Roberts Nora - Niebo Montany.pdf

(1583 KB) Pobierz
1114681138.001.png
NORA ROBERTS
NIEBO MONTANY
Ten świat, który widać z tej i z tamtej strony, Zawsze łatwo można w głębi serca schronić; Do
błękitu, który rozciąga się w górze, Często się wyrywa rozmarzona dusza. Serce, jeśli zechce, bez
trudu odtrąci Poza zasięg ręki i morza, i lądy; Dusza zdoła niebo na dwoje rozdzielić, By Bóg
mógł przez szparę przyglądnąć się Ziemi. Ale Wschód i Zachód w głębi twego serca stworzą
całość, której nie zdołasz rozerwać; A gdy ktoś ma duszę nieczułą na piękno, Niebawem na głowę
zwali mu się niebo.
Edna St. Vincent Millay
CZĘŚĆ PIERWSZA
JESIEŃ
Ten piękny i przerażający rok...
A.E. Housman
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Śmierć Jacka Mercy'ego wcale nie zmieniła faktu, że był on sukinsynem. Zmarł
zaledwie siedem dni temu. Był to czas zbyt krótki, by odsunąć w niepamięć krzywdy, które wyrządził
w ciągu sześćdziesięciu ośmiu lat życia. Opinię tę podzielała zresztą większość zgromadzonych nad
jego grobem osób.
Taką samą uwagę Bethanne Mosebly wyszeptała mężowi na ucho, gdy stali w wysokiej, zarastającej
cały cmentarz trawie. Prawdę mówiąc, uroczystość pogrzebowa wcale jej nie interesowała. Przyszła
na nią jedynie ze względu na ogromną sympatię, którą darzyła Willę. Powtarzała to mężowi przez
całą drogę z Ennis, nie przestawała mówić o tym także i teraz.
Bob Mosebly, jak przystało na człowieka, który już przez czterdzieści sześć lat wysłuchiwał
nieustannej paplaniny swej żony, jedynie chrząknął i puścił jej słowa mimo uszu. Tak samo zresztą
potraktował monotonną mowę wygłaszaną przez kaznodzieję.
I to wcale nie dlatego, by choć trochę lubił Jacka. Nienawidził starego durnia w takim samym
stopniu, jak wszyscy mieszkańcy Montany.
Ale co komu przyjdzie z obgadywania nieboszczyka, pomyślał Bob. Był zresztą święcie przekonany,
że moce piekielne zrobią wszystko, by upomnieć się o duszę tego drania.
Ranczerzy, kowboje, kupcy i politycy tłoczyli się na niewielkim skrawku ziemi położonym niedaleko
brzegów Missouri, w spokojnym, ocienionym przez wysokie pasmo Gór Skalistych zakątku rancza
Mercy. To tutaj, w miejscu, gdzie zazwyczaj wśród wzgórz pasie się bydło, a konie tańczą na
zalanych słońcem pastwiskach, od pokoleń pod gęstą, falującą trawą grzebani są zmarli członkowie
rodziny Mercych.
Teraz przyszła kolej na Jacka. Już wcześniej zamówił dla siebie trumnę z drzewa kasztanowego. Jej
wnętrze wyłożone było białym atłasem, na zewnątrz znajdowały się złocone napisy, a w godło rancza
wpleciono ozdobną literę „M". Spoczywający w trumnie Jack miał na nogach buty z wężowej skóry,
na głowie najstarszy i najbardziej ulubiony filcowy kapelusz z szerokim rondem, natomiast w ręce
trzymał bat.
Jack postanowił, że nawet śmierć nie zdoła powstrzymać go od drwin z wszystkich i z wszystkiego.
Chodziły słuchy, że Willa, postępując zgodnie z instrukcjami ojca, zamówiła już nagrobek. Będzie
wykonany z białego marmuru, a nie ze zwyczajnego granitu jak ten, który stał na grobie Jacksona
Mercy'ego. Ma się na nim znaleźć tekst ułożony przez samego Jacka: Tutaj spoczywa Jack Mercy.
Żył tak, jak chciał i umarł tak, jak tego pragnął.
Niech piekło pochłonie tych, którym się to nie podobało.
Gdy tylko ziemia nieco osiądzie, pomnik ten stanie wśród wielu innych nagrobków przechylających
się na kamienistym terenie. Jest ich już w tym miejscu sporo. Najstarszy należy do pradziadka Jacka
Mercy'ego - Jebidiaha, który przywędrował tu zza gór i przywłaszczył sobie tę ziemię, najnowszy -
do ostatniej z trzech żon Jacka, jedynej, która zmarła, zanim zdołał się z nią rozwieść.
Czy to nie ciekawe, zastanawiał się Bob, że wszystkie żony Mercy'ego obdarowały go córkami?
Jakby na przekór temu, że tak bardzo pragnął mieć syna. Zdaniem Boba, w taki właśnie sposób Pan
Bóg zadrwił sobie z człowieka, który szedł po trupach, aby osiągnąć to, czego chciał, i któremu
udawało się to w każdej dziedzinie, poza tą jedną.
Bob całkiem nieźle pamiętał wszystkie żony Jacka, chociaż żadna z nich nie mieszkała na ranczu zbyt
długo. Wszystkie miały klasę, to samo zresztą można powiedzieć o ich córkach. Bethanne, gdy tylko
dowiedziała się, że dwie starsze siostry Willi zjawią się na pogrzebie, długie godziny spędziła przy
telefonie. Żadna z nich, od chwili kiedy nauczyła się chodzić, nigdy nie stanęła na ziemi należącej do
rancza Mercy.
Jack w ogóle nie chciał ich znać.
Tylko Willi nie zdołał się pozbyć. Została tutaj, ponieważ jej matka zmarła, zanim jeszcze
dziewczynka wyrosła z pieluch. Nie miała żadnych krewnych, którzy mogliby się nią zaopiekować, w
związku z tym Mercy przekazał Willę w ręce gospodyni, a Bess wychowała ją najlepiej, jak umiała.
Bob, przyglądając się bacznie spod szerokiego ronda swego kapelusza, zauważył, że wszystkie córki
Jacka są do siebie trochę podobne. Mają ciemne włosy i taki sam kształt podbródka. Bez trudu można
stwierdzić, że to siostry, chociaż w rzeczywistości w ogóle się nie znają i nigdy wcześniej się nie
spotkały. Nie wiadomo, czy będą w stanie się dogadać.
Przyszłość pokaże również, czy Willa odziedziczyła wystarczająco dużo cech Jacka Mercy'ego i czy
w związku z tym zdoła pokierować ranczem o powierzchni dwudziestu pięciu tysięcy akrów.
Willa przez cały czas myślała o ranczu i o tym, co trzeba jeszcze zrobić. Ranek był
jasny, a powietrze niezwykle przejrzyste. Wzgórza mieniły się niezwykłymi, śmiałymi i niemal
kłującymi w oczy barwami. Góry i doliny pokrywał kobierzec o bajecznych, jesiennych kolorach, a
od zachodnich stoków Gór Skalistych wiał ciepły, suchy wiatr.
Chociaż był to dopiero początek października, a temperatura pozwalała na noszenie odzieży z
krótkimi rękawami, nikt nie próbował nawet przewidywać, jaką pogodę przyniesie następny dzień.
Wysoko w górach spadł już śnieg. Wyraźnie widać było jego płaty leżące na szczytach, biel
nieśmiało zaczęła również obejmować lasy. Trzeba spędzić bydło, sprawdzić ogrodzenie, usunąć
wszelkie uszkodzenia, a potem ponownie wszystko skontrolować. Pora również zasiać ozimą
pszenicę.
Teraz to wszystko jest na jej głowie. Willa w tym momencie zdała sobie sprawę, że ranczo Mercy
nie należy już do Jacka. Należy do niej.
Kaznodzieja mówił o życiu pozagrobowym i o szczęściu czekającym wszystkich w niebie. Willi
przyszło na myśl, że Jack Mercy plunąłby na szczęście, które by się nie wiązało z jego światem. A
jego światem była Montana, dzika kraina gór i łąk, ojczyzna orłów i wilków.
Tak, ojciec z pewnością nie czułby się dobrze ani w niebie, ani w piekle.
Spokojnie obserwowała, jak czwórka mężczyzn spuszcza pretensjonalną trumnę w głąb ziemi. Willa
swą złocistą cerę zawdzięczała słońcu, a także indiańskiej krwi płynącej w żyłach jej matki. Ciemne,
niemal czarne włosy tuż przed pogrzebem pospiesznie zaplotła w warkocz. Równie ciemne oczy
spoglądały w tej chwili nieruchomo na skrzynię, w której spoczywało ciało jej ojca. Willa nie
włożyła na głowę kapelusza, a słońce dodawało jej oczom niezwykłego blasku. Dotychczas nie
pojawiła się w nich ani jedna łza.
Miała pełną godności twarz, wystające kości policzkowe i szerokie, dumne usta.
Ciemne, egzotyczne oczy, spoglądające spod ciężkich powiek, otoczone były gęstymi rzęsami. Mając
osiem lat spadła z rozjuszonego, dzikiego mustanga i złamała przegrodę nosową. Uważała jednak, że
lekkie przekrzywienie nosa w lewą stronę dodaje jej twarzy charakteru.
Charakter miał dla Willi dużo większe znaczenie niż uroda. Doskonale wiedziała, że mężczyźni nie
szanują pięknych kobiet. Oni je po prostu wykorzystują.
Stała prawie nieruchomo, a wiatr igrał w jej włosach. Oddzielał od warkocza pojedyncze pasemka i
podrzucał je w niespokojnym tańcu. Willa była dwudziestoczteroletnią kobietą średniego wzrostu, o
smukłej, ale silnej budowie ciała. Miała na sobie źle dopasowaną czarną sukienkę i eleganckie
czarne buty na wysokich obcasach, które najwyraźniej dzisiaj po raz pierwszy wyjęte zostały z
pudełka. Jej serce wypełniał
bezbrzeżny, niewymowny smutek.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin