemal zupełne ciemności,
w których mogły przeżyć jedynie najtwardsze źdźbła
trawy i pnącza. Wydawało się, że przez prześwity
między pniami widać koniec lasu, ale to tylko inne
drzewa zasłaniały widok albo gąszcz robił się zbyt
mroczny. Na ziemi leżała warstwa liści, tak gruba, że
podłoże uginało się pod stopami jak trampolina.
Wania zaczął skakać tylko dlatego, żeby poczuć to
zabawne sprężynowanie. Jakby się chodziło po
Księżycu, jeśli Amerykanie naprawdę tam
wylądowali. Odbicie, skok, odbicie, skok. Oczywiście
na Księżycu nie ma gałęzi. Wania uderzył głową w
konar i upadł, oszołomiony i obolały.
Właśnie przed tym przestrzegała matka. Mam wstrząs
mózgu, zaraz dostanę konwulsji i nikt nie znajdzie
mojego ciała, aż wreszcie psy przywloką do domu
jakąś jego część. To będzie pewnie ta obrzezana część,
więc wezwą mohela, żeby mnie rozpoznał. Tak, to ten
Orson Scott Card 004 Inne 013 Oczarowanie, Page 1 of 41
1
26352430.001.png
chłopiec, Izaak Szloma, znany też jako Iwan
Pietrowicz Smiecki. Dobry biegacz, ale najwyraźniej
niezbyt mądry, bo nie uważał. Przykro mi, był za
głupi, żeby żyć. Tak działa mechanizm selekcji
naturalnej. Powinien siedzieć w Izraelu, tam nie ma
drzew.
Ale po chwili zawroty głowy minęły i Wania znowu
ruszył przez las. Oczywiście tym razem uważał na
głowę, wypatrując niskich gałęzi. W ten właśnie
sposób zorientował się, że znalazł polanę - nie dlatego,
że jasne światło słońca stworzyło wyspę dnia w morzu
mroku, ale ponieważ nagle skończyły się gałęzie.
Stanął na skraju polany i rozejrzał się. Czy tu, gdzie
dochodzi światło, nie powinno być łąki? Wysoka
trawa, polne kwiaty, tak właśnie powinno to wyglądać.
A zamiast tego zobaczył tylko ściółkę, suche liście
zaścielające ziemię grubym dywanem.
Co tak trującego mogło się znajdować w tej ziemi, że
nie rosły na niej drzewa ani trawa? Z pewnością jakaś
sztuczna substancja, ponieważ polana miała kształt
idealnego okręgu.
Lekki wietrzyk poruszył liśćmi. Parę z nich odfrunęło
z pagórka na środku polany i teraz Wania zaczął
podejrzewać, że to nie kamień ani maszyna, gdyż
kształty owego pagórka przypominały ludzkie ciało. A
czy tam, gdzie powinna znajdować się głowa, nie
wyzierała twarz?
Kolejny liść uleciał z wiatrem. To musi być twarz.
Śpiąca kobieta. Czy okryła się liśćmi przed zimnem?
A może jest ranna i leży tu tak długo, że liście ją
zasypały. Nie żyje? Czy skóra napięła się na jej
policzkach jak u mumii? Z tej odległości trudno to
było stwierdzić. Coś go powstrzymywało, nakłaniało
go do ucieczki, bo jeśli kobieta rzeczywiście nie żyła,
jego wyobrażenia o tragediach po raz pierwszy by się
urzeczywistniły, a tego nie chciał. Nie chciał odgarnąć
liści i znaleźć ciała kobiety, która biegła przez las,
uderzyła głową w gałąź i zdołała dotrzeć na tę polanę
w nadziei, że zobaczy ją pilot przelatującego samolotu,
ale straciła przytomność, umarła i...
Chciał uciec, ale jednocześnie chciał ją zobaczyć,
dotknąć. Jeśli była martwa, chciał zobaczyć śmierć,
dotknąć jej.
Uniósł stopę, by wejść na polanę.
Choć w jego ruchu nie było nic nadzwyczajnego, liście
zawirowały i nagle, ku swemu przerażeniu, zdał sobie
sprawę, że polana nie przypomina leśnego poszycia,
gdyż liście wirowały coraz głębiej, odsuwały się od
jego stóp i odsłaniały krawędź przepaści.
To nie była polana, lecz głęboka kotlina, okrągła
niecka, głęboko wycięta w ziemi. Nie potrafił się
zorientować, jak była głęboka, gdyż liście nadal
wirowały, coraz głębiej i głębiej, a wicher, obudzony
ruchem jego nogi, podniósł je w górę, prosto w niebo,
jak słup dymu.
Jednak kobieta nadal tam leżała, a zatem musiała
spoczywać na piedestale, wyrastającym z dna kotliny.
Kobiety ze wstrząsem mózgu na ogół nie skaczą do
przepaści i nie wspinają się na słupy. Tu się stało coś
innego, bardziej ponurego. To pewnie ofiara
morderstwa.
Znowu na nią spojrzał, ale liście, które wcześniej
poderwały się z ziemi, teraz powoli opadały i zasłoniły
wszystko. Potem dostrzegł miejsce, w którym powinna
spoczywać jej głowa, lecz zaścielały je już tylko liście.
Poniosła mnie wyobraźnia, pomyślał. To był tylko
liść, a ja w nim zobaczyłem nos. Nie ma tam żadnej
kobiety, to tylko dziwna skała. I pełna liści kotlina w
środku lasu. Może to krater po uderzeniu meteorytu.
To ma sens.
Kiedy stał i wyobrażał sobie upadek wielkiego głazu z
przestrzeni kosmicznej, coś poruszyło się po
przeciwnej stronie polany. A raczej drgało pod
powierzchnią liści i powoli zbliżało się ku niemu.
W tej kotlinie, pod liśćmi mieszka jakieś stworzenie,
całkiem jak wąż morski pod falami. Naziemna
ośmiornica, która zbliży się do mnie, wyrzuci mackę
na brzeg, wciągnie mnie pod liście i zje na obiad. Nie
strawi tylko mojej głowy, którą wyrzuci na piedestał,
by zwabiała innych wędrowców.
To coś zbliżało się coraz bardziej. W walce między
ciekawością i chorobliwą wyobraźnią ta ostatnia
odniosła zwycięstwo. Wania rzucił się do ucieczki; już
nie skacząc, lecz usiłując brnąć w liściach. Oczywiście
parę razy pośliznął się i upadł, aż wreszcie ziemia i
strzępy roślin pokryły go całego.
Gdzie była droga? Czy stworzenie z kotliny pędzi jego
śladem? Zgubił się, zaraz zacznie się ściemniać,
potwór znajdzie go i powoli pożre, zaczynając od
stóp...
Droga nagle się znalazła. Właściwie nie była tak
daleko. A może biegł szybciej i dłużej, niż mu się
zdawało. Na tej znajomej drodze, w popołudniowym
słońcu, poczuł się bezpieczniej. Biegł truchtem jeszcze
przez jakiś czas. Resztę trasy przeszedł spokojnym
krokiem.
tajemnicę starego lasu. To wspomnienie, które
pozostanie w jego pamięci, zagadka bez rozwiązania.
Albo, co bardziej prawdopodobne, wspomnienie
dziecięcego lęku, zrodzonego przez zbyt wybujałą
wyobraźnię.
Wszyscy wiedzieli, że ojciec jest bardzo dumny z
niezwykłych osiągnięć Iwana - kilka
pierwszorzędnych dzienników opublikowało jego
rozprawy jeszcze przed ukończeniem szkoły średniej -
ale nigdy naprawdę nie zbliżył się do syna.
Przynajmniej nie tak, jak to było w zwyczaju w
Ameryce. Iwan nigdy nie rozmawiał z ojcem o swoich
marzeniach, pragnieniach, niepowodzeniach,
nadziejach. Z pewnością nigdy nie wspomniał, że
nadal gnębią go koszmary o kolistej kotlinie w lesie, w
której pod liśćmi mieszkało jakieś nienazwane
stworzenie.
Z matką także nie rozmawiał na ten temat, ale ona
zdawała się i tak wiedzieć o jego uczuciach. Może je
odgadywała, a może sama je w nim zaszczepiła. Kiedy
chodził do liceum, często bywał zakochany po uszy w
tej czy innej dziewczynie, a matka domyślała się
wszystkiego, choć nie zdradzał się ani słowem. ”Co to
za jedna?”, pytała. Iwan odpowiadał - zawsze było mu
lżej, jeśli się zwierzył - a ona przyglądała się mu
uważnie i orzekała: ”To nie jest miłość”.
Z początku upierał się, że właśnie przeciwnie, to
miłość, a w ogóle skąd matka może coś o tym
wiedzieć, skoro jest dorosła, a prawdziwa miłość
dawno w niej wygasła i przeszła w przyzwyczajenie?
Jednak z czasem nauczył się ufać jej osądowi.
Zwłaszcza kiedy od czasu do czasu mówiła: ”Och,
biedaku, tym razem to miłość, a ta dziewczyna cię
skrzywdzi”. Niestety, nigdy się nie myliła.
- Skąd ty to wszystko wiesz? - spytał w końcu.
- Czytam w twojej twarzy jak w otwartej książce.
- Nie, powiedz.
- Jestem czarownicą, znam się na tych sprawach.
- Mamo, ja mówię poważnie.
- Skoro nie słuchasz moich odpowiedzi, po co zadajesz
mi pytania?
A kiedy skończył dwadzieścia cztery lata, runął mur
berliński. Oglądali to w telewizji. Potem ojciec
wyłączył odbiornik i powiedział:
- Teraz możesz wrócić i zacząć zbierać materiały do
pracy.
- Nie muszę szukać materiałów w Związku
Radzieckim.
- Więc zmień temat pracy. Co, oszalałeś? Nie chcesz
wrócić?
Owszem, chciał. Ale nie dla pracy magisterskiej.
Chciał wrócić, ponieważ w snach nadal widywał
pokrytą liśćmi polankę, twarz kobiety i potwora w
kotlinie. I z tego samego powodu nie chciał tam
jechać, ponieważ bał się, że owo miejsce nie istnieje, a
także dlatego, że mogło istnieć.
I tak przez cały rok uczył się i zdawał egzaminy. Przez
następny rok zbierał materiały do pracy i wreszcie,
pod koniec lipca 1991 roku, zostało mu sześć tygodni
do upływu daty powrotu na jego bilecie do Kijowa.
Oczywiście właśnie wtedy poznał Ruth Meyer.
Była córką lekarza z Itaki, oddalonej o parę jezior od
ich domu. Spotkali się na prezbiteriańskim weselu -
pan młody był kolegą Iwana z zespołu
lekkoatletycznego, panna młoda mieszkała w jednym
pokoju z Ruth. Ruth i Iwan sięgnęli po tę samą
przystawkę i po paru minutach znaleźli się na ganku
przed domem, przyglądając się nadchodzącym z
południa burzowym chmurom. Zanim spadł deszcz,
już trzymali się za ręce.
- Powiedz coś w starorosyjskim dialekcie - poprosiła.
Starorosyjski wydał mu się zbyt nowoczesny. Wobec
tego powiedział w języku staro-cerkiewno-
słowiańskim:
- Jesteś piękna i mądra i zamierzam się z tobą ożenić.
Zamknęła oczy, jakby w zachwycie.
- To cudowne! Mówisz do mnie w języku, w którym
nie zwrócisz się do żadnej innej kobiety.
- Ale nic nie zrozumiałaś - zauważył.
- Owszem, zrozumiałam - mruknęła, nie otwierając
oczu. Roześmiał się, ale potem nawiedziły go
wątpliwości; a jeśli naprawdę zrozumiała?
- Co powiedziałem?
- Że chciałbyś, żebym się w tobie zakochała.
- Nieprawda. - Ale jego zakłopotany śmiech był
dowodem, że odgadła całkiem trafnie.
- Właśnie, że prawda. - Otworzyła oczy. - Widzę to
całkiem wyraźnie.
Po weselu Iwan wrócił do domu i usiadł naprzeciw
matki w salonie. Po paru chwilach podniosła na niego
oczy.
- No i? - spytał. - To miłość czy nie? Matka przyjrzała
mu się z powagą.
- Na pewno jest to coś.
- Zamierzam się z nią ożenić.
- A ona o tym wie?
- Ona wie wszystko. Zna moje myśli w chwili, gdy
rodzą się w mojej głowie.
- Gdyby znała je wcześniej, nie musiałbyś już myśleć.
- Mamo, ja mówię poważnie.
- A ja nie?
- Nie żartuj ze mnie. To miłość.
Ojciec stał już w drzwiach. Wzmianki o małżeństwie
mają to do siebie, że nieomylnie przyciągają rodziców,
bez względu na to, gdzie są.
- Co, zakochałeś się akurat teraz, kiedy opuścisz kraj
na rok?
- Może powinienem odłożyć podróż - powiedział
Iwan, zdając sobie sprawę, że nie jest to dobry pomysł.
- A to dobre. Ożenisz się, choć jeszcze nie napisałeś
pracy -mruknął ojciec. - Jej ojciec chce cię
utrzymywać?
- Wiem, muszę jechać. Ale nie znoszę czekać!
- Naucz się cierpliwości.
- Cierpliwości uczymy się w Rosji. W Ameryce trzeba
działać.
- Więc dobrze, że jedziesz do Rosji - zripostował
ojciec. -Cierpliwość przydaje się znacznie częściej, a
tobie przyda się w szczególności, skoro chcesz mieć
dzieci.
Iwan parsknął niepewnym śmiechem.
- Nie ma co, będę świetnym ojcem!
- Niby dlaczego nie? - odezwała się matka. - Uczyłeś
się od najlepszego specjalisty.
- Tak, wiem. Od was obojga. Zrobiliście wszystko, co
można zrobić z takim dziwnym dzieciakiem, jak ja.
- Cieszę się, że to rozumiesz - powiedziała matka.
Znowu ten krzywy uśmiech. Czy to możliwe, że
mówiła poważnie? Że nigdy nie żartowała?
W czasie tych ostatnich tygodni przed odlotem do
Kijowa spędzał znacznie więcej czasu w Itace niż w
Tantalus. Matka była smutna lub zmartwiona, kiedy do
niej wracał, co nie zdarzało się często. Pewnego razu
powiedział z troską:
- Nie stracisz mnie, mamo. Jestem zakochany.
- Straciłam cię już dawno - odparła. - Odkąd uciekłeś z
mego łona.
Odwróciła wzrok.
- Więc o co chodzi?
- Czy powiedziałeś jej swoje żydowskie imię? -
spytała, zmieniając temat.
- A, prawda, Izaak Szloma. Jakoś się nie złożyło. Czy
to ważne?
- Nie mów jej.
- Czego? Mojego żydowskiego imienia? Dlaczego?
Dlaczego nie?
Matka przewróciła oczami.
- Ależ jestem głupia. Teraz oczywiście jej powiesz, bo
cię prosiłam, żebyś tego nie robił.
- Kiedy miałbym to zrobić? Czy to ważne? Nie
używałem tego imienia, odkąd tu przyjechaliśmy.
Nasza synagoga jest konserwatywna, ich także, nikt
się nie przejmuje moim imieniem.
Matka chwyciła go za ramiona.
- Nie możesz się z nią ożenić - rzuciła zapalczywie, po
raz pierwszy bez uśmiechu.
- Jak to? Przecież nie jesteśmy kuzynami, jeśli o to się
martwisz.
- Pamiętasz bajkę o niebie, szczurze i studni?
Oczywiście, że pamiętał. Tę bajkę matka opowiadała
mu w dzieciństwie, a potem przypomniał ją sobie na
wykładach z folkloru. Pewien niezbyt sympatyczny
uczeń rabina uratował młodą kobietę ze studni, ale
dopiero wtedy, kiedy obiecała mu się oddać. Gdy
wydostała się ze studni, wymogła na nim obietnicę
małżeństwa. Jedynymi świadkami jego przysięgi było
niebo, studnia i przebiegający szczur. Kiedy uczeń
wrócił do domu, zapomniał o obietnicy i ożenił się z
inną kobietą, a dziewczyna odrzucała kolejnych
zalotników, aż wreszcie zaczęła udawać szaleństwo,
żeby odstraszyć wszystkich starających się o jej rękę.
Tymczasem dzieci chłopaka zaczęły umierać - jedno
ukąsił zarażony szczur, drugie utopiło się w studni.
Wreszcie chłopak przypomniał sobie świadków swojej
przysięgi i wyznał wszystko żonie. Ta nie potępiła go,
lecz postanowiła, że wezmą cichy rozwód, żeby on
mógł dotrzymać danej obietnicy. I w końcu chłopak
rzeczywiście ożenił się z tamtą młodą kobietą. Morał
bajki mówił, że należy dotrzymywać obietnic,
ponieważ Bóg jest zawsze ich świadkiem. Iwan za
żadne skarby świata nie potrafił zrozumieć, do czego
zmierza jego matka.
- Przecież jestem zaręczony tylko z Ruth - powiedział.
- Myślisz, że nie wiem? Ale jest jeszcze coś. -Co?
- Historia, która mi się śniła.
- Więc wszystko dlatego, że miałaś jakiś sen?
- Ty byłeś owym uczniem, a Ruth tą, której nie
powinieneś poślubić. Wania, to się nie uda. Ta
dziewczyna nie jest dla ciebie.
- Właśnie, że jest, musisz mi zaufać. - Pochylił się i
niespodziewanie dla samego siebie pocałował matkę w
policzek. - Bardzo cię kocham.
Kiedy się wyprostował, po policzku matki potoczyły
się łzy. Zdał sobie sprawę, że pocałował ją po raz
pierwszy od wielu lat, po raz pierwszy od dawna
powiedział, że ją kocha, może od czasów, kiedy miał
osiem lub dziewięć lat. Albo nawet mniej.
Ale to nie dlatego płakała.
- Rób, co musisz - powiedziała cicho. - Kiedy
nadejdzie czas, będziesz musiał zaufać mnie.
- Jaki czas? Co to, jakieś zagadki? Pokręciła głową,
odwróciła się i wyszła. Oczywiście opowiedział Ruth
o wszystkim.
- Dlaczego nie miałabym znać twojego żydowskiego
imienia? - spytała ze śmiechem.
- To nie jest moje prawdziwe imię. Nie znałem go,
dopóki nie postanowiliśmy emigrować. Nie jesteśmy
pobożnymi Żydami.
- Och, wiem. O ile sobie przypominam, na weselu
Denise sięgnąłeś po krewetkę.
- Ty też - przypomniał jej. - Ale ja byłem pierwszy.
Uniosła brew.
- Sięgnęłam po ciebie, więc ja także dostałam
upatrzony kąsek. Roześmiał się razem z nią, ale ten
żart nie całkiem mu się podobał. Ich spotkanie było
zupełnie przypadkowe, a przynajmniej tak sądził.
Teraz Ruth wyjawiła mu inną możliwość, która
zupełnie nie przypadła mu do gustu. Czy wszystko
było ukartowane? Jeśli to jej dzieło, co jeszcze
zaplanowała?
Nie, nie, to zupełna bzdura, powiedział sobie. Po
prostu przez dziwne obiekcje matki nabawił się
obsesji. Co z tego, że Ruth ukartowała spotkanie? Czy
powinien się obrazić? Piękna, inteligentna dziewczyna
konstruuje intrygę, żeby spotkać niezdarnego studenta
bez grosza przy duszy - jak często zdarza się coś
takiego? O, nieustannie. W marzeniach tego studenta.
Do czasu, gdy samolot wylądował w Wiedniu,
reporterzy zapalili reflektory i skierowali na nich
kamery telewizyjne, a urzędnicy sprawdzili ich wizy,
zaś różni ludzie obstąpili ich, żeby spytać, czy
rzeczywiście pojadą do Izraela, lub poinformować, że
mają prawo udać się wszędzie, gdzie tylko zechcą, bo
przekroczyli granicę wolnego świata - do tego czasu
Wania zdążył przekonać sam siebie, że na polance nie
widział niczyjej twarzy, kotlina nie była tak głęboka,
jak mu się wydawało, a liśćmi poruszył wiatr lub
zając. Nie było żadnego niebezpieczeństwa. Nie było
śmierci. Nie było tajemnicy. Ani niczego niezwykłego.
Nie istniał żaden powód, dla którego owo zdarzenie
miałoby ciągle go nawiedzać w snach, towarzyszyć
mu w dzieciństwie i później. Ale te sny nie pojawiały
się bez przyczyny. I choć sobie powtarzał, że tamtego
dnia w lesie nie wydarzyło się nic niezwykłego, w
głębi duszy wiedział, że coś się jednak wydarzyło, a
on już nigdy się nie dowie, co to była za polana i co by
się stało, gdyby został.
ROZDZIAŁ DRUGI
Prawdziwa miłość
Plan ojca jednak się powiódł. Kiedy przybyli do
Wiednia, ojciec w ciągu paru godzin zdobył
potwierdzenie, iż został zatrudniony jako profesor
języków słowiańskich na uniwersytecie Mohegan w
zachodniej części stanu Nowy Jork, gdzie miał
dołączyć do szacownego towarzystwa, rosyjski klejnot
w poliglotycznej koronie. Wkrótce zamieszkali w
domu, który wydawał się im przestronny, ze
zdziczałym ogrodem, prowadzącym na brzeg jeziora
Olalaga, które po pewnym czasie zaczęli nazywać Olą,
a czasami, kiedy wpadało w kapryśny humor, Olą-
Oleńką, jakby jezioro było postacią z ludowej bajki.
Po historiach o Ameryce, a zwłaszcza o Nowym
Jorku, który miał być dżunglą pełną slumsów i
skażonego powietrza, odkrycie lasów, wiejskich
gospodarstw i łagodnych pagórków wydało się Wani
bliskie cudu. Jednak tutejsze lasy nie były nawet w
połowie tak stare i groźne, jak knieja wokół domu
kuzyna Marka. Wkrótce Wania doszedł do wniosku,
że do Ameryki dobrze jest przyjechać, ale po pewnym
czasie życie tutaj staje się równie nudne, jak wszędzie
indziej.
Ojciec wydawał się zadowolony. Wania przyjechał do
Ameryki na tyle wcześnie, by opanować język bez
śladu akcentu. Tak szybko przyzwyczaił się do
sposobu, w jaki Amerykanie wymawiali jego imię -
”Ajwen” zamiast ”Iwan” - że sam zaczął tak o sobie
mówić, a ”Wania” przetrwało jedynie w domowym
słowniku.
Rodzice nie mieli tyle szczęścia - ojciec nigdy nie
pozbył się gardłowego rosyjskiego akcentu, a matka
zdobyła się na tylko tyle wysiłku, by przyswoić sobie
nazwy artykułów spożywczych i amerykańskich
pieniędzy. Oznaczało to, że jej życie zogniskowało się
wokół domu, a choć ojciec często wykładał na innych
uniwersytetach i czerpał wielką przyjemność z
kontaktów ze studentami, on także najwięcej uwagi
poświęcał synowi.
Iwan każdego dnia odczuwał presję poświęcenia
rodziców. Nigdy o tym nie mówili. Nie musieli. Robił
wszystko, by wykorzystać szansę, jaką mu dali.
Ciężko pracował w szkole i uczył się wielu
dodatkowych przedmiotów. Nie mieli żadnego
powodu, żeby na niego narzekać. A kiedy czasami
kusiło go, żeby zaprotestować przeciwko
narzuconemu rygorowi, przypominał sobie, co dla
niego poświęcili. Przyjaciół, krewnych, ojczyznę.
Ucieczką od oczekiwań rodziców stało się dla niego to
samo, co w Związku Radzieckim - bieganie. Kiedy
dorósł na tyle, by wstąpić do szkolnego kółka
lekkoatletycznego, zajął się także wszystkimi
dyscyplinami dziesięcioboju. Rzut oszczepem, bieg
przez płotki, rzut dyskiem, sprint... czasami był lepszy
w jakiejś dyscyplinie, lecz tym, co go wyróżniało, był
wyrównany poziom. Zawsze miał dobre wyniki i przy
każdym spotkaniu utrzymywał kondycję. Kiedy
wstąpił na uniwersytet Mohegan, z łatwością dostał się
do zespołu lekkoatletycznego.
Rodzice i ich przyjaciele nigdy nie zrozumieli jego
sportowych upodobań. Czasami ich to śmieszyło (Żyd
- sportowiec?), dopóki Iwan nie zauważył zimno, że
Izrael nie przyjmuje chrześcijan do swojego
olimpijskiego zespołu. Tylko raz, pod koniec liceum,
ojciec oznajmił, że Iwan powinien poświęcić
marnowany na treningach czas na doskonalenie
wiedzy. ”Ciało osłabnie, gdy skończysz czterdziestkę,
lecz umysł będzie ciągle sprawny, więc po co
inwestować w coś tak nietrwałego? Nie można być
dobrym we wszystkim”. W odpowiedzi Iwan nie
zjawił się na egzaminach końcowych i przez cały
dzień biegał wokół Oli. Musiał zdać poprawkę, a
ojciec nigdy więcej nie kwestionował jego upodobań.
Tak naprawdę Iwan nie sprzeciwiał się wymaganiom
ojca. Podczas studiów zajął się historią, językami i
folklorem; od pierwszej klasy szkoły średniej był
najpilniejszym uczniem swego ojca. Razem studiowali
najstarsze dialekty ukraińskiego, bułgarskiego i
serbskiego. Przez rok rozmawiali ze sobą wyłącznie w
języku staro-cerkiewno-słowiańskim, przechodząc na
rosyjski lub angielski tylko wtedy, gdy brakowało im
nowoczesnych wyrazów.
Wania nigdy nie znalazł okazji, by opowiedzieć o
swojej przygodzie. Matka tylko rzuciła na niego okiem
i kazała mu natychmiast się wykąpać; mówiła, że
szukali go wszędzie, zostało niewiele czasu na
przygotowanie, gdzie on się podziewał? Wizy przyszły
niespodziewanie, samolot odlatuje za dwa dni, musieli
wyjechać już dziś, żeby złapać pociąg, który dowiezie
ich do Kijowa, gdzie wsiądą w samolot do Austrii.
A na pokładzie samolotu lecącego do Wiednia, gdy
wreszcie znaleźli chwilę spokoju, Wania zrezygnował
ze zwierzenia się rodzicom z wydarzeń w lesie. To już
nie miało znaczenia. Już nigdy w życiu nie odwiedzi
tego lasu. Kiedy się raz opuści Związek Radziecki, nie
ma powrotu. Nawet jeśli zostawiło się za sobą
2
Orson Scott Card 004 Inne 013 Oczarowanie, Page 2 of 41
Matce zaczęło tak zależeć, żeby go wysłać z kraju - z
dala od Ruth - że przez ostatni tydzień codziennie
musiał ją prosić o ubrania, ponieważ wszystko już
spakowała.
- Nie muszę zabierać wszystkiego - mówił. - Jestem
studentem. Nikt się nie będzie spodziewał rewii mody
w moim wykonaniu.
Matka wzruszała ramionami i dawała mu koszulę, ale
prosto z pralki, nie z walizek.
Cała rodzina Ruth zjawiła się na lotnisku z Rochester,
żeby go pożegnać. Przyszedł także ojciec. Ale matki
nie było, co nieco rozgniewało i zasmuciło Iwana.
Przez wszystkie te lata sądził, że rozbawiony uśmiech
matki świadczy, że jest mądrzejsza od ojca i jego. A
teraz okazała się przesądną kobieciną, która boi się
snów i bajek. Czuł się oszukany. Uważał, że mama
także została oszukana, ponieważ nikt nie dał jej
szansy wykształcenia. Czy to coś, co odziedziczyła po
żydowskich dziadkach? A może coś jeszcze bardziej
pierwotnego? Nie pożegnać syna, który wyjeżdża na
przynajmniej pół roku - nie, to nie było w porządku.
Miał także inne zmartwienia. Serdeczne rozmowy z
rodzicami Ruth, powściągliwe i męskie pożegnanie z
ojcem, potem Ruth, która do niego przywarła,
zanosząc się łkaniem i całując go bez końca.
- Czuję się, jakbym umarł albo co - powiedział, na co
ona rozszlochała się jeszcze gwałtowniej. Nie
powinien robić takich głupich uwag przed wejściem na
pokład samolotu.
Po napomnieniach matki i cierpliwych namowach
ojca, żeby go wreszcie puściła, Ruth dała się wreszcie
oderwać od Iwana. Kochał ją, tak, kochał też jej i
swoich rodziców, ale kiedy szedł do samolotu, czuł, że
z serca spada mu wielki ciężar. Nagle napełniło go
radosne ożywienie.
Skąd to niespodziewane uczucie swobody, uwolnienia,
lekkości? Przecież podróż była dla niego tylko
kłopotem. Materiały, które zbierze w Rosji, zaważą na
jego karierze, całej przyszłości. Kiedy wróci, zakończy
studia i ożeni się, co będzie oznaczać definitywny
koniec dzieciństwa. Ale do czasu zanim zostanie
profesorem i ojcem, pozostanie w zawieszeniu.
Wówczas wkroczy w dorosłość. Prawdziwe brzemię
życia. Tak zaczyna się moja podróż do Rosji.
Dopiero gdy zapiął pasy, a samolot ruszył powoli z
miejsca, dotarło do niego, dlaczego czuje się
uwolniony. Wraz z przyjazdem do Ameryki na jego
ramiona spadło brzemię nadziei i oczekiwań jego
rodziców. Teraz wracał tam, gdzie owo brzemię nie
istniało, a przynajmniej nie dawało się odczuć. Dla
wielu ludzi Rosja jest miejscem zniewolenia, ale dla
niego - dziecka - był to kraj wolności, jakim Ameryka
nigdy nie mogła się stać.
Zanim staniemy się obywatelami, pomyślał, jesteśmy
dziećmi, a jako dzieci poznajemy wolność, władzę,
swobodę i obowiązek. Ja wywiązałem się z moich
obowiązków. Ugiąłem się przed władzą. Z grubsza
biorąc. A teraz odrzucę na chwilę to brzemię i
zobaczę, co się stanie.
ROZDZIAŁ TRZECI
Przepaść
szalone, ponieważ temat okazał się zbyt obszerny i
zróżnicowany, a poza tym nie można go było poprzeć
dowodami, nawet gdyby znalazło się odpowiedź.
Dlaczego promotor nie powiedział mu, że ten temat
jest całkowicie niemożliwy do realizacji? Ponieważ
sam nie zdawał sobie z tego sprawy. A może dlatego,
że - zakładając iż tę pracę można jednak napisać - sam
chciał poznać rozwiązanie zagadki.
Raptem, w najgorszej rozpaczy, zaczął dostrzegać
połączenia i wątki. Oczywiście jego odkrycia mogły
być tylko projekcją teorii Proppa, a w tym wypadku
nie miały żadnej wartości, lecz Iwan wiedział - miał
przeczucie - że jego wnioski nie są chybione,
rekonstrukcje zaś zmierzają ku opracowanej przez
Proppa strukturze. Był na właściwym tropie, badania
coraz bardziej go interesowały.
I tak, zmęczony, z przekrwionymi oczami, wychodził
z biblioteki lub muzeum dopiero w chwili zamknięcia,
upychał zeszyty i notesy w teczce, po czym wracał do
domu ciemnymi ulicami, w narastającym chłodzie.
Padał na łóżko w maleńkim pokoiku, wynajętym od
sinologa, który nigdy się mu nie narzucał. Wstawał
rano, z oczami nadal piekącymi od całodziennego
wysiłku, i zatrzymując się na chwilę nad piętką chleba
i kubkiem kawy, wracał do muzeum. Im ciężej będzie
pracował, tym szybciej skończy.
Minęła jesień i zaczęła się zima. Z powodu braku
węgla oraz nafty mróz był niemal nie do zniesienia,
ale Iwan, wzorem Boba Cratchita, wkładał na siebie
wszystko, co miał, i pracował, nie zważając na
przenikliwe zimno panujące w każdym budynku w
Kijowie. Był tak pochłonięty pracą, że czasami nie
czytał nawet listów z domu - od matki, ojca, Ruth.
Odkładał je na bok, aż wreszcie, przeważnie w
niedzielę, kiedy biblioteki otwierano później, zdawał
sobie sprawę, że stracił kontakt z domem, i w nagłym
porywie tęsknoty otwierał wszystkie listy. Potem
gryzmolił krótkie, zbyt krótkie odpowiedzi. Jego życie
toczyło się w zamknięciu, w sztucznym świetle, wśród
niekończących się rzędów książek pisanych cyrylicą.
Co miał napisać? Dziś jadłem chleb. I ser. Piłem za
dużo kawy. Przez cały dzień tępy ból głowy. Zimno.
Manuskrypt był nieczytelny, trywialny albo nie tak
stary, jak twierdzono. Bibliotekarka była przyjazna,
oziębła, zalotna, niekompetentna. Ta praca nigdy się
nie skończy, chciałbym was zobaczyć, dziękuję za
listy, choć zapominam odpisać.
Aż wreszcie pewnego dnia nie było już zimno. Na
drzewach pojawiły się pączki. Lekko ubrani ludzie
wyszli tłumnie na ulicę, niosąc gałązki fioletowych
bzów jakby dla uczczenia wiosny. Cóż za ironia.
Akurat wtedy, kiedy Kijów znów stał się interesujący,
Iwan zakończył zbieranie materiałów. Resztę pracy
mógł wykonać sam, bez wertowania manuskryptów.
Pora wracać do domu.
To śmieszne. Kiedy pomyślał o powrocie, nie
zobaczył Tantalus, wybrzeży Oli, twarzy matki czy
słodkiej Ruth. Ujrzał gospodarstwo u stóp Karpat, z
dziką puszczą rozciągającą się tuż za zaoranymi
polami. Twarz, która pojawiła się w jego pamięci,
należała do kuzyna Marka, a jego ciało zapragnęło nie
miłosnego uścisku kobiety, ale ciężkiej pracy do
siódmych potów, ciężkiego snu bez koszmarów i
wczesnego wstawania, gdy zaczyna się dzień kipiący
najróżniejszymi przejawami życia.
Jednocześnie zdał sobie sprawę, że nie znał
najważniejszych informacji. Nie wiedział, w którym
mieście ma się przesiąść z pociągu na autobus, jak
nazywa się wieś, w której ma wysiąść... Nie znał
nawet nazwiska kuzyna Marka.
No cóż. I tak to tylko kaprys.
Ale ten kaprys nie pozwalał o sobie zapomnieć. Po
tylu miesiącach skąpej korespondencji głupio mu było
dzwonić do domu, ale i tak podniósł słuchawkę,
zamówił rozmowę i odczekał pół godziny, zanim
dostał połączenie.
- Chcesz wracać akurat tam? - upewnił się ojciec. - Po
co?
- Żeby jeszcze raz zobaczyć to miejsce. Mam stamtąd
miłe wspomnienia.
- To musi być jakieś nowe znaczenie słowa ”miłe”.
Mnie ciągle boli krzyż po tamtej pracy. I nadal mam
odciski.
- A ja nie. A szkoda. Czasami wydaje mi się, że byłem
tam bardziej wolny niż... Nie, chyba nie. W każdym
razie, nie wydałem dużo na jedzenie i inne rzeczy,
więc zostało mi mnóstwo pieniędzy na podróż. Czy
Marek ma telefon?
- Nie pamiętam.
- Więc spytaj mamę, wiesz, że na pewno zapisała
gdzieś numer.
- A tak, nie mogę się doczekać, aż jej o tym powiem.
”Więc Wania skończył pracę, ale nie wraca do domu,
tylko chce odwiedzić kuzyna, podczas gdy jego matka
wypłakuje za nim oczy. Czego się spodziewać po
synu, który nie pisze do rodziców? Nie możemy go
zmusić, żeby nas kochał...”
Iwan parsknął śmiechem.
- Mama tak nie mówi.
- Nie do ciebie - mruknął ojciec. - To mnie
uszczęśliwia pełnym repertuarem. A Ruth, o, na
pewno się ucieszy, że możesz się bez niej obyć, bo
postanowiłeś odwiedzić jakieś krowy. - Iwan śmiał się.
- Tobie się chyba wydaje, że żartuję.
- Nie, uważam tylko, że oboje jesteście śmieszni. - Nie
powinien tego mówić. Ojciec nie lubił być śmieszny. -
Bardzo rzadko - dodał pospiesznie.
- Cieszę się, że zapewniłem ci chociaż rozrywkę -
oznajmił niewzruszony ojciec. - Nie mamy zbyt
wysokich notowań, tylko jeden widz, ale recenzje są
na tyle pochlebne, że może dostaniemy kontrakt na
następny sezon...
- Daj spokój, ojcze, chcę tylko odwiedzić kuzyna
Marka. Przyjął nas, kiedy potrzebowaliśmy pomocy;
czy wypada, żebym do niego nie zajrzał, skoro jestem
tak blisko?
- Blisko? Jak od Nowego Jorku do Miami.
- Nie, to nie ta skala. Raczej jak z Buffalo do
Syracuse.
- Ciekawe, co będziesz mówił po czterech godzinach
w autobusie.
- Zadzwonisz do mnie, jeśli znajdziesz numer?
- Nie, matka ma go tutaj. - Ojciec podyktował mu
wszystkie informacje i pożegnał się.
W kasie odmówiono mu sprzedaży biletu wcześniej
niż tuż przed odjazdem pociągu. Inflacja była tak
duża, że nie można było przewidzieć ceny nawet w
przeddzień wyjazdu.
- Ten kapitalizm! - powiedziała kasjerka. - Autobus
pojedzie dopiero wtedy, kiedy zbierze się dość
pasażerów, żeby kupić benzynę.
Tego samego wieczora, po półgodzinie prób, zdołał się
wreszcie dodzwonić do kuzyna Marka.
- Mały Izaak?
- Przeważnie mówią do mnie Iwan - odparł z
zaskoczeniem. Kuzyn Marek zawsze nazywał go
Wanią, ale to było dawno temu. Może stary gospodarz
podśmiewał się po cichu z rodziny rosyjskich
intelektualistów, którzy nagle zdecydowali, że są
Żydami, a potem zamieszkali na wsi.
- Jesz tylko koszerne produkty?
- Nie, na ogół nie. Tylko unikam wieprzowiny,
smalcu, takich tam rzeczy.
- Smalcu! To co będziesz jeść do chleba?
- Mam nadzieję, że ser - roześmiał się Iwan.
- Dobrze, narwiemy go z serowego drzewa. - Marek
parsknął śmiechem z własnego dowcipu. - Odwiedź
nas, przyjmiemy cię z radością. Dowiem się, kiedy
przyjeżdża autobus i wyjdę po ciebie. Ale te krowy,
które znałeś, już oddaliśmy do rzeźni.
- I tak mnie nie lubiły.
- Dojenie nie szło ci najlepiej.
- Teraz też nie będzie mi szło, ale chętnie pomogę,
przy czym będzie trzeba. Jestem całkiem niezły w...
skoku o tyczce. - Musiał się chwilę zastanowić, zanim
przypomniał sobie ukraińskie słowo. Marek znowu się
roześmiał.
Spakował się, ale nadal miał w sobie zbyt wiele
wiosennej energii, żeby zasnąć. Wyszedł na spacer,
lecz nawet to mu nie wystarczało. Zaczął biec po
ulicach, jak wtedy gdy był dzieckiem. Nigdy nie
pozwalano mu wychodzić o tej porze; po raz pierwszy
przekonał się ze zdziwieniem, że na ulicach nadal było
sporo ludzi. Ale może wtedy było inaczej. Czyżby
wówczas istniał zakaz sprzedaży alkoholu? A może
była godzina policyjna? Jako dziecko nie zdawał sobie
z tego sprawy, a jeśli nawet wiedział, to już zdążył
zapomnieć.
W amerykańskiej szkole przejął tamtejsze pojęcie o
życiu w Związku Radzieckim, choć przecież je znał i
wiedział, że składało się na nie coś więcej niż bieda i
terror. Jednak wspomnienia życia w Kijowie zbladły, a
może tylko zniknęły mu z pola widzenia, zastąpione
przez amerykańskie wyobrażenia. Do pewnego stopnia
i one były prawdziwe - wszystkie wieżowce
przypominały okropnie brzydkie kawały betonu,
noszące nikłe ślady prób upiększenia, całkiem jakby
socjalizm zakładał wyrugowanie piękna z życia
publicznego.
Ale starsze części miasta nadal miały swój urok.
Skierował się w stronę Starego Miasta i zatrzymał się
dopiero przed Złotą Bramą, zbudowaną w 1037 roku.
Dotknął kamiennych i ceglanych kolumn, które
niegdyś legły w gruzach, lecz zostały odbudowane w
mniej więcej pierwotnym kształcie. Kiedy Złota
Brama została zbudowana, a mała świątyńka na
szczycie łuku była jeszcze obita złoconą miedzią, od
której wzięła się nazwa bramy, tu właśnie znajdował
się środek Kijowa, a Kijów był środkiem
największego, najpotężniejszego państwa Europy.
Iwan wyobraził sobie, jak musiało wyglądać, pełne
smrodu, hałasu i tłumów. Fanfary obwieszczające
wjazd księcia Włodzimierza lub Jarosława Mądrego,
jadących wraz ze swą świtą wśród wiwatujących
poddanych.
Oczywiście nie łudził się pięknymi wyobrażeniami - w
rosyjskich legendach, historii i folklorze trudno by się
doszukać okresu anachronicznych, ”rycerskich”
złudzeń. Według nowoczesnych standardów ludzie
żyli w biedzie i brudzie. Różnica pomiędzy
arystokracją i niższymi klasami wyrażała się w jakości
odzienia i ilości pożywienia. Po stroju poznawało się
człowieka; mężczyźni obnosili bogactwo na sobie i
swoich kobietach. A więc wiwatujące tłumy
prezentowały odzienie w bardziej niepozornych
kolorach, podczas gdy księcia i jego świtę okrywały z
pewnością wschodnie jedwabie, nadające im wygląd
orientalnych wielmożów, choć książęta pochodzili ze
Skandynawii. Bogactwem Rusi był handel, a
handlowano tkaninami i przyprawami z Dalekiego
Wschodu.
Więc oczywiście w powietrzu unosiły się nie tylko
wyziewy ludzkich ciał, gnijących ryb i warzyw.
Mieszały się z nimi oszałamiające aromaty cynamonu,
pieprzu, kminku, bazylii, cząbru, papryki... Iwan
wciągnął powietrze w płuca i niemal uwierzył, że
doleciały go zabłąkane wonie dawnych dni.
Teraz mógł ruszyć dalej. Pobiegł w dół zbocza ku
dzielnicy Podole, gdzie dorastał. Pozostały tu jeszcze
niektóre stare cerkwie i monastyry, ale większość
budynków została zbudowana po roku 1800. Biegnąc
po coraz bardziej znajomych chodnikach, czuł, że
wraca do domu, a wkrótce zorientował się, że trafił na
ulicę, przy której znajdował się jego dom. Teraz
nawiedziły do prawdziwe wspomnienia, i to nie te złe,
lecz obrazy miłych chwil z rodzicami i kolegami. Oto
jego skrzynka na listy, oto miejsce, gdzie stary Jurij
Denisowicz przesiadywał w cieple popołudnia na
słońcu, zaś tutaj matka przychodziła z podarunkami
dla Baby-Tili, starej Armenki, a może Gruzinki... W
każdym razie kobiety z jakiejś egzotycznej i górzystej
republiki. Matka codziennie przynosiła dla niej jakiś
drobiazg. Czy Baba-Tila nadal tu mieszka?
Iwan zwolnił i zatrzymał się przed budynkiem. W
pierwszej chwili przyszło mu do głowy, że nie wie,
który pokój należy do staruszki, ponieważ nigdy nie
wszedł do środka. Baba-Tila zawsze siedziała na
ganku, prawda? Nie. Poczęstunek, tak nazywała to
matka, choć bardzo często były to tylko liście. Na
herbatę, mówiła matka, więc to poczęstunek. Ale raz
przyniosła staruszce ziemię. Śmiał się z tego, a ona
tylko spojrzała na niego z niesmakiem.
- Baba-Tila hoduje rośliny - powiedziała.
- Ale to tylko ziemia. Co to za poczęstunek?
Nie pamiętał, jak brzmiała odpowiedź matki. Pewnie
w ogóle jej nie było. Być może matka zamknęła
pudełko, wzięła go za rękę i wyszła z nim na spacer.
De miał wtedy lat? Trzy? Pięć? Nie pamiętał. Wizyty
u Baby-Tili skończyły się, kiedy poszedł do szkoły. A
może właśnie nie - matka chodziła tam, gdy on
siedział w klasie.
Jakiś mężczyzna koło czterdziestki, nieco zawiany,
wszedł po schodkach, zatrzymał się przy drzwiach i
obejrzał na niego.
- Czegoś trzeba? - odezwał się. - Już późno.
- Znałem kiedyś kogoś, kto tu mieszkał. Babę-Tilę.
Staruszkę. Mieszkała w tamtym pokoju.
- Nie żyje.
- Znał ją pan?
- Nie. Po jej śmierci nikt nie wynajął mieszkania.
Cuchnęło jak chlew czy coś tam. Było puste, gdy się
wprowadziłem, ale nikt mi go nawet nie pokazał. A
prosiłem. Na parterze, od frontu - nadałoby się. A
mnie dali na trzecim piętrze, od tyłu.
- Nieważne - powiedział Iwan. - To tylko
wspomnienie z dzieciństwa.
- I dobrze, bo jak się okaże, że jesteś włamywaczem,
to kości ci połamię. Lepiej mi uwierz, dobrze radzę.
- Jestem studentem z Ameryki, nie włamywaczem.
- Też! - parsknął mężczyzna. - A ja jestem
Chińczykiem.
Zniknął w mieszkaniu.
Iwan poczuł się mile połechtany. A więc nie nabył
obcego akcentu, skoro ten podejrzliwy facet uznał go
za miejscowego. W porządku.
Poszedł dalej, przebiegł parę metrów, zawrócił i
znowu znalazł się pod oknami Baby-Tili. Przypomniał
sobie, że parę razy nie zastali staruszki w domu. Za
każdym razem matka zostawiała prezent na parapecie
okna, a potem wyciągała coś - nigdy nie dostrzegł, co
to takiego - spomiędzy kamieni pod oknem,
niewidocznych od strony schodków. Teraz, skoro już o
tym pomyślał, musiał dotknąć tego miejsca, którego
dotykała matka. I, owszem, czuł także słabiutką
nadzieję, nieśmiały dreszcz możliwego odkrycia: a
jeśli coś tu czekało na matkę przez wiele lat, zaś on
przywiezie jej to z kraju?
To śmieszne, ale nie potrafił oprzeć się impulsowi.
Stanął na najwyższym schodku i wyciągnął rękę.
Dosięgnął tego miejsca bez trudu; był znacznie
wyższy od matki, a i ona nie musiała się wysilać. Jego
palce musnęły powierzchnię kamieni pod lewą
krawędzią okna, zagłębiły się w szczelinę pomiędzy
drewnianą framugą i murem.
I coś znalazły. Tam, gdzie sięgały palce matki, wyczuł
jakiś rożek. Trącił go palcem, raz, drugi, za każdym
razem bardziej wysuwając niewiadomy kształt. Za
trzecim razem rożek wychynął z ukrycia na tyle, że
Iwan mógł go chwycić i wyciągnąć na zewnątrz.
Złożony kawałek papieru. Mokry, poplamiony i
zniszczony, nadgniły, pomarszczony po wielu
deszczach... jak wielu? Od śmierci Baby-Tili? A może
od dnia, gdy matka przestała ją odwiedzać? Albo jakiś
inny gość, który zajął miejsce matki?
Rozłożył kartkę. W słabym świetle nie potrafił
odcyfrować liter. Może w ogóle były nieczytelne.
Złożył papier, schował go do kieszeni i wrócił
truchtem do mieszkania.
Tam, w jasno oświetlonej kuchni, znowu spojrzał na
kartkę i przekonał się, że mimo plam i zacieków może
odczytać zapisane na niej zdanie. Było zwięzłe:
W tych upajających dniach rewolucyjnych zmian Iwan
nie potrafił się skoncentrować na badaniach.
Manuskrypty leżały od setek lat w cerkwiach i
muzeach, transkrypcje i fotokopie czekały w
bibliotekach. Nic się im nie stanie, jeśli poczekają
trochę dłużej, bowiem wszędzie było pełno nowych
kawiarni, kipiących od dyskusji, rozmów, kłótni o
niepodległość Ukrainy, o to, czy Rosjan trzeba
wydalić poza jej granicę, dać im obywatelstwo czy też
zadowolić się czymś pośrednim; o niskiej wartości
zagranicznych książek, zaśmiecających rynek po
złagodzeniu przepisów; o to, czy Ameryka zechce
pomóc nowej Ukrainie; i czy ceny pozostaną pod
ścisłą kontrolą, czy też pozwolić im rosnąć, dopóki nie
ustabilizują się na ”naturalnym” poziomie. I tak dalej...
Iwan był kimś w rodzaju gościa honorowego -
Amerykanin mówiący płynnie po rosyjsku, który
rozumiał nawet język ukraiński, obowiązujący
podczas tych intelektualnych dyskusji. Miał pieniądze,
mógł stawiać innym kawę, a nierzadko i coś
mocniejszego. Ale sam nie pił - jako sportowiec nie
odziedziczył po ojcu zamiłowania do wódki. I nikt go
nie zmuszał - mógł pić albo nie, zwłaszcza jeśli
częstował innych.
Rozmowy te nie prezentowały szczególnie wysokiego
poziomu. Po prostu zwykłe pogawędki, plotki, kłótnie
i dyskusje. Ale o to właśnie chodziło. Na
uniwersytecie był synem swojego ojca. Tutaj słuchano
go dla niego samego.
A może dla jego pieniędzy? Albo aury Ameryki? Albo
przez grzeczność? Czy to ważne? Po paru tygodniach
zaczął odczuwać znużenie nieustannymi dyskusjami.
Każdy trwał przy swoich opiniach, nie postanowiono
niczego istotnego, a on w końcu miał dość własnego
głosu, którego wszyscy słuchali z nabożeństwem,
jakby fakt, że był Amerykaninem albo studentem,
dodawał mu mądrości.
Zaczął spędzać więcej czasu nad rękopisami, zbierał
fakty, potrzebne mu do pracy doktorskiej. Wkrótce
zdał sobie sprawę, że porwał się na szalone
przedsięwzięcie - usiłował zrekonstruować
najwcześniejsze wersje bajek z kolekcji Afanasjewa,
by określić, czy teoria Proppa, twierdząca iż wszystkie
rosyjskie bajki są, strukturalnie, jedną i tą samą bajką,
to prawda czy fałsz, i - jeśli to prawda - czy jej
korzenie tkwią w jakiejś prawdziwej psychologicznie
pierwotnej baśni, czy też w wyjątkowo istotnej dla
rosyjskiej kultury opowieści. Zamierzenie to było
Dostarczyć tę wiadomość
Proste, choć niezrozumiałe. Na kartce nie widniało nic
poza tym, więc to zdanie musiało być jednocześnie
wiadomością. Ale komu należało ją dostarczyć? I czy
to on miał się stać posłańcem?
Raczej nie. Może kartka była dołączona do jakiegoś
innego listu, który tkwił wepchnięty głębiej. Albo
stanowił część większej wiadomości, dawno już
zabranej z kryjówki. A mimo to Iwan czuł, że to nie
tak. Gdyby istniała jakaś inna kartka, zawierająca
właściwą wiadomość i nazwisko osoby, dla której
została przeznaczona, po co byłaby ta wiadomość?
Jeśli wkłada się list do koperty ze znaczkiem, nie
trzeba dołączać notki ”Dostarczyć ten list”. Daje się go
listonoszowi, a ten robi, co do niego należy.
Kim był listonosz? Co to za wiadomość? Jedno
wydawało się pewne: ten, kto miał się stać posłańcem,
kto by coś zrozumiał z tej zwięzłej wiadomości, nie
Orson Scott Card 004 Inne 013 Oczarowanie, Page 3 of 41
3
odebrał jej przez wiele lat. Teraz jej znaczenie zdążyło
stracić ważność.
Ale przecież znajdowała się w miejscu, gdzie Baba-
Tila zostawiała rzeczy dla matki. Może matka
zechciałaby ją przeczytać. A zatem schował kartkę do
wewnętrznej kieszeni podręcznej torby. Nawet, gdyby
o niej zapomniał, znajdzie ją przy rozpakowywaniu
bagaży, a wtedy odda ją matce. Może ona mu wyjaśni,
kim była Baba-Tila i dlaczego należało dawać jej
prezenty. Może nawet wyjaśni mu znaczenie
wiadomości. Albo, co wydawało się bardziej
prawdopodobne, poczęstuje go kolejnym
enigmatycznym uśmiechem i powie, że jeśli jeszcze
tego nie zrozumiał, to już nigdy nie zrozumie.
Kobiety zawsze mówiły takie rzeczy, co doprowadzało
go do szaleństwa. Jakby każda rozmowa z kobietą była
egzaminem, którego mężczyzna nie może zdać,
ponieważ nie ma klucza do szyfru i nigdy nie
zrozumie, czego tak naprawdę dotyczy rozmowa.
Gdyby zdołał zrozumieć, choćby jeden jedyny raz,
idealny związek pomiędzy mężczyznami i kobietami
stałby się możliwy. Na razie obie płci żyją ze sobą,
czasami nawet się kochają, ale nigdy nie przerzucą
mostu przez przepaść niezrozumienia.
I ja chcę się ożenić z Ruthie?
A dlaczego nie? Kochała go. A on kochał ją. Mimo
braku zrozumienia można to było uznać za dobry
powód, by żyć razem, mieć dzieci, wychować je,
potem wyrzucić z domu i wspólnie przejść tę powolną
drogę w dół, aż wreszcie któreś z nich umrze, a drugie
zostanie samo, ciągle nieświadome, czego tak
naprawdę pragnął jego współmałżonek, kim naprawdę
był.
Czy to tragedia? Czy też komedia?
Czy istnieje jakaś różnica?
Semestr właśnie się skończył i Ruthie przyjechała z
wizytą. Es-tera Smiecki od razu polubiła narzeczoną
swego syna, ale niechętnie spędzała z nią czas od
chwili, kiedy zrozumiała, że Wania nie może się z nią
ożenić. Ruthie nie była niczemu winna, czyż nie?
Wszystko przez Wanię. Nie rozumiał, co się mu
przydarzyło, ale nie był już wolny, nie mógł się
ożenić, a tu proszę, zjawia się ta dziewczyna z
pierścionkiem oraz prawem do wejścia do domu
Smieckich i cmokania z ubolewaniem, że Wania nie
pisze zbyt często.
- Moja matka ciągle powtarza: on się nie zachowuje,
jakby był zakochany. Tłumaczę, że przecież jest
zajęty, ma mnóstwo roboty, przez cały dzień pisze i
czyta, nie ma ochoty jeszcze pisać listów. -Ruthie
wydawała się niemal rozbawiona, ale przecież
powtarzała te argumenty tak często, że nie robiła
wrażenia skrzywdzonej. Tak naprawdę nie zależało jej
specjalnie na listach od Wani.
Piotr skinął głową i uśmiechnął się z roztargnieniem.
Estera wiedziała z doświadczenia, że nie znosił
towarzyskich pogawędek, a jeśli powtarzały się zbyt
często, musiał się powstrzymywać, żeby nie uciec z
pokoju do jakiejś produktywnej pracy. Mimo to
uśmiechnął się - dla dobra Wani. I skinął głową.
- Ale do Piotra na pewno pisze - dodała Ruthie. - O
pracy. Piotr. Co to za imię dla Żyda? Oczywiście miał
i żydowskie imię, ale akademicką reputację zyskał
jako Piotr Smiecki, nie jako Ruben Szloma.
- Niezbyt często - powiedział Piotr. - I tak będę jej
miał powyżej uszu, kiedy zacznę przeglądać kolejne
wersje.
Przez parę minut rozmawiali o pracy, która czekała na
Wanię po powrocie do domu. Estera zamilkła i zaczęła
rozmyślać: jakie to dziwne, że ta druga kobieta, ta
dziewczynka, mówi o jej synu tak władczo, traktuje
jego przyszłość, jakby należała do niej. Kiedy
trzymałam go w ramionach, kiedy szeptałam jego
prawdziwe imię, zrozumiałe tylko dla Boga i mnie, nie
robiłam tego po to, żeby go oddać tej amerykańskiej
pannie, córce doktora, dziecku bogaczy. To
małżeństwo było czystym banałem.
Głupia! - powiedziała sobie. - Małżeństwo ma być
banałem. To jego cel: stworzenie atmosfery
bezpieczeństwa i przewidywalności, by dzieci mogły
w niej dorastać, by stała się fundamentem życia,
korzeniem wewnętrznego spokoju. Kogo dla niego
pragnę, jakiejś kłopotliwej, niespokojnej kobiety?
Królowej? Prawie się roześmiała na tę myśl.
- Powiedziałam coś śmiesznego? - spytała Ruthie z
fałszywym zakłopotaniem.
- Przepraszam, na chwilę się wyłączyłam. O czym
mówiliście?
- Nieważne. Zdaje się, że myślałaś o czymś
ciekawszym. Powiedz!
- Tak, powiedz - poparł ją Piotr z ledwie skrywaną
ironią. Powiedz i wybaw mnie od rozmowy z tą osobą.
Czy ta dziewczyna była tak głupia, że tego nie
dostrzegła? Piotrze, musisz na nią uważać. Będziemy
jej słuchać przez wiele lat, chyba że Wania nagle i
niespodziewanie zmądrzeje.
- Czasami trudno mi nadążać za angielską rozmową -
powiedziała Estera. - Muszę bardzo wytężać umysł.
- Szkoda, że tak kiepsko mówię po rosyjsku -
zmartwiła się Ruthie.
- Przecież wcale nie mówisz.
- Potrafię powiedzieć ”pałażsta”
- ”Pażałsta”. Proszę - poprawił ją Piotr. Ruthie
parsknęła śmiechem.
- Widzicie? Nawet tego nie potrafię. Niestety, nasze
dzieci nie będą dwujęzyczne.
Ale na myśl o dzieciach jej spojrzenie stało się
odległe, nieobecne.
Z tymi dziećmi jest coś nie tak. Estera poczuła ukłucie
niepokoju. Ni stąd, ni zowąd ta dziewczyna przestała
chcieć dzieci. Wszystko zgodnie z porządkiem rzeczy.
We wszystkich starych podaniach jest tak samo: jeśli
mężczyzna poślubia niewłaściwą kobietę, ich związek
jest jałowy. W dawnych czasach kobiety starały się
urodzić. Ale teraz chcą być jałowe z wyboru. Chyba
wychodzi na to samo, prawda? Wania nie może
poślubić tej dziewczyny. Gdybyż tylko zechciał
posłuchać matki!
- W tych czasach dzieci mówią tak, że będziesz miała
szczęście, jeśli w ogóle opanują jakiś język -
powiedział Piotr.
Estera pochyliła się do przodu; Ruthie natychmiast
wyostrzyła uwagę. Może nie zdawała sobie z tego
sprawy, ale czuła, że czymś się zdradziła, a Estera to
zauważyła. Tak właśnie porozumiewają się kobiety.
Niewiele z nich zdaje sobie z tego sprawę, ale
wszystkie opierają się właśnie na tym. ”Kobieca
intuicja” to nie żadna intuicja, a wyostrzony dar
obserwacji, podświadoma rejestracja subtelnych
wskazówek. Ruthie zorientowała się, że jej
przyszła teściowa nie chce dopuścić do małżeństwa i
że ona sama dała jej ku temu jakieś powody.
Wiedziała, choć nie zdawała sobie z tego sprawy. Po
prostu poczuła się nieswojo. Esterze nie trzeba było
tego tłumaczyć. Nauczyła się dostrzegać te rzeczy.
Była to szkoła równie wymagająca, jak każda inna,
choć po jej ukończeniu nie dostawało się dyplomu ani
tytułu. Dzięki niej po prostu wiedziała pewne rzeczy i
- w przeciwieństwie do większości kobiet - zdawała
sobie sprawę, skąd je wzięła.
- Przecież i tak nie zamierzasz mieć dużo dzieci -
powiedziała Estera i zaraz dodała dla złagodzenia
efektu: - Amerykańskie dziewczęta nie chcą licznych
rodzin.
- Ty też masz tylko jedno dziecko - zauważyła Ruthie,
ciągle z uśmiechem.
Dawny smutek wypłynął na twarz Estery; w jej oczach
zalśniły łzy.
- Nie z braku chęci. - Uczucie było do pewnego
stopnia prawdziwe, lecz pokazanie go w tym właśnie
momencie zostało zaplanowane z premedytacją. I
odniosło zamierzony skutek.
- Oczywiście, chciałaś dopełnić tradycyjnej roli
żydowskiej matki i żony - zgodziła się Ruthie. - To
religia niedostatku. Trzeba rodzić synów, żeby stali się
rabinami, i córki, żeby dały życie następnej generacji
mężczyzn.
- Ach, i to wszystko?
- Jest też biologiczny przymus rozmnażania.
- Jakie wielkie słowa - mruknęła Estera. Piotr nie był
aż tak niespostrzegawczy. Usłyszał ironię w jej głosie i
zaczął się uważnie przysłuchiwać.
- Ale w judaizmie feministycznym, w Biblii miłości,
trzeba mieć tylko tyle dzieci, ile się potrzebuje. Tak
jak Ewa, która miała tylko dwóch synów, a trzeciego
urodziła dopiero, gdy ich straciła. Była wolna,
nieobciążona przekleństwem. To przekleństwo jest
sprawą innej Biblii.
- Innej? - powtórzył Piotr.
- Dwie Biblie, połączone, jedna ukryta w drugiej.
Biblia niedostatku to ta, która mówi o przekleństwie.
Adam w pocie czoła musiał zdobywać pożywienie,
Ewa w bólu rodzi dzieci, a mąż nad nią panuje. To
Biblia zabijania, nienawiści i zazdrosnego Boga, który
chce, żeby wszyscy czciciele bożków zginęli - od
uderzenia pioruna z rozkazu Eliasza lub od miecza
Lewitów z rozkazu Mojżesza.
- Jesteś bardzo uczona - zauważył Piotr.
- Raczej nie, ale zajęcia z feministycznego judaizmu
otworzyły mi oczy.
- Ach - mruknął Piotr.
- Wartość kobiety nie zależy od płodności i
posłuszeństwa. Wyraża się w śmiałych decyzjach, jak
na przykład decyzja Ewy, która zjadła owoc i zyskała
świadomość. Adam poszedł w jej ślady, ona była
buntowniczką, a on naśladowcą. A jednak mówi się o
”upadku Adama”!
- Przynajmniej tak mówią chrześcijanie - dodał Piotr.
Jego rozbawienie rosło.
- To przez Biblię niedostatku Żydzi sądzą, że mają
prawo wygnać Palestyńczyków. W Biblii kobiet jagnię
kładzie się u boku lwa.
- Lwy są zawsze bardzo zadowolone, jeśli jagnięta się
tak zachowują. To im oszczędza wysiłku na
polowanie.
- Ty się ze mnie naśmiewasz - pożaliła się Ruthie, w
ułamku chwili zmieniając się w słodkie maleństwo,
gdyż był to najpewniejszy sposób zwycięstwa. I
rzeczywiście, Piotr od razu zaczął się wycofywać.
- Oczywiście wiem, że tobie nie o to chodziło. Tylko
żartowałem.
- Pewnie ci się wydaje, że jestem jakąś bojowniczką...
Nie, pomyślała Estera. Jesteś dziewczyną, która
wykorzystuje filozofię, żeby nie urodzić dzieci mojego
syna, którego nie powinnaś poślubić.
- Ależ skąd - zapewnił Piotr.
- Ale Estera na pewno tak myśli.
I proszę, rękawica została rzucona.
- Te zajęcia na pewno były bardzo ciekawe -
powiedziała Estera. - Ale wiesz, jak mi ciężko
zrozumieć angielski.
Ruthie pozwoliła sobie na najbledszy cień ironicznego
uśmiechu.
- Iwan mówi, że wszystko rozumiesz doskonale, chyba
że nie chcesz.
A więc chłopak był bardziej spostrzegawczy, niż
sądziła.
- Tak powiedział? - spytała, pozwalając sobie na
odrobinę smutku. - Może ma rację. Kiedy jestem
zdenerwowana, trudno mi się skoncentrować na
angielskim.
- Więc cię zdenerwowałam?
- Jestem zdenerwowana, bo mój syn nie ma serca i nie
chce szybko wrócić do domu, do swojej narzeczonej.
Pewnie jest ci przykro, biedactwo, twój mężczyzna
jest tak daleko... To dopiero niedostatek, nu?
Rozmowa wróciła na bezpieczniejszy grunt, a po paru
minutach Ruthie oznajmiła, że musi wreszcie pokazać
się rodzicom.
- To znaczy, że do nas przyszłaś najpierw, jeszcze
zanim zobaczyłaś własną matkę? Jakaś ty słodka -
powiedziała Estera.
- Miała nadzieję, że usłyszy coś o naszym synu, który
tak nie lubi pisać listów - dodał Piotr.
Ruthie wyszła wśród śmiechów i pocałunków.
- ”Nu”? - powtórzył Piotr, kiedy drzwi się za nią
zamknęły. - Nagle zaczynasz mówić w jidysz?
- Powtarzam, co usłyszałam od kobiet w synagodze.
Piotr zaczął mówić po rosyjsku.
- A ja ci uwierzyłem, że wywodzisz się z rodziny
Żydów, którzy żyli w Rosji na długo przed
przybyciem Gotów, jeszcze zanim w Niemczech
powstał język jidysz.
- Nigdy w to nie wierzyłeś - mruknęła Estera bez
urazy. -Wyczytałeś w jakiejś książce, że rosyjscy
Żydzi wyemigrowali z Niemiec, więc wiedziałeś, że
moja rodzinna tradycja nie może być prawdą.
- Dlaczego? Czy to ważne? Ważne jest to, że
przestrzegacie własnych zasad. Żydzi z rodziny tak
starej, że uważają Talmud za niegodny szacunku.
Żydzi, którzy jedzą kanapki z wołowiną i serem.
- Ale nie z szynką - dodała z uśmiechem.
- Ta Ruthie... Myślisz, że naprawdę wierzy w te
feministyczne bzdury? O tej ślicznej kobiecej Biblii
ukrytej w paskudnej męskiej Biblii?
- Na razie wierzy. Ale, podobnie jak większości
studentek -feministek, ta wiedza nie odbierze jej
ochoty na małżeństwo.
- Aż tak się na tym znasz?
- Słyszę, co mówią kobiety w synagodze. - Estera
zaczęła naśladować je po angielsku. - ”Uj, uj! Młodzi
zawsze wiedzą wszystko najlepiej! Żydowskie kobiety
od dwóch tysięcy lat mają więcej praw, niż kobiety
chrześcijańskie w tej chwili, ale nagle okazuje się, że
jesteśmy uciskane, o czym mnie informuje moja
własna córka!”
Piotr parsknął śmiechem.
- Wiesz, o czym sobie pomyślałem? Ruthie z takim
zapałem recytowała te wyrwane w kontekstu brednie,
że zacząłem się zastanawiać, co za idiota jest jej
nauczycielem, a potem uświadomiłem sobie, że ten jej
zapał bardzo przypomina zapał moich studentów. I
wreszcie mi zaświtało, że ci, których nauczyciele
nazywają ”zdolnymi uczniami”, są tylko pełni
entuzjazmu dla tych idiotyzmów zasłyszanych od
profesora.
- Samowiedza to bolesna rzecz - mruknęła Estera. -
Przykro się dowiedzieć, że najlepsi studenci to tylko
papugi.
- Ach, ale jeśli naładują sobie głowy moimi teoriami, a
potem będą je recytować na życzenie, przynajmniej
powiedzą coś inteligentnego, choćby tylko powtarzali
moje słowa.
- Zwłaszcza, jeśli będą je powtarzali.
- To moja życiowa misja. - Pocałował ją. - Napełnianie
pustych głów.
- A moją jest napełnianie pustych żołądków. Skoro już
poszła, możemy usiąść do kolacji. Miałam tylko dwa
schabowe, nie mogłam jej zaprosić.
Spojrzał na nią ostro, po czym zdał sobie sprawę, że to
żart.
- Nie, ale naprawdę, co jest na kolację?
- Zupa, nie czujesz?
- Cały dom zawsze pachnie dobrym jedzeniem. To
zapach miłości.
Przy kolacji rozmawiali o różnych sprawach, a
czasami tylko milczeli, rozkoszując się swobodą
wynikającą z wielu spędzonych lat, z wielu lat
przyjaźni. Ale dopiero przy odnoszeniu talerzy do
kuchni Estera poruszyła temat, który interesował ją
najbardziej.
Ciało Iwana zostały ukształtowane przez zawody i
medytacje, Marek był tworem ziemi, którą uprawiał.
Iwan czuł, że nie powinien wspominać o sporcie, więc
skierował temat rozmowy na samego Marka.
- Pewnie nadal potrafisz wnieść cielaka po schodach.
Marek spojrzał na niego z zaskoczeniem.
- Amerykański żart - wyjaśnił Iwan. - Chodzi o to, że
pewien gospodarz codziennie wnosił cielaka po
schodach. W końcu żona pyta go, dlaczego, a on
odpowiada: ”Chcę być silny, żeby go wnosić, kiedy
będzie bykiem”.
Marek zastanawiał się przez chwilę.
- Byk nie pozwoliłby się wnieść po schodach.
- Dlatego jest to żart.
Marek parsknął śmiechem i mocno trzepnął Iwana w
ramię.
- Myślałeś, że nie zrozumiałem? To ukraiński dowcip,
Ukraińcy pewnie zanieśli go do Ameryki!
Iwan także się roześmiał, usiłując nie rozcierać
ramienia. Nie przywykł do takich ciosów. Może kuzyn
Marek robił to samo z ojcem? To by tłumaczyło,
dlaczego ojciec nie chciał tu wrócić.
Na miejsce dotarli po zmroku. Iwan miał wrażenie, że
w obejściu zaszły jakieś zmiany.
- Nowe kurniki - wyjaśnił Marek. - Teraz jest większy
popyt na jajka, więc wysyłamy je chłodnią prosto do
Lwowa. Kapitalizm! A jest tak jasno dlatego, że mamy
dość prądu, by włączyć światło we wszystkich
pokojach naraz.
- Ale chyba tak nie robicie?
- Nie, nie, oczywiście, że nie. Jest nas tylko dwoje,
więc nigdy nie zapalamy więcej niż dwa światła, a
przeważnie jedno, gdy siedzimy w tym samym pokoju.
A teraz, skoro przyjechałeś, będą aż trzy! - Znowu się
roześmiał.
Żona Marka, Sofia, przygotowała niewiarygodne ilości
potraw - naleśniki z serem i śmietaną, gołąbki z
mięsem, rosół z okami tłuszczu na powierzchni,
knedle owocowe, grzyby duszone w śmietanie... Iwan
dobrze wiedział, że nie pozostaje mu nic innego, jak
zabrać się do jedzenia. Nie mógł przecież obrazić
swoich gospodarzy już pierwszego dnia.
- W domu nie jadam tak wiele - wyznał. - Nie możesz
mi dawać takich obfitych posiłków, bo się pochoruję.
- Patrzcie tylko, taka chudzina i narzeka na jedzenie! -
zawołała Sofia.
Uszczypnęła go w ramię, pewnie spodziewając się, że
napotka samą skórę i kości, tak jak wtedy, gdy był
dzieckiem. Tymczasem okazało się, że z trudem
obejmuje jego biceps dwiema dłońmi. Marek ryknął
śmiechem.
- Nie taka to chudzina!
- Wyjmij stary pług - powiedziała Sofia. - Dopóki go
tu mamy, nie będziemy potrzebować traktora.
Posłali mu to samo łóżko, w którym spał jako
chłopiec, ale wkrótce odkryli, że to tak, jakby usiłować
zagrać sonatę fortepianową na akordeonie. Iwan nie
mieścił się na posłaniu. W końcu zasnął na łóżku,
które zajmowali niegdyś jego rodzice.
Ale nie spał dobrze. Nie był przyzwyczajony do tak
miękkich posłań, drażniło go obce miejsce; a może nie
było obce, lecz właśnie znajome, z czasów wielkich
niepokojów dzieciństwa. W każdym razie Iwan
nieustannie się budził. Wreszcie, o świcie, poczuł że
musi natychmiast zrobić siusiu, i to tak bardzo, że nie
mógł ani chwili uleżeć w łóżku. Zmęczony po
niespokojnej nocy, wygrzebał się z łóżka i wbił się w
ubranie. W pobliżu gór wiosna jeszcze nie nadeszła,
więc mógł zmarznąć w drodze do wygódki.
Ale kiedy znalazł się na dworze, skulony, z obłokiem
pary ulatującym mu z ust w bladym świetle brzasku,
zdał sobie sprawę, że wygódka nie znajduje się na
dawnym miejscu, które obecnie zajmowały kurniki.
Zaczął krążyć wokół domu, wypatrując wydeptanej
ścieżki, wiodącej do wiadomego budyneczku. Po
chwili wrócił na miejsce, z którego wyszedł, i sądząc,
że przeoczył wygódkę, rozpoczął następne okrążenie.
Dopiero kuzyn Marek, który wyszedł na ganek,
uświadomił mu pomyłkę.
- Nie słyszałeś o toaletach wewnątrz domu, chłopcze?
Gdzie siusiałeś poprzednio?
- Na stacji. Tutaj zasnąłem natychmiast po kolacji.
Marek wskazał na przybudówkę.
- Jedna łazienka na górze, jedna na dole, jak w
Ameryce. Kosztowało mnie to całoroczny zarobek
oraz połówkę wołu dla hydraulika i elektryka, ale
Sofia mówi, że warto, żeby tylko przez całą zimę nie
tułać się po dworze.
- Prowadź - jęknął Iwan. - Zanim eksploduję.
Wnosząc z hałasów dobiegających z kuchni, śniadanie
mogło być równie obfite jak kolacja. Iwan zrozumiał,
że pora przedsięwziąć jakieś kroki, więc przed
poranną przebieżką wstąpił do kuchni. Uścisnął Sofię
na powitanie.
- Zostanę, dopóki nie przytyję drugie tyle. Czyli - jeśli
dalej będziesz mnie tak tuczyć - wyjadę mniej więcej
jutro po południu.
Sofia tylko się roześmiała.
- Błagam cię. - Ukląkł przed nią. - Jestem sportowcem,
muszę biegać, nie wolno mi tyle jeść.
- Jedz, ile chcesz. Nikt ci nie przystawia pistoletu do
głowy.
- Boję się, że się pogniewasz. Boję się, że zranię
uczucia najwspanialszej kucharki na całej Ukrainie.
- A co mnie ona obchodzi? Mnie z pewnością nie
obrazisz, ponieważ nie jestem dumna z moich potraw.
Wiem, że są zwyczajne, w Ameryce na pewno jadasz
lepsze rzeczy.
Iwan roześmiał się i pocałował ją, ale wiedział, że jest
zgubiony. Jeśli nie chciał codziennie słyszeć, o ile
lepsze jest amerykańskie jedzenie i jak kiepską
- Jak sądzisz, dlaczego Wania do niej nie pisze? Może
jednak nie chce się z nią ożenić?
- Nie. Wydaje mi się, że tylko o niej nie myśli.
Zajmuje się pracą.
- A ty? Kiedy pracujesz, nie kochasz mnie?
- Jesteśmy małżeństwem. Jesteś tutaj.
- A gdybyś był w Rosji, tak jak Wania, też byś do
mnie nie pisał?
Zastanawiał się przez chwilę.
- Nie pojechałbym bez ciebie.
- Bardzo starannie dobrane słowa.
- Nie mógłbym żyć bez ciebie. Bez ciebie już bym nie
żył. Pocałowała go i zaczęła zmywać, a on wrócił do
poprawiania studenckich prac.
Kuzyn Marek dotrzymał słowa.
- Wszyscy się cieszymy, że wróciłeś - powiedział. - I
jaki duży - dodał ze śmiechem. - Żydowski uczony
powinien nosić okulary i trzymać książkę pod pachą.
- Co do książek, to natrzymałem się ich pod
dostatkiem. Nic na to nie poradzę, że oczy ciągle mam
zdrowe.
- Natrząsam się z ciebie, bo masz bary. Kto by
pomyślał?
Rzut oszczepem, skok o tyczce, wszystkie te
dyscypliny sprawiły, że Iwan miał mięśnie jak kowal.
Sprint i bieg przez płotki rozwinęły mu mięśnie ud.
Niezliczone kilometry przebieżek były
odpowiedzialne za jego szczupłą, żylastą sylwetkę. A
wszystko to tylko by rozśmieszyło mężczyznę, którego
potężne mięśnie były świadectwem ciężkiej pracy.
4
Orson Scott Card 004 Inne 013 Oczarowanie, Page 4 of 41
kucharką jest Sofia, powinien przygotować się na
pochłonięcie ogromnych porcji każdej potrawy.
A zatem musiał odpracować dziś solidny trening i
znaleźć sobie jakieś zajęcie w gospodarstwie. Nie
wiedział, czy mu się to uda, gdyż w obejściu pojawiło
się wiele nowych maszyn, a on nigdy nie jeździł
traktorem. Nie wiedziałby, jak się orze czy sadzi.
Pobiegł truchtem przed siebie, rozgrzewając
zesztywniałe stawy; potem ruszył długim krokiem.
Mógłby tak biec przez pół dnia bez przerwy, może
dłużej. Żeby jakoś przetrwać te gigantyczne posiłki,
będzie musiał robić sobie codziennie przebieżkę.
Może nawet dwie.
Stan dróg także uległ poprawie. Niezbyt wielkiej, gdyż
ostatnie lata nie były łatwe. Państwu brakowało
pieniędzy na kapitalne remonty, a jednak drogi miały
gładką nawierzchnię. Może miejscowi skrzyknęli się i
zrobili to na własną rękę, nie czekając na rząd. Zresztą
mieli już wprawę, nieprawda? Praca kolektywna.
Potem ktoś się rozleniwił, znalazł inne wyjście i
wkrótce wszędzie zaroiło się od podatków,
zastępujących uczciwy wysiłek. Ale tutaj się to
wszystko zaczęło - mieszkańcy wioski ścinali drzewa,
karczowali je, wyrównywali drogę. Nawet ja mógłbym
to robić, pomyślał Iwan.
A potem raptownie zdał sobie sprawę, gdzie się
znalazł. Na północ za tymi drzewami, a potem nieco
na północny zachód znajduje się stary bór, tak
mroczny, że nie rosną w nim żadne krzewy. A w borze
jest mała polanka, okrągła przepaść pełna liści, zaś
pod liśćmi coś się rusza.
Nie rozumiał sam siebie, ale znowu zaczai się bać.
Niemal spodziewał się zobaczyć jakąś wielką postać,
strażnika przepaści, który wyskoczy z lasu i urwie mu
głowę, tak jakby czekał na niego przez wiele lat, by
ukarać go za tamto najście. To szaleństwo, powiedział
sobie. Czysta głupota. Coś takiego nigdy się nie
zdarzy, to zwidy, przywołane przez dawne lęki i
gniew. Nie ma tam przepaści, nie ma nawet polany i z
pewnością nie ma żadnego stworzenia pływającego w
jeziorze liści jak powietrzny rekin, czekający na
kolejnego ciekawskiego intruza.
Potrząsnął głową i roześmiał się na głos, w
niespodziewanie jasnym świetle poranka. Pobiegł
dalej, udając że nie myśli już o dziecięcym koszmarze,
że nie pamięta ukazującej się twarzy kobiety, kobiety
na piedestale otoczonym niebezpieczeństwami.
Obecnie skłaniał się ku hipotezie, że bajki zaspokajają
potrzeby psychiczne. Nie potrafił zrozumieć, skąd
wzięła się bajka, która powstała w jego śnie. Jakie
wewnętrzne potrzeby wstrząsnęły nim, zmuszając do
wymyślenia takiego miejsca, tak pięknej kobiety,
niebezpieczeństwa tak niewysłowionego i
nierealnego? Czy to on był bohaterem, który wyruszył
z domu, by wypełnić misję? Czy w tej liściastej głębi
czekał na niego potwór? Czy dzięki temu nadawał
znaczenie decyzji rodziców, którzy wyrwali go stąd z
korzeniami, pozbawili nie tylko domu, ale nazwiska,
tożsamości, ojczystego języka, przyjaciół? A może w
ten sposób konkretyzował się bezimienny lęk, który
obudził się w nim na myśl o tych zmianach?
Wszystkie jego lęki mogły się znaleźć pod liśćmi na
polance, a on je zostawił, wchodząc na pokład
samolotu i porzucając Rosję. Nareszcie bezpieczny,
potwór na wieki uwięziony w odległej kotlinie.
Teraz, kiedy stał się szczęśliwym, pewnym siebie,
dorosłym człowiekiem, nie potrzebował już owej
bajki, a przecież nie potrafił przestać myśleć o
przepaści, kobiecie, strażniku pod liśćmi. Więc
chodziło tu o coś więcej. Jakaś potrzeba nie została
zaspokojona. Ach, tak. To nie przez potwora sen nadal
go nawiedzał. To ta kobieta na wyspie. W chwili gdy
stworzył owo prywatne podanie, był w odpowiednim
wieku - hormony zaczęły już w nim buzować, choć nie
ujawniły się jeszcze żadne fizyczne zmiany. A zatem
znał już pożądanie, lecz nie miał pojęcia, czego może
ono dotyczyć. Nieskalana księżniczka na wyspie w
lesie! Suche liście zamiast kipieli wodnej. Księżniczka
na piedestale, przysypana suchymi liśćmi, które
uleciały mu spod stóp, w chwili gdy chciał wstąpić na
polankę - przepaść.
Jako dorosły mógł się śmiać z własnych fantazji,
udawać, że go bawią. Ale nigdy nie potrafił się
oszukiwać. Nadal czuł strach. Większy niż
kiedykolwiek. Wracając drogą, musiał minąć to samo
miejsce, a choć był już zmęczony, przebiegł obok
niego sprintem. Gdyby coś wyskoczyło z lasów, nie
dogoniłoby go tak prędko.
Wkrótce dotarł do domu, spocony i głodny, by wraz z
Markiem zjeść śniadanie. Ale Marka nie było przy
stole.
- Ciągle przy udoju? - spytał.
- A, nie. Orze - wyjaśniła Sofia. - Zabrał chleb z serem
i kiełbasą. Kiedy ziemia rozmarznie, nie można tracić
ani chwili.
Iwan spojrzał na stół, uginający się pod ciężarem
chleba, naleśników, kaszy, kanapek i groszku z puszki.
- Więc mamy to zjeść we dwoje? Sofia roześmiała się.
- Nie, ja już nie jadam dużych śniadań. Wystarczy mi
herbata i kęs chleba.
- To dla mnie?!
- Tylko tyle, na ile będziesz miał ochotę. Wiem, że na
co dzień jadasz lepsze rzeczy, wspaniałe hamburgery i
koktajle mleczne, ale...
- Nie wspominaj tego paskudnego amerykańskiego
żarcia, skoro mam to! - Usiadł i zaczął zajadać, udając
apetyt. Nie ma rady, będzie musiał poprosić Marka,
żeby następnego dnia zabrał go ze sobą na pole. Może
nie na wiele się przyda, ale na pewno nie przeżyje
następnego takiego śniadania.
Po śniadaniu usiłował pomóc Sofii w domu, lecz
napotkał kategoryczny opór. Sofia nie mogła
pozwolić, żeby mężczyzna wykonywał kobiece prace.
To występek przeciwko naturze. A więc poszedł po
śladach traktora i szedł tak długo, aż znalazł pole, na
którym tego dnia pracował kuzyn. Rzeczywiście, na
środku na wpół zaoranego pola stał traktor, a w cieniu
drzewa spoczywał Marek, zajadając chleb z serem i
kiełbasą. Zauważył go i pomachał ku niemu.
Iwan zdecydowanie odmówił poczęstunku.
- Właśnie zjadłem śniadanie, którym można by
wykarmić napoleońską armię. Gdyby trafili na twoją
żonę, Napoleon zdobyłby Moskwę i cała historia
wyglądałaby inaczej.
Marek parsknął śmiechem.
- Wydaje ci się, że Sofia robi za dużo jedzenia? Mylisz
się, mój młody przyjacielu. Dokładnie tyle jedzenia
trzeba człowiekowi, który codziennie ciężko pracuje.
Nie chodzi o to, żeby ona przygotowywała mniejsze
posiłki, lecz o to, żeby pracować tak ciężko, by były
dla ciebie w sam raz!
- Tak ciężka praca nie istnieje.
- Mówisz tak, bo przeczytałeś wiele książek i wydaje
ci się, że myślenie jest pracą.
- Ale ty nie jadłeś śniadania.
- Bo miałem siedzieć na traktorze i przez cały dzień
się z niego nie ruszać.
- Więc daj mi jakąś robotę, żebym pozbył się tego
ciężaru z żołądka!
I tak Iwan znalazł się w stodole, przerzucając siano -
była to rozpaczliwie męcząca praca, którą przerywały
mu ataki kichania. Wreszcie poczuł, że jest zbyt
spocony, brudny i wszystko go tak swędzi, że nie
zniesie tej pracy ani sekundy dłużej. Ale kiedy tak
stanął przed tylnymi drzwiami domu, Sofia nie
zgodziła się go wpuścić.
- Wydaje ci się, że mi naniesiesz tego siana do domu?
- powiedziała, mierząc go bacznym spojrzeniem. -
Zdejmuj ubranie i zostaw je w pralni. Przygotuję ci
kąpiel. Pamiętam, jako dziecko także wracałeś do
domu brudny jak nieboskie stworzenie, spocony i
śmierdzący. - Ale powiedziała to tak wesoło, że mógł
się tylko uśmiechnąć i usłuchać.
Tak jak przewidział Marek, dzień ciężkiej pracy
rzeczywiście pomógł mu spalić śniadanie. W porze
kolacji nie czuł wielkiego głodu, ale przynajmniej nie
cierpiał z powodu wzdęć. A kiedy podczas posiłku
zaczął przysypiać, zdał sobie sprawę, że wreszcie
zyskał prawo do rezygnacji z jedzenia.
- Biedactwo - powiedziała Sofia. - Idź do łóżka, zanim
zaśniesz w tych gołąbkach.
Obudził się o świcie, tak jak poprzedniego dnia, czując
jeszcze większą sztywność stawów i mięśni. Plecy
bolały go od wysiłku, ręce były otarte, choć podczas
pracy nosił rękawice. W pierwszym odruchu miał
ochotę przewrócić się na drugi bok i zasnąć, ale
wiedział, że to nie wyjdzie mu na zdrowie. Musiał
wstać i rozruszać zesztywniałe ciało.
Zastanowił się, czy nie pobiec w inną stronę - na
przykład ku wsi. Ale tam musiałby porozmawiać z
ludźmi. Nie był to Kijów, gdzie obcy mijali się na
ulicach bez słowa, a on o tej porze wolał samotność.
Poza tym - czy miał pozwolić, żeby jakaś bajka z
dzieciństwa przeszkodziła mu w podziwianiu pięknego
krajobrazu?
Zatem pobiegł aż do miejsca, gdzie ścieżka wiodła do
lasu. Minął ją bez wahania. A kiedy wrócił, także nie
przyspieszył kroku. To miejsce straciło władzę, jaką
nad nim miało.
Akurat. Tej nocy, po całym dniu męczącego sprzątania
kurzych kojców, nieustannie budził go jeden długi sen.
Ten sam, co poprzednio. Obudziwszy się nad ranem,
zrozumiał coś, co do tej pory do niego nie docierało.
Kiedy matka opowiedziała mu swój sen, dodając, że
nie powinien żenić się z Ruth, uważał to za bzdurę.
Teraz nie był już tego taki pewien. Matka znała go
lepiej niż ktokolwiek inny, prawda? Może wiedziała
coś, czego nie potrafiła ująć w słowa, czego sama
dobrze nie rozumiała. Może wiedziała, że przez jego
sen owo wyśnione miejsce ma dla niego wyjątkową
wagę. Żydowska przypowieść, która się jej przyśniła,
mówiła o przeszkodach uniemożliwiających
małżeństwo. Może w podświadomości zrozumiała, że
i w jego życiu istnieją pewne przeszkody? To dlatego
przyśniło się jej to, co się przyśniło, to dlatego on sam
śnił o kobiecie z całą pewnością nie będącą Ruth, o
nieosiągalnej kobiecie strzeżonej przez potwora. Może
musiał przezwyciężyć strach, zanim stanie się godny
małżeństwa z Ruth. Może właśnie stąd ten
niespodziewany impuls powrotu do kuzyna Marka?
Może nie mógł wrócić do domu i ożenić się z Ruth,
dopóki potwór nadal krąży w przepaści, strzegąc
nieosiągalnej, uśpionej kobiety?
Ale jeśli to wszystko jest tylko grą wyobraźni, jak ma
zakończyć tę sprawę?
Może przede wszystkim powinien udać się w to
miejsce i udowodnić sobie, że ono nie istnieje. Ach,
oczywiście znajdzie tam jakąś polankę, ale nie będzie
ona idealnie okrągła, na jej środku nie znajdzie
kobiety, a liście będą leżeć po prostu na ziemi, nie w
przepaści. Może powinien sobie udowodnić, że jego
wspomnienia są nieprawdziwe, zanim przystąpi do
latania rozdartej psychiki.
Dlatego następnego ranka ruszył prosto w stronę
ścieżki prowadzącej w las i śmiało wbiegł do lasu.
Ścieżka nie była szczególnie wyraźna, a jego
wspomnienia także się zatarły. Jeśli to miejsce w ogóle
nie istnieje, jeśli tam nie ma żadnej polany, jak je
znajdzie, by sobie udowodnić, iż potwór jest
wyimaginowany, że nie ma uwięzionej kobiety i że nie
czeka ona, by ją uratował?
Nie powinien się martwić. Choć droga była długa,
zarośla zaczęły rzednąć, dzięki czemu zrozumiał, że
zbliża się do celu. Potężny bór pełen wielkich drzew
okazał się prawdziwy. Bieg pomiędzy tymi pniami
przypominał trening w niekończącym się Partenonie,
kolumna za kolumną, znikające w nieskończoności.
Zbliżał się coraz bardziej, coraz bardziej...
I nagle dotarł na miejsce. Do polanki w lesie. Idealnie
okrągłej, pokrytej liśćmi. Dokładnie takiej, jaką
widywał przez wszystkie te lata w marzeniach i snach.
Była prawdziwa.
Oczywiście, że była. To normalne. Ale na jej środku
nie ma żadnej kobiety, to tylko lekkie wzniesienie
gruntu. I nie ma przepaści, bo kiedy zrobi krok, liście
nie ulecą mu spod stóp i...
Liście uleciały mu spod stóp. Stał na krawędzi
przepaści, tak jak wtedy. Na krawędzi całkowicie
prawdziwej przepaści.
A po przeciwnej stronie pod liśćmi wszczął się jakiś
ruch, jakby kret sunął pod trawnikiem, tylko szybciej,
szybciej, kierując się wprost na niego.
Poprzednim razem na widok tego ruchu uciekł w
obłędnej panice. Ale teraz był starszy, pewniejszy
siebie. Jeśli wtedy zdołał uciec, teraz z pewnością
także mu się to uda. A może zresztą nie będzie takiej
potrzeby. Może stworzenie jest uwięzione w przepaści
i nie potrafi się wydostać.
Dlatego Iwan stał spokojnie i czekał, aż stwór zbliży
się do niego.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Pocałunek
sprawę, że zostawił stworzenie tak daleko za sobą, iż
teraz zbliżał się do niego od tyłu. Jeśli jeszcze trochę
przyspieszy, zobaczy je, zwłaszcza że poziom liści
zmniejszył się już o jakieś półtora metra. Stworzenie
musiało być dość wysokie, w przeciwnym razie nie
mogłoby wykonać rzutu o takiej trajektorii.
Ruszył szybciej; po chwili ujrzał mignięcie jakiegoś
kształtu, a potem szeroką połać futra, długie ramiona,
kołyszące się w powietrzu, gdyż stworzenie biegło na
dwóch łapach, potem opadło na czworaki i błysnęło
krótkim ogonkiem. Niedźwiedź. Ogromny niedźwiedź
- wydawało się, że obiema łapami mógł niemal
dotknąć przeciwległych ścian przepaści. Zważywszy,
że były one oddalone od siebie o co najmniej sześć
metrów, jego ramiona musiały mieć rozpiętość
czterech metrów - najskromniej licząc. Nie ma szans w
bezpośrednim starciu. Nie ma mowy o żadnej walce,
nawet jeśli sobie wyobrażał siebie jako wojownika.
Iwan zatrzymał się; niedźwiedź zniknął mu z oczu za
piedestałem. Liście opadły, i rzeczywiście, na niskim
drewnianym łożu leżała młoda kobieta z rękami
złożonymi na piersi i zamkniętymi oczami.
Z tej odległości, w tym świetle wyglądała eterycznie,
spokojnie, jak piękna ikona. Ile znanych mu bajek
opisywało taki właśnie moment? Bohater widzi
kobietę i od tej chwili całe jego życie ulega zmianie.
Da jej wszystko, czego jej potrzeba, przezwycięży
wszystkie przeszkody, które stoją pomiędzy nimi. Ale
bajki nigdy nie wyjaśniały, dlaczego.
Teraz zrozumiał. Wiedział to już wtedy, jako
dziesięcioletni chłopiec, gdy ujrzał przelotne
mignięcie tej jaśniejącej twarzy i nigdy o niej nie
zapomniał. Więc dlatego musiał tu wrócić. Sądził, że
to przez stworzenie pod liśćmi, którego się bał. Ale
kiedy znowu ujrzał twarz kobiety, rozpoznał profil,
poczuł znajome ściśnięcie serca - tak, teraz zrozumiał,
dlaczego to miejsce pojawiało się w jego snach,
dlaczego nie potrafił o nim zapomnieć. Nie przez
niedźwiedzia. Nie przez to dziwne miejsce. Przez nią.
Tylko i wyłącznie.
Niedźwiedź chyba pojął, że został oszukany, bo
wyłonił się zza piedestału i natychmiast stanął na
tylnych łapach, rycząc i szczerząc budzące grozę zęby.
Miał paszczękę jak krokodyl, a przynajmniej tak się
wydawało Iwanowi.
Jednak w tej chwili to nie zęby niedźwiedzia stanowiły
bezpośrednie niebezpieczeństwo, gdyż zwierzę
pochyliło się i wyprostowało z kamieniem pomiędzy
pazurami. Zamierzyło się do rzutu niczym oszczepnik.
Trzeba było spojrzeć prawdzie w oczy: ten niedźwiedź
nie był zwykłym zwierzęciem. Iwan uznał, że pora
uciekać.
Ale kamień musiał już być w powietrzu, zanim Iwan
zdążył się obrócić, a niedźwiedź miał dobre oko, gdyż
po chwili Iwan poczuł silne uderzenie w ramię, które
obróciło nim i rzuciło na ziemię blisko krawędzi, z
jednym ramieniem zwisającym nad przepaścią.
Powietrze uszło mu z płuc i na chwilę przytomność
chyba go opuściła. Dopiero po chwili zdał sobie
sprawę, co się stało i co oznaczają te głośne szelesty.
A, tak... Niedźwiedź. Biegnie...
Prosto na niego.
Iwan otworzył oczy i o niespełna dwa metry od siebie
ujrzał niedźwiedzia, już sięgającego w górę, by
wciągnąć go w przepaść. Przetoczył się na bok w samą
porę - wielka łapa śmignęła w powietrzu, a ziemia
zadrżała od jej ciosu. Iwan potoczył się dalej, nie
zważając na ból ramienia, po czym podniósł się z
trudem. Stracił czucie w lewej ręce. Złamana? Nie,
zdrętwiała. Ruszył w las, usiłując zrozumieć, co to
oznacza. Uszkodzenie nerwu? Kręgosłupa? Stały
paraliż czy chwilowe obrażenie, które ustąpi bez
śladu? Pozbawiony jednej ręki... na tę myśl zrobiło mu
się niedobrze ze strachu. Co mu strzeliło do głowy, że
drażnił takie zwierzę? Jeśli można je tak nazwać,
niedźwiedzia żyjącego przez co najmniej piętnaście lat
i strzegącego kobiety, która ciągle leżała,
niezmieniona, na piedestale. A wiedział, że nie czekała
przez piętnaście lat. Znacznie dłużej. Całe wieki.
Wszystkie bajki, które studiował, zawierały w sobie
jedną możliwość, dotąd nie braną pod uwagę: mogły
mówić prawdę, a przynajmniej bazować na
prawdziwych wydarzeniach. Świat mógł właściwie
uznać, że gdzieś istnieją zaczarowane niedźwiedzie,
zaczarowana kobieta, która zapadła w wieczny sen,
czekając na...
Na rycerza. Właśnie tego było jej potrzeba, rycerza w
zbroi, najlepiej z bardzo długą kopią, w sam raz do
zabijania niedźwiedzi z bezpiecznej odległości. We
wszystkich bajkach taki rycerz miał magiczny miecz
bądź magiczny woreczek, z którego wyjmował
wszystkie potrzebne rzeczy, albo też pomagającego
mu czarodzieja, który odwalał za niego całą brudną
robotę. A Iwan jako jedyną broń miał niezbyt
olśniewający rozum studenta tak głupiego, że zajął się
studiami z dziedziny gwarantującej mu życie w
biedzie. Całą zwinność i siłę, jaką wypracował
podczas treningów, przez te trzy lata zdążył już
stracić. Innymi słowy nie miał nic, a ta kobieta czekała
na cud.
”Jednoręki Iwan i zaczarowany niedźwiedź” - nie
brzmiało to jak bajka, zwłaszcza jeśli chodzi o ten
fragment, gdy Iwan uciekł gdzie pieprz rośnie,
piastując bezużyteczną lewą rękę i skarżąc się w głos,
jakie to niesprawiedliwe, że musi stanąć sam
przeciwko zaczarowanemu niedźwiedziowi.
Zatrzymał się i oparł o drzewo; obejrzał się za siebie.
Widział liście, opadające na dno przepaści niczym
płatki śniegu. Coś mu mówiło, że nie brakuje ani
jednego. Wszystkie wrócą na miejsce i rozpadlina
zapełni się znowu, stanie się gładką polaną pełną liści,
Stworzenie pod liśćmi zbliżyło się do krawędzi
przepaści i znieruchomiało. Potem, powoli, poruszone
liście zdradziły, że stwór się wycofuje.
Przez chwilę Iwan poczuł ulgę. Na wpół świadomie
spodziewał się, że to coś nagle wyskoczy i rzuci się na
niego. Ale ono, całkiem jak dobry pies obronny,
cofnęło się i czekało na jego następny ruch.
Nagły szelest, jakby stworzenie gwałtownie gmerało w
liściach. A po paru chwilach znowu cisza.
I co teraz, pomyślał Iwan. Zrobił parę kroków wzdłuż
krawędzi.
Liście zakotłowały się i coś wyprysnęło z przepaści, o
parę centymetrów mijając jego głowę. Iwan uskoczył
odruchowo, stracił równowagę i ciężko usiadł na
ziemi, słysząc jednocześnie głuche łupnięcie za
plecami. Odwrócił się i ujrzał spory kamień, wbity w
drżący pień starego drzewa. Co kryło się w tej
przepaści, haubica?
Znowu szelest. Iwan natychmiast padł płasko na
ziemię i przetoczył się w bok. Kolejny kamień świsnął
mu nad głową. Iwan uciekł za drzewo; wyjrzał zza
niego ostrożnie, by się przekonać, skąd padają pociski.
To dlatego owo stworzenie cofnęło się od krawędzi -
chciało celnie trafić. Najwyraźniej dobrze go widziało
przez liście.
W pierwszej chwili chciał uciec do domu kuzyna
Marka. Po co to wszystko?
Następnie pomyślał, że kuzyn Marek ma pewnie jakąś
broń. Co prawda nie potrafił strzelać, ale to chyba nic
trudnego.
Coraz wyraźniej uświadamiał sobie, że chyba stracił
zdrowe zmysły. Jak miałby wyjaśnić Markowi lub
komukolwiek innemu istnienie tego miejsca? Było
wytworem jego szaleństwa.
Nie. Nie szaleństwa. To miejsce istniało naprawdę.
Znalazł je jako dziecko, uciekł od niego, lecz nie
potrafił o nim zapomnieć. Nawiedzało go we snach, a
teraz, gdy stał się mężczyzną, przyszedł czas, by zrobił
to, co do niego należało. Tylko on mógł to zrobić, nikt
inny. Gdyby owo miejsce było przeznaczone dla
kuzyna Marka, już dawno by je znalazł. Więc jednak
na piedestale znajdowała się kobieta i właśnie dla niej
został tu przywiedziony.
Przywiedziony, owszem, ale czy po to, żeby umrzeć?
Umknął za inne drzewo. Stworzenie spod liści
przesunęło się tak, by stanąć między nim a kobietą.
Iwan skoczył znowu, a tym razem zatrzymał się tylko
na chwilę i znowu ruszył ku kolejnemu drzewu.
Stworzenie przesunęło się za nim. Iwan wybiegł zza
zasłony drzew i ruszył truchtem wokół przepaści.
Bacznie przyglądał się ziemi pod stopami, gdyż liście
unosiły się i wirowały przy każdym jego kroku. Na nic
by się nie zdały podstępy, gdyby pośliznął się i wpadł
do przepaści, zdany na łaskę i niełaskę stworzenia.
Albo było wyposażone w potężną katapultę, albo też
samo miotało kamieniami. Nie należy zadzierać z
kimś o takiej sile. A zatem Iwan biegł tak długo, aż
zatoczył pełny krąg. Wtedy schował się znów za
drzewem i wyjrzał, by się przekonać, co zrobi
nieznane stworzenie.
Przesuwało się w ślad za nim, z taką szybkością, że
liście wirowały i kłębami unosiły się w powietrze. Ich
poziom w przepaści opadł o niemal pół metra, więc
krawędź rysowała się już całkiem wyraźnie. Iwan
zaciekawił się, ile jeszcze liści może wyfrunąć w ten
sposób z kotliny, więc - zanim stworzenie zdołało go
dogonić - znowu zerwał się do biegu, a tym razem był
to prawdziwy bieg, nie swobodny trucht, jak
dotychczas. Tym razem nie musiał już przyglądać się
ziemi, gdyż większość liści zniknęła ze ścieżki.
Po zatoczeniu pełnego koła nie zatrzymał się, lecz
biegł dalej, ponieważ widział, że poziom liści jest
jeszcze niższy. Strategia się sprawdzała; wkrótce
stworzenie mogło się stać widoczne. Kiedy je zobaczy
- a ono jego - będzie mógł się zastanowić, co dalej. I
tak biegł bez odpoczynku, coraz szybciej, coraz
szybciej. Jedno okrążenie, drugie, i kolejne. Trasa nie
była zbyt długa, a on dopiero się rozkręcał. Zdał sobie
Orson Scott Card 004 Inne 013 Oczarowanie, Page 5 of 41
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin