Graham Heather - Oczy ognia (Szukajcie, a znajdziecie).pdf

(1172 KB) Pobierz
4502103 UNPDF
PROLOG
Martwi ludzie nie powiedzą niczego.
Tak przynajmniej mu mówiono. A jednak ci
martwi ludzie zdawali się bezgłośnie krzyczeć,
przeraźliwym milczeniem zdradzając swą histo­
rię, którą przez prawie cztery wieki okrywała ta­
jemnica. Pozostałości ich szkieletów wylegiwały
się złowieszczo, częściowo spojone jeszcze kawał­
kami przerdzewiałych pancerzy. Jeden kościotrup
trzymał głowę na brzegu półki, w pozie tym bar­
dziej nienaturalnej, że oddzielona od czaszki re­
szta siedziała przy biurku poniżej. Szpada, która
prawdopodobnie przyniosła mu śmierć, przetrwa­
ła przy szkielecie. Przed wiekami przeszyła tego
człowieka, rozdarła ciało, mięśnie, organy, spły­
nęła krwią. Teraz leżała na artystycznie rzeźbio­
nym biurku, obok drobnych kostek, które dawno
temu tworzyły ludzką dłoń, zupełnie jakby czeka­
ła, aż ktoś użyje jej ponownie. Chwyci za ręko­
jeść i wykona sztych, by z zaświatów dokonać
zemsty.
Martwi ludzie nie powiedzą niczego. Ten czło-
5
wiek jednak bezgłośnie krzyczał, że go zamor­
dowano.
Drobna żółta rybka, cyrulik, buszowała po prze­
pastnych oczodołach kościotrupa. Nurek przysunął
się bliżej i nagle się cofnął, a własny oddech głośno
zadźwięczał mu w uszach. Z przedziałki w ob­
lepionych morską fauną i florą półkach wystrzeliła
głowa mureny. Wachlarze Wenery chwiały się nad
dębowym blatem. Ze szczątków kałamarza ster­
czały ukwiały.
Poderwał się nieważkim susem, zaskoczony wi­
dokiem jeszcze jednego szkieletu. Ten dla odmiany
leżał przy bocznej ściance biurka, ukryty w mroku.
Chociaż czas i ciśnienie sprawiły, że szyba ilumina-
tora w kapitańskiej kajucie „Beldony" była wy­
pchnięta, to okręt spoczywał dostatecznie głęboko,
by promienie słońca docierały do środka tylko
śladowo.
Nurek skierował na szkielet snop światła z latar­
ki i omal nie uderzył głową w pozostałość sufitu.
Z wrażenia odebrało mu dech.
Szkielet na niego patrzył. I to jak patrzył! Wle­
piał w niego oczy niczym zły duch, diabeł, a palce
martwej ręki, unoszonej falującym ruchem przez
prąd wody, jakby coś wskazywały...
Oczy lśniły mu czerwienią ognia, dosłownie
oślepiały spojrzeniem. Na ich widok nurek zapom­
niał o pierwszym przykazaniu obowiązującym pod
wodą człowieka z aparatem tlenowym: Miarowo
oddychaj. Taki stary wyga, a jednak zapomniał.
Nic dziwnego jednak. Przecież gapił się na niego
szkielet mający żywy płomień w oczach. Od dawna
6
martwy człowiek. Stos kości. A działo się to prawie
trzydzieści metrów pod powierzchnią oceanu.
Weź się w garść, przywołał się do porządku.
Zapewne mamiła go narkoza azotowa, przypadłość
nurków, która wywołuje oszołomienie i zawroty
głowy, stan niezwykłej euforii łub paniki. Bywa, że
dochodzi w nim do halucynacji. Jacąues Cousteau
pisał o ekstazie głębin. Każdy nurek schodzący na
głębokość trzydziestu metrów wie o istnieniu tego
niebezpieczeństwa. Czasem odzywa się ono nawet
wcześniej, ale poniżej granicy trzydziestu metrów
atakuje wszystkich, nawet tych, którzy uważają się
za wyjątkowo twardych i odpornych.
Tak. To musiało być to. Uległ przywidzeniu.
Z doświadczenia wiedział, że nie należy robić te­
go, co robił, zwłaszcza na takiej głębokości. Zbierał
owoce swojej brawury. Boże, nie wolno mu było
zostać tu ani chwili dłużej! Tylko że pokusa okazała
się zbyt wielka.
Uległ przywidzeniu. Nie, wcale nie! Martwi
ludzie naprawdę tu byli. Namacalni, gdyby tylko
ośmielił się ich dotknąć. Nawet martwy człowiek
z żywym ogniem w oczach był realny.
Nie spodziewał się spotkać pod wodą takich
widoków. Często zdarza się, zwłaszcza na tak du­
żych głębokościach, że z upływem czasu morze
samo daje sobie radę z doczesnymi szczątkami
człowieka, nie wyłączając kości. Ciśnienie robi
swoje.
Niebezpiecznie było darzyć miłością morze. Dni,
tygodnie, lata, stulecia czyniły spustoszenie w głę­
binach, gdzie nie docierał ruch fal. Sól, prądy
7
morskie i piasek brały w posiadanie skarby za­
grabione przez kaprys żywiołu. Często także za­
trzymywały na zawsze pod wodą martwych ludzi,
by nie mogli już niczego opowiedzieć.
Kręciło mu się w głowie, myśli błądziły w wy­
imaginowanym świecie. Oddychaj! -nakazał sobie
i wreszcie zassał porcję powietrza. Wrócił do ele­
mentarnych zasad, których kiedyś się uczył i które
teraz przekazywał następcom. Miarowo oddychaj.
W razie kłopotów odzyskaj samokontrolę, zareaguj,
przeciwdziałaj.
To tylko szkielet. Ten biedak nie żyje i nie ożyje.
Nie jest już dla mnie niebezpieczny, pomyślał.
Niewiele mu to pomogło. Zdawało mu się, że
w każdej sekundzie szkielet może unieść ramię
wyżej i wskazać kościstymi palcami prosto na
niego. Rozlegnie się chrzęst i słowa...
Na miłość boską, co za bzdura, przecież ten
człowiek jest martwy!
Zwykły martwy człowiek. Trup z klejnotami
wsadzonymi w oczodoły. Dobrze zachowany szkie­
let z przykuwającymi uwagę rubinowymi oczami,
to wszystko.
Miarowo oddychaj. Odzyskaj panowanie nad
sobą. Głupiec z niego! Czyż nie powtarzał tych słów
prawie codziennie, ucząc innych?
Nie wiedział, jakiej sztuczce temperatury czy
ciśnienia należy przypisać wyjątkowo dobry stan
szkieletów, w każdym razie po tylu latach wciąż
jakimś cudem tkwiły tutaj, w niegdysiejszej ka­
jucie kapitana galeonu. Wprawdzie szyby ilumi-
natorów wypadły i do wnętrza okrętu wprowadzili
8
się mieszkańcy podwodnego świata, ale być może
ścianki, zaskakująco dobrze znoszące napór wody,
pomogły zachować szczątki ludzi, którzy zginęli
w kajucie.
Nie miał pojęcia, skąd ci ludzie się tu wzięli.
W każdym razie omal go nie wykończyli, omal nie
wyrwali z niego bezgłośnego krzyku i nie zapewnili
mu miejsca obok siebie, w morskim grobie. Nie
wątpił, że wróci na powierzchnię z posiwiałymi
z wrażenia włosami.
W tej chwili jednak nie miało to najmniejszego
znaczenia. Nie miało też znaczenia, że w żadnym
wypadku nie powinien był nurkować samotnie,
mimo iż w swojej karierze zaliczył kilka tysięcy
godzin pod wodą. Nawiasem mówiąc, wybitny
specjalista tym bardziej powinien zachować roz­
sądek. Nawet gdyby zszedł na głębokość zaledwie
dziesięciu metrów, a nie prawie trzydziestu, tak jak
teraz, nie powinien znajdować się pod wodą sam.
Wszak na zajęciach, które prowadził dla adeptów
sztuki nurkowania, uporczywie powtarzał, że pod
wodę zawsze schodzi się z partnerem.
Nigdy jednak nie przewidział, że przyjdzie taki
ranek, jak tego dnia. Osiągnął szczyt marzeń. Wresz­
cie natrafił w poszukiwaniach na coś, co rozjaśniło
mu w głowie. Nie był w stanie wymusić na sobie
dalszego czekania. Nie potrafił nawet poczekać, aż
powie o tym Samancie i podsunie jej potrzebną
wskazówkę, chociaż wiedział, jak bardzo jej zależa­
ło na znalezieniu „Beldony" osobiście. Ale Sam
była akurat z Jemem, kilkoma nowicjuszami i z pod­
glądaczami bąbelków na pokładzie „Slop Bee".
9
Zgłoś jeśli naruszono regulamin