Burroughs_William_S._-_Pedal_(SCAN-dal_878).rtf

(252 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl

William S. Burroughs

 

 

 

Pedał

(Przełożył Paweł Lipszyc)


WSTĘP

 

Kiedy pod koniec lat czterdziestych mieszkałem w Mexico City, było to milionowe miasto oddychające czystym, przepojonym blaskiem słońca powietrzem, upiększone niebem o tym niezwykłym, zupełnie wyjątkowym odcieniu, który stanowi tak znakomite tło dla krążących sępów, dla krwi i piasku. Surowy, groźny, bezlitosny błękit meksykański. Mexico City spodobało mi się już podczas pierwszej wizyty. W roku 1949 żyło się tam tanio - duża kolonia cudzoziemców, wspaniałe burdele i restauracje, walki kogutów, walki byków, słowem wszelkie rozrywki, jakie tylko można sobie wyobrazić. Człowiek samotny mógł tu zupełnie dobrze żyć za dwa dolary dziennie. Sprawa sądowa, którą wytoczono mi w Nowym Orleanie za posiadanie heroiny i marihuany, przedstawiała się niezbyt ciekawie, więc postanowiłem nie stawiać się w sądzie w wyznaczonym terminie. Wynająłem mieszkanie w Mexico City, w cichej dzielnicy zamieszkanej przez klasę średnią.

Wiedziałem, że zgodnie z obowiązującym prawem przedawnienia nie mogę wrócić do Stanów w ciągu najbliższych pięciu lat. Złożyłem więc podanie o obywatelstwo meksykańskie i zapisałem się na kilka kursów z archeologii Majów i Meksyku w Mexico City College. Fundusz G.I. Bill pokrywał koszty moich książek i opłaty za studia, a ponadto otrzymywałem siedemdziesiąt pięć dolarów miesięcznie na osobiste wydatki. Myślałem o zajęciu się rolnictwem albo otworzeniu baru przy granicy ze Stanami.

Miasto podobało mi się. Dzielnice biedoty pod względem brudu i nędzy z powodzeniem konkurowały z azjatyckimi. Ludzie srali na ulicy, potem kładli się w kale i spali. Muchy spacerowały po twarzach śpiących nędzarzy. Ci bardziej przedsiębiorczy (nierzadko byli to trędowaci) rozpalali ogniska na rogach ulic, a potem gotowali ohydne, śmierdzące, rozpaćkane potrawy, które rozprowadzali wśród przechodniów. Gliniarze nie czepiali się pijaków śpiących na głównej ulicy. Odnosiłem wrażenie, że wszyscy Meksykanie doprowadzili do perfekcji sztukę pilnowania własnego nosa. Kiedy ktoś miał ochotę nosić monokl czy chodzić z laską, nie wahał się tego robić. Nikt się za nim z tego powodu nie oglądał. Chłopcy spacerowali ulicami pod rękę z młodymi mężczyznami i nikt nie zwracał na nich uwagi. Nie chodziło o to, że ludzie nie interesowali się innymi, po prostu Meksykaninowi nie przyszłoby nigdy do głowy spodziewać się słów krytyki ze strony obcego czy krytykować zachowanie innych.

 

Meksyk w gruncie rzeczy należał do świata kultury orientalnej, odzwierciedlał dwa tysiące lat chorób, nędzy, degradacji i głupoty, niewolnictwa i brutalności, fizycznego i psychicznego terroru. Był groźny, ponury i chaotyczny tym szczególnym chaosem snu. Żaden Meksykanin nie znał naprawdę drugiego Meksykanina. Kiedy natomiast jakiś Meksykanin kogoś zabijał (co zdarzało się często), zazwyczaj był to jego najlepszy przyjaciel. Każdy, kto miał na to ochotę, nosił broń palną. Czytałem o kilku wypadkach, kiedy pijani gliniarze strzelali do stałych bywalców baru, a następnie sami padali od strzałów uzbrojonych cywilów. Pod względem autorytetu meksykańscy gliniarze stali na równi z kontrolerami biletów w tramwajach.

 

 

Wszyscy urzędnicy państwowi byli przekupni, podatek dochodowy bardzo niski, a system opieki zdrowotnej wyjątkowo sprytnie pomyślany; lekarze reklamowali swoje usługi i obniżali ceny. Mogłeś sobie wyleczyć syfa za dwa dolary i czterdzieści centów albo kupić penicylinę i wstrzyknąć samemu. Nie istniały przepisy ograniczające leczenie we własnym zakresie. Igły i strzykawki można było dostać wszędzie. Był to czas Alemana, kiedy królowała mordida*[1]. Piramida łapówek wznosiła się od zwykłego gliniarza aż do samego Presidente. Pod względem morderstw Mexico City było stolicą świata; posiadało najwyższy wskaźnik zabójstw na głowę. Pamiętam codzienne doniesienia prasowe, takie jak to, na przykład:

 

 

Pewien campesino*[2] przyjechał ze wsi do miasta i czekał na autobus. Płócienne spodnie, sandały z opony, szerokie sombrero, maczeta za pasem. Obok niego czekał drugi człowiek, ubrany w garnitur, zerkający na zegarek i pomrukujący ze złością. Campesino wyciągnął maczetę i równiutko ściął tamtemu głowę. Później powiedział policji: - Posyłał mi spojrzenia muy feo*[3], tak że w końcu nie mogłem się powstrzymać.

 

 

Najwyraźniej tamten człowiek był zirytowany, ponieważ autobus się spóźniał. Wyglądał więc na szosę, wypatrując autobusu, a campesino błędnie zinterpretował jego zachowanie i oto rynsztokiem potoczyła się głowa, strojąc potworne miny i szczerząc złote zęby.

 

Dwóch niezadowolonych campesino siedziało na skraju drogi. Nie mieli pieniędzy na śniadanie. Jakiś chłopiec przechodził tamtędy, prowadząc kilka kóz. Campesino podniósł kamień i zmiażdżył chłopcu głowę. Zabrali kozy do najbliższej wioski i sprzedali je. Kiedy zatrzymała ich policja, jedli właśnie śniadanie.

 

 

W małym domku mieszkał człowiek. Pewien obcy zapytał go o drogę do Ayahuasca. “A to tędy, señor.” Prowadził tamtego krętą ścieżką, ciągle powracając w to samo miejsce. “Ta droga jest tutaj.” Nagle uświadomił sobie, że nie ma pojęcia, gdzie jest droga do Ayahuasca, a w ogóle z jakiej racji zawracają mu głowę? Wziął kamień i zabił dręczyciela.

 

Campesino zbierali żniwo kamieniami i maczetami. Politycy i emerytowani gliniarze ze swoimi automatycznymi spluwami kaliber 45 byli jeszcze bardziej krwiożerczy. Trzeba było nauczyć się spylać. Oto jeszcze jedna prawdziwa historia:

 

Pewien uzbrojony politico dowiaduje się, że jego dziewczyna go zdradza i spotyka się z kimś w holu. Zupełnie przypadkiem pojawia się tam młody Amerykanin, który siada obok niej. W tym momencie wpada macho: - CHINGOA! – Wyciąga swoją czterdziestkę piątkę i zwala chłopaka ze stołka barowego. Wyciągają ciało na ulicę i zabierają w siną dal. Kiedy przyjeżdżają gliny, barman wzrusza ramionami, wycierając swój zakurzony bar. - Malos, esos muchachos!*[4] - to wszystko, co mówi.

 

 

Każdy kraj ma swoje męty, takich gnojków, jak na przykład szeryf z Południa, liczący karby na kolbie swojego rewolweru po sprzątnięciu kolejnego Murzyna. Pod względem zwykłego draństwa szyderczy meksykański macho na pewno do takich mętów należy. Wielu ludzi należących do meksykańskiej klasy średniej jest równie paskudnych jak każdy burżuj na świecie. Przypominam sobie, że w Meksyku recepty na narkotyki były jasnożółte jak banknot tysiącdolarowy albo jak zawiadomienie o karnym zwolnieniu z wojska. Pewnego dnia Stary Dave i ja próbowaliśmy zrealizować taką receptę, którą Dave otrzymał zupełnie legalnie od rządu meksykańskiego. Pierwszy aptekarz, do którego się zwróciliśmy, cofnął się gwałtownie, szczerząc zęby na widok naszej recepty: - No prestamos servicio a los viciosos.*[5]

Chodziliśmy od apteki do apteki, z każdym krokiem czując się coraz gorzej. Wszędzie nam odpowiadano: - Nie, señor... - Musieliśmy przejść kilka dobrych mil.

- Jeszcze nigdy nie byłem w tej okolicy.

- No, spróbujmy jeszcze raz.

Weszliśmy w końcu do maleńkiej farmacia, mieszczącej się we wnęce muru. Wyjąłem receta*[6], a siwa pani uśmiechnęła się do mnie. Spojrzała na receptę i powiedziała:

- Dwie minuty, señor.

Usiedliśmy, żeby poczekać. Na parapecie okna stało geranium. Mały chłopiec przyniósł mi szklankę wody, kot otarł się o moją nogę. Po chwili aptekarka wróciła z naszą morfiną.

- Gracias, señor.

Wyszliśmy i okolica wydała nam się zaczarowana: małe farmacias na rynku, stragany, skrzynki do przewożenia towarów, pulqueria*[7] na rogu. W małych budkach sprzedawano smażone pasikoniki i cukierki miętowe czarne od much. Wiejscy chłopcy w nieskazitelnie białych lnianych ubrankach, w sandałach ze sznurka, z twarzami jak z polerowanego brązu i o dzikich, niewinnych, czarnych oczach. Przypominali egzotyczne zwierzęta o oślepiającej urodzie, ale całkowicie pozbawione seksu. Oto chłopiec o ostrych rysach i czarnej skórze; pachnie wanilią, za uchem ma zatkniętą gardenię. Tak, znalazłeś Johnsona, ale po to, by go znaleźć, musiałeś przebrnąć przez cały Gównogród. Zawsze tak jest. Właśnie wtedy, kiedy myślisz, że Ziemia jest zamieszkała wyłącznie przez różnych gnojków, spotykasz Johnsona.

 

 

Pewnego dnia o ósmej rano ktoś zapukał do moich drzwi. Byłem jeszcze w piżamie, otworzyłem i stanąłem przed inspektorem Urzędu Imigracyjnego.

- Ubieraj się. Jesteś aresztowany.

Wyglądało na to, że kobieta z naprzeciwka napisała długi donos o moim pijaństwie i niechlujnym wyglądzie. Poza tym coś było nie w porządku z moimi papierami, a w ogóle gdzie moja meksykańska żona, którą jakoby mam? Urzędnicy imigracyjni byli gotowi zamknąć mnie w więzieniu, żebym oczekiwał tam na deportację jako niepożądany obcy element.

Wszystko można było oczywiście załatwić przy pomocy pieniędzy, ale mój rozmówca był szefem wydziału deportacji i byle czego nie brał. Skończyło się na dwustu dolarach. Wracając z Urzędu Imigracyjnego do domu, wyobrażałem sobie sumę, którą musiałbym zapłacić, gdybym faktycznie prowadził w Mexico City jakiś interes.

Myślałem o ciągłych problemach, na jakie natykali się trzej amerykańscy właściciele “Ship Ahoy”. Gliniarze bez przerwy przychodzili po mordida, a oprócz nich byli inspektorzy sanitarni, a także jeszcze inni gliniarze, którzy próbowali znaleźć na tę knajpę jakiegoś haka i w ten sposób dostać w łapę kupę forsy. Zabrali kelnera do komisariatu i skopali go niemiłosiernie. Chcieli się dowiedzieć, gdzie schowano ciało Kelly'ego. Ile kobiet zgwałcono w knajpie? Kto przynosił trawkę? I tak dalej. Kelly był amerykańskim poszukiwaczem przygód, którego postrzelono w “Ship Ahoy” sześć miesięcy wcześniej; wylizał się i teraz służy w Armii Stanów Zjednoczonych. Nigdy nie zgwałcono tam żadnej kobiety ani nie palono trawki. Porzuciłem więc plan otwierania baru w Meksyku.

 

 

Człowiek uzależniony nie dba o swój wygląd. Nosi najbrudniejsze, najbardziej zniszczone ubrania i nie czuje potrzeby zwracania na siebie uwagi. W czasie, kiedy ćpałem, byłem znany w Tangerze jako El Hombre Invisible - Niewidzialny Człowiek. Zaniedbanie wyglądu zewnętrznego wywołuje często niewybredny głód obrazów. Billie Holliday powiedziała, że dopiero wtedy była pewna przezwyciężenia nałogu, kiedy przestała oglądać telewizję. W mojej pierwszej powieści, Ćpun, Lee przechodzi przez karty książki zintegrowany, opanowany, pewien, że wie, dokąd idzie. W Pedale Lee rozpaczliwie potrzebuje kontaktu, jest rozbity wewnętrznie, całkowicie niepewny siebie i celu, do którego dąży.

Różnica jest oczywiście prosta: naćpany Lee jest osłonięty, chroniony, a także boleśnie ograniczony. Narkotyki nie tylko powodują przyhamowanie popędu płciowego, ale także stępiają reakcje emocjonalne aż do zupełnego zaniku, w zależności od wielkości dawki. Kiedy ponownie przyjrzymy się akcji Ćpuna, zobaczymy, jak pełen halucynacji miesiąc ostrego odstawienia mieni się piekielnym blaskiem groźby i zła, wypływającym z barów rozświetlonych światłem neonów. Pełno tam ponurej przemocy, czterdziestka piątka jest zawsze tuż pod ręką. Kiedy ćpałem, byłem odizolowany. Nie piłem, niezbyt często wychodziłem z domu, ładowałem tylko w kanał i czekałem na kolejny strzał.

Kiedy zdejmuje się pokrywkę, wszystko, co dotąd trzymane było w ryzach przez narkotyk, wylewa się na zewnątrz. Narkoman w okresie odstawienia łatwo popada w skrajne stany emocjonalne, właściwe dla wieku dziecięcego lub młodzieńczego, niezależnie od tego, ile faktycznie ma lat. Mężczyźni sześćdziesięcioletni miewają polucje i spontaniczne orgazmy (niezwykle przykre doświadczenie; jak mówią Francuzi - agaçant*[8]). Jeśli czytelnik nie będzie o tym pamiętał, metamorfoza charakteru Lee wyda mu się niewytłumaczalna albo psychotyczna. Pamiętajcie też, że zespół odstawienia jest samoograniczający i nie trwa dłużej niż miesiąc. Lee przechodzi też okres nadmiernego picia, które zaostrza najniebezpieczniejsze aspekty choroby odstawienia: niespokojne, nieprzyzwoite, skandaliczne, płaczliwe - słowem, odpychające - zachowanie. Po odstawieniu organizm na powrót przystosowuje się i stabilizuje na poziomie przednarkotycznym. W narracji stabilizacja ta jest wreszcie osiągnięta podczas podróży południowoamerykańskiej. Po panamskim znieczuleniu nie było już ani heroiny, ani żadnych innych narkotyków. Lee ogranicza picie do kilku głębszych o zachodzie słońca. Wyjąwszy fantasmagoryczną obecność Allertona, przypomina w pewnym stopniu Lee z późniejszych Yage Letters.

 

 

Napisałem więc Ćpuna, a moja motywacja była względnie prosta: w najdokładniejszy i najprostszy sposób spisać doświadczenia narkomana. Liczyłem na wydanie, pieniądze, uznanie. Kiedy zacząłem pisać Ćpuna, Kerouac opublikował The Town and the City. Pamiętam, że kiedy jego książka ukazała się, napisałem do niego, że pieniądze i sławę ma już zapewnione. Jak widzicie, w tamtym czasie nie miałem pojęcia o zawodzie pisarza.

Moje motywacje do napisania Pedała były bardziej złożone i nawet obecnie nie są dla mnie jasne. Dlaczego miałbym chcieć spisywać z taką dokładnością te niezwykle bolesne i rozdzierające wspomnienia? Podczas gdy ja napisałem Ćpuna, czuję, że to Pedał pisał mnie. Zadawałem sobie sporo trudu, by zapewnić sobie przyszłe uznanie, a także wyrzucić z siebie własne przeżycia: pisanie jako szczepionka. W momencie kiedy coś zostaje napisane - traci moc zdumiewania nas, podobnie jak wirus traci przewagę, kiedy osłabiony spowoduje powstanie przeciwciał. Przez spisanie swoich przeżyć osiągnąłem więc pewną odporność na dalsze tego typu ryzykowne przedsięwzięcia.

W początkowym fragmencie rękopisu Pedała, Lee, powróciwszy z narkotycznej izolacji do krainy żywych - niczym rozgorączkowany, niedorzeczny Łazarz - wydaje się zdecydowany osiągać sukcesy w seksualnym sensie tego słowa. Jest coś dziwnie systematycznego i aseksualnego w jego pogoni za odpowiednimi obiektami podbojów. Skreśla ze swojej listy jedną okazję za drugą, zresztą, zdaje się, ułożył ten spis, spodziewając się ostatecznej klęski. Podświadomie Lee nie pragnie sukcesu, ale robi wszystko, by nikt nie zauważył, że w rzeczywistości wcale nie szuka kontaktu seksualnego.

Jednak Allerton był na pewno jakimś rodzajem kontaktu. A jakiego kontaktu szukał Lee? Pisząc teraz, myślę, że chodziło o realizację jakiegoś bardzo zagmatwanego zamysłu, nie mającego nic wspólnego z osobą Allertona. Podczas gdy narkomanowi jest obojętne, jakie wrażenie wywiera na innych, w okresie odstawienia może odczuwać nieodpartą potrzebę publiczności. Najwyraźniej tego właśnie szuka Lee w Allertonie: widowni, uznania dla swoich gier i gierek, które są oczywiście maską osłaniającą daleko posuniętą dezintegrację. Wynajduje więc gorączkowy, przykuwający uwagę styl bycia, który nazywa “rutyną”: szokującą, śmieszną, zapierającą dech. “Jednego zatrzymuje z trzech, sędziwy dziad-marynarz...”*[9]

Przedstawienie przybiera formę czynności rutynowych: fantazje na temat szachistów, teksańskiego nafciarza, Targu Używanych Niewolników Corn Hole Gusa... W Pedale Lee kieruje te rutynowe czynności ku rzeczywistej publiczności. Później, kiedy rozwija się jako pisarz, odnajduje publiczność w sobie. Jednak ten sam mechanizm, dzięki któremu powstał A. J. i doktor Benway, ten sam twórczy impuls stworzył Allertona. Zmusza go do przyjęcia roli wychwalającej muzy, w której to roli czuje się on ze zrozumiałych względów nieswojo.

To, czego szuka Lee, to kontakt i uznanie. Jest jak foton, który wyłania się z mgły nieistotności, by zostawić niezatarty ślad w świadomości Allertona. Jeśli nie znajdzie odpowiedniego obserwatora, grozi mu, jak nie obserwowanemu fotonowi, bolesne rozproszenie. Lee nie wie, że jest już oddany pisarstwu, które jest dla niego jedyną drogą, by zostawić niezatarty ślad, niezależnie od tego, czy Allerton jest skłonny obserwować, czy nie. Lee zostaje nieubłaganie wepchnięty w świat fikcji. Dokonał już wyboru pomiędzy swoim życiem a pracą.

 

 

Rękopis urywa się w Puyo, mieście na Końcu Drogi... Poszukiwania yage zakończyły się niepowodzeniem. Tajemniczy doktor Cotter pragnie tylko pozbyć się swoich nieproszonych gości. Podejrzewa, że mogą być agentami jego zdradzieckiego wspólnika, Gilla, który pragnie wykraść genialne dzieło doktora - sposób uzyskiwania kurary z wieloskładnikowej trucizny do strzał. Słyszałem później, że zakłady chemiczne postanowiły po prostu wykupić hurtem ową truciznę i wyodrębniać kurarę w swoich amerykańskich laboratoriach. Lek udało się wkrótce uzyskać syntetycznie i obecnie jest on standardowym składnikiem wielu preparatów rozkurczowych. Wydaje się więc, że Cotter nie miał w rzeczywistości nic do stracenia: jego wysiłki zostały uprzedzone przez konkurencję.

Ślepy zaułek. Puyo może stanowić model Miejsca przy Ślepych Drogach: martwe, bezładne zbiorowisko domów krytych cynowymi dachami, stojących w strugach nieustannego, ulewnego deszczu. Shell wyniósł się, zostawiając bungalowy z prefabrykatów i rdzewiejące maszyny. Lee dotarł natomiast do kresu drogi, kresu, który był oczywisty już na początku. Pozostaje mu bezmiar przestrzeni nie do przekroczenia, klęska i zmęczenie po długiej, bolesnej podróży, odbytej na próżno. Niewłaściwe wybory dróg, zgubiony ślad, autobus, który czeka w deszczu... z powrotem do Ambato, Quito, Panamy, Mexico City.

 

 

Kiedy zacząłem pisać ten komentarz do Pedała, odczułem głęboką odrazę, pisarski paraliż krępujący jak kaftan bezpieczeństwa: “Patrzę na rękopis Pedała i czuję, że po prostu nie jestem w stanie tego czytać. Moja przeszłość była zatrutą rzeką. Miało się szczęście, że się z niej uciekło. Wiele lat po spisaniu tych zdarzeń człowiek czuje się przez tę rzekę bezpośrednio zagrożony. Bolesne do tego stopnia, że trudno jest mi to czytać, a co dopiero pisać o tym. Irytuje mnie każde słowo i gest.”

Przyczyna mojej niechęci staje się jaśniejsza, kiedy zmuszam się do oglądania wstecz: motywacją do stworzenia tej książki było wydarzenie, o którym tu się nie wspomina, a nawet się go unika. Była to absurdalna, przypadkowa śmierć mojej żony, Joan, zastrzelonej w sierpniu 1951 roku.

W trakcie pisania The Place of Dead Roads czułem duchowy związek z nieżyjącym pisarzem angielskim Dentonem Welchem. Bohater mojej powieści, Kim Carson, został stworzony bezpośrednio na wzór Dentona. Całe fragmenty zostały mi niejako podyktowane, przypłynęły do mnie jak odgłos bębnienia palcami po stole. Pisałem o tym fatalnym poranku w dniu wypadku, w wyniku którego Denton pozostał inwalidą do końca swojego krótkiego życia. Gdyby zatrzymał się trochę dłużej tu, a trochę krócej tam, uniknąłby spotkania z motocyklistką, która wpadła na jego rower bez żadnego widocznego powodu. W którymś momencie Denton zatrzymał się na kawę i patrząc na mosiężne zawiasy w oknach kafejki, niektóre pęknięte, poczuł nagły przypływ uczucia totalnego opuszczenia i straty. Każde wydarzenie tego poranka naładowane jest wyjątkowym znaczeniem, jak gdyby było podkreślone. Pisarstwo Welcha przeniknięte jest podobnym podtekstem: trójkątny placuszek, filiżanka herbaty, kałamarz kupiony za kilka szylingów, wszystkie te przedmioty stają się naładowane wyjątkowym, często złowieszczym znaczeniem.

Odnoszę dokładnie to samo wrażenie - w stopniu wręcz nie do wytrzymania - kiedy czytam rękopis Pedała. Wydarzeniem, które owładnęło uczuciami Lee, była spowodowana przez niego, śmierć żony. Świadomość obsesji, martwa dłoń zsuwająca się jak rękawiczka z jego własnej ręki. Z tych stronic unoszą się więc opary grozy i zła. Lee - świadomie lub nieświadomie - stara się uciec od zła za pomocą gorączkowych wzlotów fantazji. Usiłuje zasłaniać się codziennymi, rutynowymi czynnościami, a mimo to poczucie zagrożenia jest wciąż obecne, choć nieuchwytne jak mgła.

Brion Gysin powiedział mi kiedyś w Paryżu: - Zły duch zastrzelił Joan, aby być... - Fragment przekazu mediumistycznego, który nie został zakończony; a może został? Nie ma potrzeby go kończyć, jeśli odczytacie to tak: “Zfy duch zastrzelił Joan, aby być - czyli aby podtrzymać swoją nienawistną, pasożytniczą działalność. Moja koncepcja opętania bliższa jest wizji średniowiecznej niż wyjaśnieniom współczesnej psychologii, które dogmatycznie upierają się, że tego rodzaju zjawiska, muszą pochodzić z wewnątrz, a nigdy, nigdy, nigdy z zewnątrz. (Tak jakby istniała jakaś wyraźna granica między wnętrzem a tym, co się dzieje na zewnątrz.) Mam tu na myśli określony byt opętujący. W istocie ta koncepcja psychologiczna mogła zostać z powodzeniem wymyślona właśnie przez owe byty opętujące. Dla opętującego nie ma bowiem nic bardziej niebezpiecznego niż być postrzeganym przez ofiarę jako odrębna istota, która napada. Z tego powodu ten, który napada, ukazuje się tylko wtedy, kiedy jest to absolutnie niezbędne.

W roku 1939 zacząłem się interesować hieroglifami egipskimi i poszedłem spotkać się z kimś z Wydziału Egiptologii na Uniwersytecie w Chicago. Coś wrzeszczało mi do ucha: - NIE JESTEŚ STĄD! - Tak, hieroglify dostarczały jedynego klucza do mechanizmu opętania. Byt opętujący, podobnie jak wirus, musi sobie znaleźć wejście.

Podczas tego wydarzenia po raz pierwszy wyraźnie zrozumiałem, że jest we mnie coś, co nie jest mną i nad czym nie panuję. Pamiętam sen z tamtego okresu: w latach trzydziestych pracowałem w Chicago jako tępiciel robactwa. Wynajmowałem pokój przy North Side. We śnie unoszę się pod sufitem w poczuciu całkowitej martwoty i rozpaczy. Patrzę w dół i widzę, że moje ciało wychodzi drzwiami, i wiem, że ma zbrodnicze zamiary.

 

 

Można się zastanawiać, czy yage mogła uratować całą sprawę przez oślepiające objawienie. Przypominam sobie zdanie, które napisałem w Paryżu wiele lat później: “Surowe, złuszczone wiatry nienawiści i nieszczęścia wystrzeliły”. Przez długi czas sądziłem, że słowa te dotyczą zastrzyku, kiedy narkotyk tryska z drugiej strony zatkanej strzykawki lub zakraplacza. Brion Gysin wskazał na faktyczne znaczenie napisanych przeze mnie słów: strzał, który zabił Joan.

 

W Quito kupiłem nóż fiński. Miał metalową rękojeść i dziwny, spatynowany “antyczny” wygląd, jakby pochodził ze sklepu ze starzyzną z początku wieku. Widzę go na tacy, na której leżą stare noże i pierścionki; cienka warstewka srebra odchodzi płatami. Było około trzeciej po południu, kilka dni po moim powrocie do Mexico City. Postanowiłem naostrzyć ten nóż. Domokrążca ostrzący noże gwizdał zawsze tę samą melodyjkę i zawsze chodził tą samą trasą. Kiedy szedłem ulicą w kierunku jego wózka, uczucie smutku i straty przygniatające mnie przez cały dzień stało się tak przemożne, że łzy pociekły mi po twarzy, - Co jest źle, na Boga? - pytałem sam siebie. Ta ciężka depresja i uczucie zagubienia powracają w tekście. Lee wiąże je zazwyczaj ze swymi niepowodzeniami z Allertonem: “Coś, jak kotwica, hamowało ruchy i myśli. Twarz Lee była zesztywniała, jego głos brzmiał głucho”. Allerton właśnie odrzucił zaproszenie na obiad i nagle odszedł: “Lee wbijał wzrok w stół, jego myśli były powolne, zupełnie jakby było mu bardzo zimno”. (Kiedy to czytam, jest mi bardzo zimno i mam depresję.) Oto i uprzedzający wydarzenia sen z chaty Cottera w Ekwadorze: “Stał przed wejściem do »Ship Ahoy«. Knajpa wyglądała na opustoszałą. Słyszał czyjś płacz. Zobaczył swojego małego synka, ukląkł i wziął dziecko w ramiona. Płacz stał się wyraźniejszy, napłynęła fala smutku... ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin