Fern Michaels - Dziki miód.pdf

(1363 KB) Pobierz
PROLOG
Fern Michaels
Dziki miód
PROLOG
Alabama - rok 1818
Słoneczny blask późnego popołudnia przedzierał się przez jasnozielone
drzewa gęstego lasu i oświetlał żyzną, przykrytą mchem ziemię. Woń
świeżo wyrosłej trawy, wciąż wilgotnej od dobroczynnego deszczu, była
lekka i aromatyczna, a delikatne, zielone źdźbła, pełne chłodu i
miękkości, uginały się pod stopami. Wysokie drzewa - jawory, sosny i
jesiony o niezwykle grubych pniach sięgały prawie samego nieba, a
najniższe gałęzie, niczym dach, kryły niewielką, trawiastą polankę.
Myśliwski nóż o kościanej rękojeści trafił w cel z dokładnością, która
dowodziła wielkiej wprawy. Czerwonoskóry chłopiec wyszczerzył w
uśmiechu zęby, oczy błyszczały mu figlarnie. Skrzyżował na szczupłej
piersi młodzieńcze, muskularne ramiona.
- Dorównaj mi, bracie.
Sloan MacAllister przyjrzał się z uwagą drgającej rękojeści noża i
wybuchnął śmiechem.
- Zrobię coś więcej. Strącę twój nóż. Stań z boku i patrz, jak to się robi!
Kiedy wreszcie wbijesz sobie do głowy, Osceolo, że jestem równie dobry
jak ty? To, że w twoich żyłach płynie indiańska krew, nie ma żadnego
znaczenia. Gdybyś tylko chciał uświadomić sobie prawdę - kpił - to
okazałoby się, że i twoja krew jest biała.
Nie czekając, aż jego przyrodni brat gniewnie zaprotestuje, co czynił,
ilekroć mu dokuczano z powodu pochodzenia, Sloan rzucił - swoim
nożem, który poszybował i strącił nóż Indianina, wbijając się dokładnie w
tym samym miejscu.
- Spójrz! - triumfował. - Mówiłem ci, że strącę twój nóż.
No, i co ty na to?
Osceola uśmiechnął się szeroko.
- Wiatr zmienił kierunek; każdy głupiec to zauważy. Tylko nie ty. Z ust
indiańskiego chłopca popłynął strumień słów wypowiadanych w narzeczu
muskogee. Sloan zmarszczył brwi starając się. zrozumieć epitety, którymi
zasypał go Osceola.
- Mów po angielsku, do diabła. Jeśli nazwiesz mnie jeszcze kiedyś
końskim zadem, zrobisz to po raz ostatni.
Osceola wybuchnął śmiechem i rzucił się do ucieczki, prowokując swego
brata do gonitwy i zabawy w chowanego pośród leśnego gąszczu, w
gasnącym świetle dnia.
Sloan ruszył w pogoń, jego szczupłe, młodzieńcze nogi niosły go lekko i
niemal bezgłośnie przez zarośla otaczające farmę ojca. Starał się, zgodnie
z naukami adoptowanego przez jego ojca Osceoli, zwracać uwagę na
pewne znaki, pozwalające ustalić kierunek obrany przez brata. Jego
przenikliwe, szare oczy, o spojrzeniu ostrym i badawczym, wpatrywały
się uważnie w zasłonę mrocznych cieni. Wysoki, smukły młodzieniec
starał się wykorzystać w tej zabawie wszystkie zmysły, tak jak uczył go
Osceola. Ludzkie oczy widziały tylko na określoną odległość; uszy
słyszały jedynie pewne dźwięki; lecz najlżejszy wietrzyk mógł również
nieść zapach, jeśli myśliwy o tym wiedział. Sloan skoczył zwinnie i
przylgnął do poskręcanego pnia orzesznika, po czym skupił się,
wdychając ciężkie, leśne wonie, które zewsząd go otaczały: ostry,
duszący zapach sosny, dojrzały aromat mchu pod stopami. I coś jeszcze.
Zapach Osceoli; olejku, którym natłuszczał swe warkoczyki. Robił to
dopiero od niedawna. Sloan marszczył nos pochylając się nisko, pełen
radosnego oczekiwania. Podkradał się do Osceoli powoli i ostrożnie,
chłonąc otoczenie wszystkimi zmysłami.
- Mam cię! - krzyknął triumfalnie, chwytając swego brata od tyłu. -
Wygrałem!
Osceola wyrwał się przeciwnikowi, chcąc ukryć przed Sloanem niezado-
wolenie.
- Jak to zrobiłeś? Co mnie zdradziło?
- To proste. Olejek, którym smarujesz włosy. Inaczej nigdy bym cię nie
znalazł. Wygrałbyś, bracie - przyznał uczciwie Sloan.
Osceola klepnął go dobrodusznie w ramię, lecz gdy się odwracał, Sloan
dostrzegł Cień smutku w jego uśmiechu. Osceola wyszedł nagle z zarośli
na zalaną słońcem polanę, gołe ręce trzymał luźno przy ciele. Czarne
włosy lśniły jak krucze skrzydła o granatowym odcieniu. Barwa jego ciała
wraz z nadejściem lata stała się ciemniejsza, bardziej miedziana,
upodabniając się kolorem do noszonej przez niego kamizelki z jeleniej
skóry. Ich matka spędziła wiele długich nocy wszywając w wygarbowaną
skórę jelenia różnokolorowe paciorki i haftując na niej zawiłe wzory. I
znowu, jak działo się to wielokrotnie w ostatnich czasach, Sloan
uświadomił sobie różnice, jakie pojawiły się między nimi. Chociaż przed
rokiem. byli tego samego wzrostu, teraz Sloan przewyższał swego
czerwonoskórego brata o głowę. Jego włosy miały kolor świeżo
skoszonej pszenicy, lśniące i miękkie, przyciągały promienie słońca i
odbijały jego blask. Czupryna Osceoli była gęsta i sztywna i bardziej
czarna od nocy. Na początku minionej zimy Osceola zaczął zapuszczać
włosy, zrezygnował ze zwykłych spodni i koszuli, i zaczął nosić
indiańskie spodnie z jeleniej skóry. Wychowywali się razem od siódmego
roku życia i jeszcze do niedawna Sloan nie uświadamiał sobie tego
wszystkiego, czym różnił się od brata. Ostatnio dzieci w ich szkole
zaczęły dokuczać Osceoli i obrzucać go wyzwiskami. Między braćmi a
pozostałymi uczniami wciąż wybuchały bójki, aż w końcu farmę
MacAllisterów odwiedził miejscowy pastor i zaproponował, by Billy,
które to imię nadano Osceoli, nic wracał do szkoły, lecz pobierał nauki w
domu.
- Muszę z tobą poważnie pomówić, bracie - powiedział Osceola. Na jego
twarzy malował się smutek, który Sloan zauważył już wcześniej.
Sloanowi serce podeszło do gardła. Od dawna spodziewał się tej
rozmowy i bał się jej. Już teraz odczuwał ból tęsknoty, nieobecność brata.
Osceola liczył czternaście lat, był więc o parę miesięcy starszy od Sloana
i według indiańskiego zwyczaju zbliżał się powoli do progu męskości.
Nadchodził kres ich zabaw, wspólnie spędzanych chwil i braterstwa. Było
to nieuniknione.
- Chcesz porozmawiać tutaj, czy wolisz wrócić do domu7
- Wszystko jedno. Czas, bym stąd odszedł, bracie. Czas, bym przyłączył
się do plemienia mojej matki. Muszę znaleźć sobie pośród niego miejsce;
to moje przeznaczenie. Nie jestem farmerem i nigdy nim nie będę. Ten
świat należy do ciebie, Sloan, ale nigdy nie będzie moim.
W oczach miał tyle smutku, że Sloanowi zaparło dech w piersiach. -
Chcę odejść za dwa dni, bracie.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin