Robbins David - Cień zagłady 1 - Fox - twierdza śmierci.doc

(920 KB) Pobierz

1,FOX-TWIERDZA ŚMIERCI

t        WOJOWNICY FEDERACJI WOLNOŚCI, KDYNI SPRAWIEDUWI W. ŚWIECIE PRZEMOCY, SZALEŃSTWA I ŚMIERCI!

PHANfOMWPRESS




FOX - TWIERDZA ŚMIERCI

-            Znaleźliśmy to zaczepione o szczyt
wschodniego muru. Po tym wspięli się na
górę i poprzecinali nożycami druty kolcza­
ste. Fosę przepłynęli bez trudu. Musiało
ich być co najmniej dwudziestu.

-            Ilu dostaliśmy? - padło pytanie z tłu­
mu.

-            Zabiliśmy jedenastu, a jednego do­
padliśmy żywego. Ściślej mówiąc, schwy­
tał go Gero. Gorsze jest jednak to, czego
zdołali dokonać. Zabili czterech członków
Rodziny, dziewięciu zranili, no i... -zawa­
hał się - osiem kobiet zostało porwanych.

Młodziutka dziewczyna zaczęła cicho płakać.

-              Gdzie jest moja mama? - szepnęła,
patrząc na Hickoka. - Gdzie jest Lea?

Wojownik chrząknął z zażenowaniem.

-              Znajdziemy ją. Nie martw się.


DAVID ROBBINS

1.FOX-TWIERDZA ŚMIERCI


David Robbins

Fox - twierdza śmierci


 


2. ROZKAZ: ZABIĆ ARLĘ!


Przełożył Piotr Skurzyński


 


3. POMŚCIĆ BLIŹNIACZE MIASTA

W PRZYGOTOWANIU KOLEJNE TOMY SERII


PHANTOM PRESS INTERNATIONAL GDAŃSK 1993


Tytuł oryginału Endworld. The Fox Run

Redaktor

Józef Foromański

Ilustracja

© Maciej Olender

Piotr Maria Górny

Projekt i opracowanie graficzne Agnieszka Wójkowska

Copyright © 1986 by David Robbins

by ARRANGEMENT WITH DORCHESTER

PUBLISHING CO., INC.,

NEW YORK CITY, U.S.A.

© Copyright for the Polish edition

by PHANTOM PRESS INTERNATIONAL

GDAŃSK 1993

Printed and bound in Germany

Wydanie I

ISBN 83-7075-335-3


Rozdział pierwszy

Blade przystanął na chwilę, czujnie nasłuchując. Wielka sfora zdziczałych psów wciąż biegła jego śladem. Krople potu ściekały mu po karku, wchłaniane przez zieloną, rozdartą ko­szulkę opinającą muskularne ciało.

Sądząc po odgłosach, musiało go ścigać kilkanaście zgłod­niałych bestii. Chciał zrzucić z ramienia dwuletniego kozła, który z pewnością bardziej zainteresowałby zwierzęta niż ży­wy mężczyzna, ale nie mógł się na to zdecydować. Nigdy nie wracał do domu bez zdobyczy, a stracił całe trzy dni na wytro­pienie tego jelenia i nie zamierzał zostawiać go psom.

Pobiegł dalej, nie wypuszczając z ręki cennej zdobyczy. Na spoconych plecach podskakiwał skórzany kołczan, w którym kołatało się kilka pierzastych strzał i krótki łuk, o jego uda obijały się cztery noże doczepione do pasa.

Do Domu zostały mu najwyżej dwie mile... Gdyby udało mu się zyskać kilkanaście minut, bez trudu dotarłby do bez­piecznego schronienia. Jednak teraz nie mógł liczyć na pomoc pozostałych członków Rodziny. Przecież nikt nie wiedział, kiedy powróci, ani też, z jakiego nadejdzie kierunku.

Przebył niewielki strumyk przecinający mu drogę i rozpo­czął mozolną wspinaczkę na wysokie wzgórze wznoszące się na przeciwnym brzegu. Jazgotanie nasiliło się. Drapieżniki były coraz bliżej, zapach krwi upolowanego kozła doprowa­dzał je do szaleństwa.

Blade ujrzał prześwitującą między pniami drzew jasną po­lanę, rozciągającą się od połowy stoku aż do szczytu. Wypadł spomiędzy zarośli, lecz nim uczynił kilkanaście kroków, z la­su wyłonił się przewodnik watahy, w paru susach przebył od­ległość dzielącą go od ofiary i skoczył uciekającemu człowie­kowi na plecy.

Szczęściem truchło kozła złagodziło siłę uderzenia, lecz




i tak Blade upadł na kolana. Błyskawicznie puścił jelenia, wy­ciągając jeden ze swoich noży bowie. Szerokie ostrze pokryte było rdzawymi plamami... Spojrzał na warczącego, przyczajo­nego do ataku psa.

Przed Wielkim Wybuchem rasę tę zwano owczarkami nie­mieckimi. Zwierzę było potężne, wychudzone, głodne i strasz­liwie niebezpieczne. Z długich wyszczerzonych kłów spływa­ła żółta piana.

Między człowiekiem a drapieżnikiem leżał zakrwawiony kozioł.

-              Chodź i zabierz swoje żarcie! - mruknął mężczyzna.
Pies postąpił o krok, wydając złowieszczy charkot. Blade

cisnął nożem, mierząc w naprężony grzbiet zwierzaka. Ostrze drasnęło skórę, żłobiąc w niej krwawą bruzdę. Pies zakręcił się z jękiem wokół ogona, nie pojmując, co mogło go zaatako­wać. Nim zrozumiał, długa strzała ze świstem wbiła się w jego bok. Owczarek padł w drgawkach na ziemię, barwiąc soczystą trawę czerwienią.

Mężczyzna natychmiast nałożył na cięciwę drugi pocisk i posłał go wprost w pierś kolejnego drapieżnika wybiegające­go na polanę. Nie zdążył użyć łuku po raz trzeci. Z boku do-skoczył do niego następny pies, wyglądający na mieszańca dobermana ze spanielem, i szarpiąc go za nogę, obalił na zie­mię.

Człowiek złapał za noże i trzymając po jednym w każdej dłoni, zaczął rozpaczliwie bronić się przed opadłą go sforą. Poderżnął gardziel najbliższemu kundlowi, gdy poczuł ostre zęby wpijające się w jego łydkę. Zatopił ostrze w oku owczar­ka, usiłującego przegryźć mu gardło, przedziurawił podbrzu-sze następnemu... Jakiś pies złapał go za prawy nadgarstek i natychmiast padł ze skowytem, kiedy bowie wbił się w szczyt nosa, przebijając na wylot pysk napastnika.

Jednak wataha nie rezygnowała... Blade czuł, jak opuszcza­ją go siły, stracił już dwa noże, pozostał mu ostatni...

Wtem głowa najzacieklejszego drapieżnika eksplodowała krwawą miazgą, a w powietrzu przetoczył się grzmot wystrza­łu z trzydziestki szóstki.

-              Hickok! - ocenił Blade.


Gdzieś w górze rozległ się przeciągły, mrożący krew w ży­łach wojenny okrzyk Apaczów.

„I Geronimo! Wariaci są jak nieszczęścia, zawsze chodzą parami!" - pomyślał uszczęśliwiony. Już wiedział, że jeszcze nie dzisiaj ma nadejść kres jego życia.

Kanonada nie ustawała. W piętnaście sekund padły cztery zwierzaki, pozostałe pognały w stronę lasu. Nim skryły się wśród drzew, zginęły dwa następne...

Powoli podniósł się, oglądając obrażenia, jakie odniósł w walce. Szczęściem żadne z nich nie wyglądało na poważne. Tylko lewy nadgarstek był rozszarpany niemal do kości. Z wściekłością kopnął truchło psa, który mu to uczynił.

-              Piesio już nie czuje tej kary - skomentował ktoś ze śmie­
chem.

-              Z całą pewnością ten facet nie należy do miłośników
zwierząt - dodał drugi głos.

Blade odwrócił się z uśmiechem, patrząc na zbliżających się przyjaciół.

-              Zawsze starasz się dojść do celu najtrudniejszą drogą? -
zapytał Hickok.

-              On lubi utrudniać sobie życie. Uważa, że w ten sposób
kształtuje swój charakter. - Uśmiech na twarzy Geronima był
bezczelniejszy niż zazwyczaj.

-              ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin