Antologia - Nie czytać o zmierzchu! 01(1).pdf

(310 KB) Pobierz
NIE CZYTAĆ
O ZMIERZCHU!
I
PAŃSTWOWE WYDAWNICTWO „ISKRY” WARSZAWA 1983
967948125.001.png
ALGERNON BLACKWOOD
RĄCZY WILK
Ktoś, komu dane było zetknąć się z przygodą wykraczającą poza zwykłe doświadczenie
ludzkiego gatunku i kto zechce relacjonować ją innym, nie powinien być zaskoczony, jeśli
zostanie uznany za łgarza lub głupca, jak to przydarzyło się w swoim czasie Malcolmowi Hy-
de, recepcjoniście hotelowemu na wakacjach. Poza tym słowo „zetknąć się” nie jest właści-
wym określeniem, on sam użyłby raczej słowa „przeżyć”.
Kiedy po raz pierwszy zobaczył Jezioro Magiczne rozpostarte wśród niezgłębionych
kanadyjskich borów, przede wszystkim uderzyło go jego milczące, migotliwe piękno; następ-
nie absolutne pustkowie wokół; i wreszcie, już o wiele później, dzięki temu, że tu rozegrała
się jego przygoda — odkrył, że piękno i pustkowie splatają się z niezwykłością.
— Roi się od ryb — oświadczył Morton z Montrealskiego Klubu Sportowego.— Jedź
tam na urlop. W górę od Mattawa, jakieś piętnaście mil na zachód od Stony Creek. Będziesz
tam jedynym człowiekiem, nie licząc starego Indianina, który siedzi w swojej chałupinie.
Tylko jeśli wolno mi coś radzić, to rozbij obóz na wschodnim brzegu.
Rozwodził się jeszcze przez pół godziny o wspaniałościach połowu; skądinąd jednak,
jak Hyde zauważył, nie dawał się wciągnąć w rozmowę i plątał się w odpowiedziach. Jeżeli
był to taki raj, jak Morton, jego odkrywca i najwytrawniejszy wędkarz w okolicy dowodził, to
dlaczego spędził tam tylko trzy dni? „Skończyło się żarcie” — brzmiało wyjaśnienie; ale
drugiemu kumplowi odpowiedział krótko: „Muchy”, a trzeciemu, jak to później doszło do
Hyde'a, podał jako powód chorobę swego Metysa, co zmusiło ich do szybkiego powrotu na
łono cywilizacji.
Hyde jednak nie zaprzątał sobie głowy tymi wyjaśnieniami, zaczął się nad nimi zastana-
wiać później. „Roi się od ryb” — to zdanie przypadło mu do gustu. Pojechał pociągiem do
Mattawy, uzupełnił ekwipunek w Stony Creek, a stamtąd rozpoczął piętnastomilową wędrów-
kę łodzią wolny od wszelkich trosk. Przeprawy szły gładko, bo nie miał wiele bagażu, woda
niosła szybko i lekko, przechodził przez progi bez trudu, wszystko, jak to się mówi, szło jak z
płatka. Od czasu do czasu widział ryby umykające na głębinę i korciło go strasznie, żeby się
zatrzymać; ale zdołał poskromić pokusę. Otaczał go fantastyczny świat lasów ciągnących się
setkami mil, gdzie władał jeleń, niedźwiedź, łoś, wilk — a których nie tknęła ludzka stopa —
bezludna, pierwotna puszcza. Dzień był chłodny, jesienny, woda szemrała i iskrzyła się, nad
nią zwisało błękitne, bezchmurne niebo, wylewając potoki światła. Pod wieczór Hyde minął
stare żeremia bobrowe, opłynął mały cypel i po raz pierwszy ujrzał Jezioro Magiczne. Uniósł
ociekające wiosło; łódź wśliznęła się na spokojną wodę. Z wezbranej zachwytem piersi wy-
rwał mu się okrzyk.
Był przede wszystkim wędkarzem, ale czułym na piękno. Jezioro miało kształt półksię-
życa, długie chyba na cztery mile, szerokie w granicach od pół do całej mili. Było zalane
złotem ukośnie padających promieni zachodzącego słońca. Najmniejszy podmuch nie mącił
jego kryształowej powierzchni. Rozpościerało się tu od prawieków, kiedy to stworzył je bóg
czerwonoskórych; będzie tu, dopóki nie wyschnie z jego rozkazu. Wyniosłe świerki stały
skupione w gromadki przy samych jego brzegach, majestatyczne cedry schylały się, jakby
chciały się napić, szkarłatne sumaki błyskały gorejącymi plamami, klony migotały niepra-
wdopodobnym oranżem i czerwienią. Powietrze upajało niczym wino, ciche jak sen.
Kiedyś tu właśnie czerwonoskórzy „uprawiali magię” z towarzyszeniem całego dzikie-
go rytuału i odwiecznych plemiennych obrzędów. Ale Hyde myślał raczej o Mortonie niż o
Indianach. Jeśli w tym samotnym, zagubionym raju naprawdę „roiło się od ryb”, wiele był
winien Mortonowi za informację. Ogarnął go spokój, pod którym pulsowało podniecenie
łowcy. Szybko powiódł wokół doświadczonym okiem, by wybrać miejsce na obóz, zanim
słońce zajdzie za bór i zapadnie zmrok. Chatkę Indianina pławiącą się w pełnym słońcu na
wschodnim brzegu zauważył natychmiast. Jednak gęsto rosnące drzewa utrudniałyby rozbicie
tam namiotu, a ponadto nie miał ochoty znaleźć się w bezpośrednim sąsiedztwie jej mie-
szkańca. Na przeciwległym brzegu zapraszała idealna wprost polana. Padał już na nią cień
rzucany przez olbrzymi bór; ale pociągała otwarta przestrzeń. Podpłynął tam szybko i dokonał
oględzin terenu. Stwierdził, że ziemia jest twarda i sucha, a z górki spływa mały, dźwięczny
strumyczek wpadający do jeziora. Ujście strumyka mogło być dobrym stanowiskiem do
zarzucania wędki. Było ponadto osłonięte. Maskowało je kilka niskich wierzb.
Człowiek doświadczony w rozbijaniu obozu szybko podejmuje decyzję. Było to świetne
miejsce, a parę zwęglonych kłód ze starych ognisk świadczyło, że nie on pierwszy tak uważał.
Wtem jego dobry nastrój został zmącony. Torba wyładowana z łodzi, przygotowania do roz-
bicia namiotu rozpoczęte, a tu nagle przypomniał mu się pewien drobiazg, który dotychczas
na skutek podniecenia tkwił w podświadomości — rada Mortona. Nie tylko zresztą Mortona,
bo i sprzedawca w Stony Creek powiedział to samo. Ogromne chłopisko z rzadkim wąsem i
przygarbionymi plecami, ubrany w koszulę i spodnie, do bekonu, mąki, mleka skondensowa-
nego i cukru dołożył jeszcze jedno, ostatnie, zdanie. Powtórzył na wpół zapomniane słowa
Mortona.
— Niech pan rozbije obóz na wschodnim brzegu. Ja bym tak zrobił — powiedział na
pożegnanie.
Najwidoczniej zapamiętał również Mortona.
— Niewysoki facet, brązowy jak Indianin i mocno pachnący lasem. Podróżuje z
Jake'iem, Metysem. — To na pewno był Morton. — Nie siedział długo ostatnio, prawda? —
dodał z zadumą. — Wybiera się pan nad Jezioro Wietrzne? Czy może na Dziesięciomilowe
Wody? — zapytał najpierw Hyde'a.
— Jezioro Magiczne.
— Doprawdy? — powiedział sprzedawca, jakby powątpiewał w to z jakichś niejasnych
powodów. Przez chwilę pociągał za swoje wystrzępione wąsiki. — Doprawdy, teraz? —
powtórzył. I ostatnie słowa dorzucił po dłuższej pauzie; była to rada, na którym brzegu należy
rozbić namiot.
Wszystko to nagle wróciło Hyde'owi na pamięć, zaprawione posmakiem rozczarowania
i irytacji, bo gdy dwóch doświadczonych ludzi wyraża taki sam pogląd, nie można zbyć ich
opinii machnięciem ręki. Żałował, że nie wziął sprzedawcy na spytki. Rozglądał się dokoła,
Zastanawiał, wahał. Niewątpliwie wybrane przez niego miejsce znajdowało się na zakazanym
brzegu. Cóż, u diabla, dumał, mogło przemawiać przeciwko niemu?
Ale robiło się ciemno; musiał się decydować szybko — albo, albo. Popatrzył na rozpa-
kowane rzeczy, na częściowo już postawiony namiot i powziął decyzję mamrocząc pod no-
sem i wysyłając Mortona i sprzedawcę w nie najprzyjemniejsze miejsca.
— Musieli mieć jakieś powody — mruczał sam do siebie. — Tacy faceci zwykle
wiedzą, co mówią. Chyba będzie lepiej, jeśli przeniosę się na drugi brzeg, w każdym razie na
noc.
Zanim zabrał się do ładowania lodzi, rzucił okiem za wodę. Z chaty Indianina nie unosił
się dym. Nie było również śladu łodzi. Wywnioskował stąd, że tubylec musiał gdzieś odejść.
Z ociąganiem opuścił upatrzone miejsce i powiosłował w poprzek jeziora, a w pół godziny
później namiot już stał, drzewo na ognisko było zgromadzone, a na kolację miał złowione
dwa małe pstrągi. Ale wielka ryba, wiedział to, czekała na niego po drugiej stronie, przy
małym ujściu, więc leżąc na swym posłaniu z balsamicznie pachnących gałęzi zirytowany i
rozdrażniony zastanawiał się, jakim sposobem błaha uwaga mogła odwieść go od postąpienia
według własnej jak najsłuszniejszej oceny. Spał jak zabity; słonce było już wysoko, kiedy się
obudził.
Ranek przyniósł zupełnie inny nastrój. Olśniewające słońce, spokój, upajające powie-
trze przepłoszyły wszelkie niemądre urojenia; nie mógł się nadziwić, że okazał taką słabość
poprzedniego wieczoru. Opuściły go wszelkie rozterki. Natychmiast po śniadaniu zwinął
namiot, przepłyną ponownie przez pasmo lśniącej wody i rozłożył się na zakazanym brzegu,
jak go teraz z ironicznym uśmieszkiem nazywał. Im lepiej poznawał to miejsce, tym bardziej
mu się podobało. Drzewa było pod dostatkiem, woda bieżąca do picia, otwarta przestrzeń
wokół namiotu i ani jednej muchy. Ponadto połów był wspaniały. Relacja Mortona okazała
się rzetelna i zdanie „roi się od ryb” miało pełne pokrycie.
Jałowe godziny wczesnego popołudnia spędził na drzemce i na wędrówce przez zarośla
rozciągające się za obozem. Nie napotkał nic niezwykłego. Wykąpał się w zimnym głębokim
jeziorku; rozkoszował się małym bezludnym rajem. Raj był rzeczywiście bezludny i to mię-
dzy innymi stanowiło o jego uroku; bezruch, spokój, odosobnienie tego pięknego leśnego je-
ziora zachwycały. Cisza panowała niebiańska. Hyde był całkowicie zadowolony. Pod wieczór
napił się herbaty i powędrował wzdłuż brzegu, wypatrując pierwszych oznak wypływania ryb.
Słabe zmarszczki na wodzie i podłużne cienie dobrze rokowały. Plusk następował za plu-
skiem, gdy wielkie sztuki uganiające się za żerem wypływały i znikały w głębinie. Wrócił po-
śpiesznie i w dziesięć minut później z wędkami, ostrożnie, sunął łodzią po spokojnej wodzie.
Połów był tak świetny, doprawdy, i stos pstrągów na dnie łodzi rósł tak szybko, że cho-
ciaż robiło się późno, nie miał siły powiedzieć sobie „dość”. Jeszcze tylko jednego — pomy-
ślał — i naprawdę będzie koniec. Złapał tego „jeszcze tylko jednego”, ale gdy zdejmował go
z haczyka, głęboka cisza wieczoru została dziwnie zakłócona. Uświadomił sobie nagle, że
ktoś go obserwuje. Miał wrażenie, że z otaczających cieni wpatrują się w niego czyjeś oczy.
Tak przynajmniej odebrał to zakłócenie radosnego nastroju; po prostu to czuł. Wrażenie
przyszło znienacka, bez żadnego przygotowania. Nie był sam. Śliski, wielki pstrąg wymknął
mu się z rąk. Hyde zamarł w bezruchu patrząc w ślad za nim.
Nic się nie poruszało; zmarszczki na wodzie wygładziły się; ustał wiatr; bór wznosił się
zwartą, purpurową masą cienia; żółte niebo, szybko ciemniejące, rzucało blaski, które raziły
oczy utrudniając ocenę odległości. Żadnego dźwięku, żadnego ruchu; nigdzie nikogo. A
mimo to wiedział, że jest obserwowany, i ogarnął go zupełnie niezrozumiały lęk. Dziób łodzi
był skierowany na brzeg. Błyskawicznie, instynktownie obrócił ją i popłynął na głęboką wo-
dę. Również instynktownie odgadł, że obserwator znajdował się zupełnie blisko, na brzegu.
Ale gdzie? I kto? Czy to był Indianin?
Tutaj, na głębokiej wodzie, ze dwadzieścia jardów od brzegu, zatrzymał się wytężając
wzrok i słuch, żeby znaleźć jakiś klucz do zagadki. Trochę mu było wstyd teraz, gdy pierwsze
dziwne uczucie ustąpiło. Ale pewność pozostała. Choć zakrawało to na absurd, czuł niemal
namacalnie, że ktoś obserwuje go ze skupioną, baczną uwagą. Czuł to każdym nerwem swego
ciała i chociaż nie mógł wykryć osoby ani żadnego nowego konturu na brzegu, mógłby pod
przysięgą wskazać, w której kępie drzew ukrywająca się istota przycupnęła i śledzi go wzro-
kiem. Coś przyciągało jego uwagę do tej właśnie kępy.
Woda powoli skapywała z wiosła leżącego w poprzek ławek. Żadnego innego dźwięku.
Niewyraźnie majaczyło płótno jego namiotu. Ukazała się jedna, druga gwiazda. Czekał. Nie
zdarzyło się nic.
Potem doznanie ustąpiło równie nagle, jak przyszło, i wiedział, że obserwująca go
uważnie osoba odeszła. Było to niczym zawrócenie strumienia, w biegu. Świat wrócił do po-
przedniego stanu; krajobraz opustoszał jak pokój, z którego wszyscy wyszli. Przykre uczucie
ustąpiło tak zupełnie, że bezzwłocznie wrócił, dobił do brzegu i z wiosłem w dłoni zaczął
przeszukiwać kępę wierzb, którą uważał za miejsce kryjówki. Nie było tam oczywiście niko-
go, nie było najmniejszego śladu niedawnej bytności człowieka, żaden liść, żadna gałąź nie
poruszona, żaden patyk nie przemieszczony; przenikliwy i doświadczony wzrok nie odnalazł
żadnego śladu na ziemi. Mimo to miał niezachwianą pewność, że przed chwilą ktoś tu tkwił,
przyczajony wśród gęstwiny, i obserwował go. Był o tym absolutnie przekonany. Obserwator,
być może Indianin, myśliwy, drwal czy włóczący się Metys wycofał się i poszukiwanie było
bezcelowe; mrok gęstniał. Wrócił do swego małego obozowiska bardziej rozstrojony, niżby
chciał się przyznać. Przygotował sobie kolację, uwiesił swój połów na lince, aby żaden
drapieżnik nie dobrał się do niego w nocy, i usiłował odzyskać równowagę przed udaniem się
na spoczynek. Bezwiednie rozpalił ognisko większe niż zwykle i przyłapał się na tym, że
spoziera ciągle sponad fajki w głęboki cień rozpościerający się za ogniskiem nastawiając
uszu, żeby złowić jakiś szelest. Nigdy jeszcze nie doświadczył takiego napięcia.
Człowiek, który znajdzie się w takim miejscu i w takich warunkach, nie doznaje
niepokoju, dopóki uczucie samotności nie dotrze do niego jako zbyt konkretna rzeczywistość.
Samotność w leśnym obozowisku ma urok, jest rozkoszna, daje błogie uczucie ukojenia,
dopóki i o ile nie podejdzie zbyt blisko. Musi stanowić jeden z wielu czynników; nie może
być bezpośrednio, fizycznie, zauważalna. Kiedy już jednak podpełznie zbyt blisko, łatwo
może przekroczyć cienką granicę między samotnością i osamotnieniem, a nie jest dobrze, gdy
to przejście dokona się w ciemności. Może wywołać dziwny lęk, że samotność została zakłó-
cona znienacka i jest się wystawionym na atak.
To przejście właśnie się w Hydzie dokonało; zbyt dogłębne odczucie samotności gwał-
townie ustąpiło miejsca dużo gorszemu wrażeniu, że nie jest zupełnie sam. To był trudny
moment, bo recepcjonista hotelowy dokładnie zdawał sobie sprawę ze swego położenia. Nie
zachwycało go ono w najmniejszym stopniu. Siedział oto plecami do płonących kłód, świe-
tnie widoczny obiekt na tle światła, podczas gdy wokół niego ciemność boru wznosiła się jak
nieprzenikniona ściana. Nie widział niczego, co znajdowało się choćby o pół kroku poza wą-
skim kręgiem światła rzucanego przez jego ognisko; milczenie wokół było niczym milczenie
śmierci. Nie zaszemrał liść, nie plusnęła fala, on sam siedział nieruchomy jak kłoda.
Potem znów ogarnęła go pewność, że obserwator powrócił i utkwił w nim to samo
skupione, baczne spojrzenie. Tak jak poprzednio nic na to nie wskazywało. Nie słyszał żadne-
go skradania się ani trzasku łamanej suchej gałęzi, a jednak właściciel tych upartych oczu był
blisko, prawdopodobnie nie dalej niż w odległości dwunastu stóp. Poczucie bliskości było
przygniatające. Nie ulegało wątpliwości, że przebiegł go dreszcz. Wyraźnie czuł, że człowiek
przyczaił się dokładnie naprzeciwko niego, tuż za zasięgiem światła, precyzyjnie obliczywszy
odległość, z której sam mógł widzieć. Przez parę minut Hyde siedział nieporuszony, ani
drgnął, ale każdy muskuł miał napięty i czujny; na darmo wytężał oczy, aby przeniknąć cie-
mność, osiągnął tylko tyle, że oślepił go odbity blask. Potem ostrożnie, powoli, zmienił pozy-
cję, by uzyskać inny kąt widzenia, i nagle serce walnęło mu dwa razy o żebra, włosy wstały,
zjeżyły mu się na głowie, a lodowaty dreszcz boleśnie przeszył kręgosłup. W ciemności, na
wprost siebie, zobaczył dwa małe, zielone kółeczka, które z pewnością były parą oczu, ale nie
należały ani do Indianina, ani do myśliwego, ani do żadnej ludzkiej istoty. To zwierzęce śle-
pia tak uparcie wpatrywały się w niego poprzez noc. Skutek tego stwierdzenia był natych-
miastowy i naturalny. Zagrożenie płynące z tych ślepi wskrzesiło zrodzony w zaraniu dziejów
lęk milionów myśliwych zmarłych przed wiekami. Instynkt przodków zagrał we krwi rece-
pcjonisty hotelowego. Dłoń Hyde'a wyciągnęła się po broń. Wyczuł pod palcami żelazo małej
obozowej siekierki; od razu powrócił mu spokój. To był niedźwiedź lub wilk, który zwietrzył
złowione ryby i przyszedł, żeby je wykraść. Instynkt podpowiadał mu, jak można sobie pora-
dzić w takim wypadku, ale ten sam instynkt mówił, że jego osobliwy strach miał inne źródło.
— Zaraz, do jasnej cholery, wyjaśnię, co to jest! — wykrzyknął na głos i wyciągnął
płonącą gałąź z ognia; wymierzył starannie i cisnął ją w błyszczące przed nim ślepia bestii.
Gałąź spadła wśród powodzi iskier, od których zatliła się trawa nie opodal zwierzęcia. Żarzy-
ła się chwilę i przygasła szybko. Ale krótki błysk wystarczył, by dostrzec, kim był nieproszo-
ny gość. Olbrzymi szary wilk siedział na zadzie wpatrując się w niego uporczywie poprzez
Zgłoś jeśli naruszono regulamin