Conan -47- Conan i szalony bóg.doc

(1363 KB) Pobierz
SEAN U

SEAN U. MOORE

tom 47

 

 

CONAN I SZALONY BÓG

 

TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN AND THE GRIM GREY GOD

PRZEKŁAD: STANISŁAW SAWICKI

 

Dla Raven z miłością,

za wczoraj, dziś i jutro

 

Specjalne podziękowania dla Catherine C.

i Sprague de Camp, strażniczek ognia

 

PROLOG

SZAKAL Z ACHERONU

 

Przez dziewiętnaście wieków Święte Miasto Nithia pozostawało niezdobyte. Każdy, kto

chciałby nim zawładnąć, miał przed sobą dziewięciodniową podróż wśród rozpalonych

słońcem wydm pustynnego piasku. Piesza wyprawa byłaby samobójstwem. Tylko trzykroć w

historii miasta armie konne pokonały pustynię dochodząc do wysokich, wzniesionych z

białego marmuru murów Nithii i zatrzymały się przed masywną mosiężną bramą. Jednak

utrudzeni najeźdźcy za każdym razem musieli odejść, gdyż prowadzenie oblężenia na jałowej

nithijskiej pustyni okazywało się niemożliwe. Woda i żywność znajdowały się tylko za

murami grodu, gdzie legendarne Siedem Fontann Ibisa nawadniało dające obfity plon ogrody

i karmiło mieszkańców.

Lecz dzisiaj ani pustynia, ani zbudowane z mosiądzu i kamienia fortyfikacje nie uchroniły

Świętego Miasta. Powalone wrota, zgniecione niczym pergamin w garści okrutnego boga,

leżały na ulicy z białego marmuru. W pobliżu widniały w bezładzie ciała stu doborowych

nithijskich wojowników; nieskazitelna niegdyś biel marmurowego bruku splamiona była

krwią wypływającą z ich okropnych ran. Ślady unurzanych we krwi butów zwycięzców i

kopyt ich koni wyznaczały purpurową ścieżkę od powalonej bramy do centrum miasta, gdzie

wznosiła się największa świątynia, jaką znał ówczesny świat.

Zdobywcy wrót jak nieuchronna fala śmierci zalali ulice miasta. Przeszukiwali każdy

budynek, żaden mężczyzna, żadna kobieta ani dziecko nie uniknęło rzezi. Dwa tysiąclecia

przeżyte bez wojny i w izolacji spowodowały, że pokojowo nastawieni Nithianie nie potrafili

walczyć. Nikt nie zdołał uniknąć okropnego losu, mury, które do tej pory stanowiły ochronę,

teraz stały się pułapką. W porannej masakrze kilkuset bezlitosnych jeźdźców zamieniło

Święte Miasto w przerażający grób dziewięciu tysięcy wyznawców Ibisa.

Przed południem ucichły przepełnione bólem krzyki ostatnich ofiar. Słychać było tylko

odgłos równomiernych uderzeń ogromnego tarami o marmurowe wrota świątyni, ciężkie

sapanie pracujących przy taranie mężczyzn i surowe rozkazy ich dowódcy, który siedział

dumnie na swym rumaku. Szyderczy uśmiech upodobniał go do szatana. Zbroczony krwią od

stóp do głów, z płonącymi złowrogim ogniem oczyma otoczonymi czerwonymi obwódkami,

bardziej przypominał diabła niż człowieka. Uniósł swój długi na cztery stopy, zakrzywiony

miecz z czarnej stali i wykrzykiwał rozwścieczony, oczekując z niecierpliwością, kiedy

bariera ustąpi, by mógł dalej szerzyć śmierć.

Jego ostry, okrutny głos przypominał szczekanie szakala i dlatego ludzie, którzy ośmielali

się szeptać o jego czynach, zwali go Szakalem z Acheronu. Nikt nie odważył się

wypowiedzieć tego imienia w jego obecności — w rzeczy samej, w ogóle niewielu

przemawiało do niego, chyba że na jego rozkaz. Tylko najodważniejsi z mężczyzn mieli

śmiałość spojrzeć mu prosto w twarz. Jeśli nie spodobał mu się ton czyjegoś głosu lub gdy

wyczuł nawet najmniejszy brak szacunku dla swojej osoby, zabijał winowajcę natychmiast.

Naprawdę nazywał się Dhurkhan Czarnomiecznik. Już samo imię napełniało serca ludzi

strachem i nienawiścią. Ogromne przedramiona Szakala były grubsze od łydek silnego

mężczyzny; barkami górował ponad głowami wysokich mężczyzn. Czarnomiecznik miał

nadprzyrodzone zdolności zmuszania innych do uległości, był Głównym Komendantem

Armii Acheronu i bratem strasznego Xaltotuna — czarnoksiężnika, który swą mocą

przewyższał każdego z dwudziestu stygijskich magów.

Czarnomiecznik rzucał przekleństwa i wymachiwał okrytą kolczatką pięścią w kierunku

swych ludzi, jego głos ciął jak bicz. Jeden z żołnierzy pracujących przy taranie zatrzymał się,

by otrzeć pot kapiący z brwi, czym zakłócił rytm pracy pozostałych. Niemal w tej samej

chwili jego głowa spadła z tryskającego krwią karku i stoczyła się dudniąc po marmurowych

schodach. Czarnomiecznik natychmiast rozkazał innemu żołnierzowi zająć miejsce zabitego. I

na nowo dwadzieścia grzbietów pochyliło się do pracy, naprężone mięśnie i wysiłek

wyciskały z mężczyzn ciężkie oddechy i jęk. Światło żółto–zielonej aureoli otaczało ciemne

żelazo głowicy taranu. Sam Xaltotun nasycił metal potężnymi zaklęciami, które rozbiły już

niejedne wrota. Iskry sypały się spod żelaza uderzającego o kamień, a masywne drzwi drżały

w futrynie.

— Solnarusie! — ryczał Czarnomiecznik strząsając czerwone krople ze swego miecza. —

Twój koniec jest bliski, ty tchórzliwy pastuchu kwiczącego stada Ibisa! Szalony Bóg będzie

mój!

Jego szatański śmiech odbijał się echem od kamieni martwego miasta, a taran uderzył

ponownie.

Za ustępującym marmurowym portalem, w wewnętrznym sanktuarium świątyni siedmiu

Nithijczyków oczekiwało na swój los. Sześciu z nich klęczało spokojnie, z twarzami

zwróconymi ku zachodowi, śpiewając cicho. Atłasowe szaty w łagodnym kolorze gołębiej

szarości, prosty obrzędowy strój dostojnych kapłanów Ibisa, okrywały mężczyzn od

ogolonych głów po nagie stopy. Tylko ręce mieli odkryte, z dłońmi przyłożonymi płasko do

podłogi i końcami palców skierowanymi przed siebie.

Za nimi stał Solnarus, Kapłan — Król Nithii. Jego obszerna szata podobna była do habitów

pozostałych kapłanów, ale w odróżnieniu od klęczących miał zsunięty kaptur. Twarz i strój

Solnarusa tworzyły plamy bladej szarości, a nawet bieli. Wpadające przez kryształowy dach

świątyni światło czyniło spokojną twarz Kapłana — Króla jeszcze bielszą. Nie każdy mógłby

znieść jej blask.

Solnarus wpatrywał się w słońce tak, jakby ten ciepły blask dodawał mu sił. Jak na

mieszkańca pustyni miał wyjątkowo jasną cerę. Jego twarz i skóra czaszki były gładkie jak u

młodego mężczyzny, choć minął prawie wiek, odkąd się urodził. Kapłani — Królowie Nithii

pochodzili od królów Atlantydy, którzy żyli trzy razy dłużej niż zwykli ludzie.

W oczach Solnarusa uważny obserwator mógł dostrzec mądrość zgromadzoną przez

stulecie życia. Tęczówka w lewym oku Kapłana — Króla błyszczała odcieniem błękitu tak

głębokim, jak lazur nieba. Tęczówka prawego oka promieniała niczym polerowany bursztyn.

Kontrastujące z bezbarwnym otoczeniem oczy Kapłana — Króla wywoływały trwogę, a

jednocześnie niemal rzucały urok.

Solnarus, tak jak pozostali kapłani, śpiewał wolno i rytmicznie. Podniósł ręce wysoko i

osunięte rękawy odsłoniły wątłe, białe jak alabaster ramiona. W dłoniach trzymał wydrążoną

kulę, o cienkich kryształowych ściankach, wypełnioną drobnym białym piaskiem. Nagle

przestał śpiewać.

— Dopełniło się — westchnął.

Rozległo się trzaskanie stawów, gdy sześciu kapłanów podnosiło się rozprostowując zgięte

plecy i zastałe kolana. Nie było po nich widać zmęczenia, choć klęczeli i śpiewali od wschodu

słońca. Odrzucili kaptury odsłaniając poważne twarze i ze złożonymi dłońmi obrócili się do

Kapłana–Króla.

— Dotyka nas boska moc — powiedział cicho niski, baryłkowaty kapłan zwany

Milviusem. Spoglądał załamany ku środkowi sanktuarium, na jedyny przedmiot, jaki

znajdował się w całej świątyni. — Czy wolą Ibisa jest, by szczęki Szakala rozszarpały

naszych ludzi?

Pięciu kapłanów odstąpiło od Milviusa, zadziwieni przyglądali mu się z zapartym tchem.

— Obłąkanie — wyszeptał jeden z nich. Solnarus uniósł brew.

— Może to nie Ibis nas skazuje, Milviusie — powiedział półgłosem. Szurając gołymi

stopami po podłodze przeszedł do przedmiotu budzącego zainteresowanie Milviusa. Kapłan

— Król trzymając ostrożnie piaskową kulę spoglądał posępnie w twarz Szalonego Boga.

Jego statua, spoczywająca na podłodze świątyni od dwóch tysiącleci, była jedynym

reliktem, jaki łączył Nithian z ich atlantydzkimi przodkami. Według legendy bóstwo zostało

po mistrzowsku wyrzeźbione z matowej, srebrzystej, wielkiej jak dwie ludzkie głowy perły.

Statua, kształtami przypominająca siedzącą ropuchę, zimnymi, nieruchomymi oczyma

odwzajemniała spojrzenie Solnarusowi.

Kapłan — Król wzdychając pokiwał głową.

— Milviusie. Nie potępiam cię za twoje niespokojne myśli. Może to, czego strzegliśmy od

stuleci — to, co odegrało rolę w ostatecznym upadku Atlantydy…

Złowieszczy huk zagłuszył resztę jego słów. Dochodzące od drzwi wejściowych echo

niosło się pod wysokimi sklepieniami korytarza i niczym grzmot zmąciło ciszę panującą w

wewnętrznym sanktuarium świątyni.

Solnarus zmarszczył brwi, na jego gładkim czole wystąpiły bruzdy.

— Zaprawdę, Milvusie, możliwe jest, że Szalony Bóg napiętnował nasz los. Lecz

poprzysięgliśmy na Ibisa, że będziemy go bronić.

Pięciu kapłanów z powagą pokiwało głowami. Następnie spojrzeli z dezaprobatą na

Milviusa.

— Ta statuetka ma diabelską moc — powiedział jeden z nich.

— Moc Chaosu — wyszeptał inny.

— Jest przeklęta.

— Zakazana — dodali dwaj inni potrząsając głowami.

Stojący z pokornie opuszczoną głową Milvius podskoczył na odgłos przerażającego

trzasku. Drżącymi, drobnymi, niemal pajęczymi palcami potarł brodę. Jeszcze raz spojrzał

smutnym wzrokiem na perłową figurkę i zwrócił się twarzą do korytarza, by widzieć

mających wkrótce wypełnić świątynię barbarzyńców.

— Solnarusie, drzwi się rozpadają! — wyszeptał drżąc ze strachu.

— Uspokój się, Milviusie — rzekł Kapłan — Król. Ton jego głosu był dla słuchających

kojący jak balsam przyłożony do bolesnej rany. Opuścił wzrok na kulę, którą trzymał w

dłoniach. — Wiecie, że jeśli zwyciężymy, Czarnomiecznika spotka los wielekroć gorszy niż

nas. Pokona go jego własny miecz; nasze miasto będzie ostatnim, jakie zgniecie jego but.

Nasza ofiara wznieci wiatr, wiatr, który rozpędzi chmury Acheronu, zanim zdążą pogrążyć

cały nasz świat w plugawych mrokach.

— Jeśli zwyciężymy — wypowiedział drżącym głosem Milvius. — A jeśli nie zdołamy

powstrzymać go przed zdobyciem tego — wskazał na statuetkę — to wtedy kto go

powstrzyma?

Brwi Solnarusa znów były ściągnięte.

— Nikt, Milviusie. Jesteśmy ostatnią nadzieją na ratunek. — Przygnębiony przerwał na

chwilę. — I wiedz jedno: żaden kapłan, żaden czarownik — być może, że nawet żaden bóg

— nie może zniweczyć mocy, jaką siły nieczyste obdarzyły Szalonego Boga. Starożytni

bogowie zła nasycili tę figurkę własną energią. Gdyby Atlantydzi nie wyrwali jej swym

pradawnym wrogom, zanim ci zdążyli z niej skorzystać, świat już od dawna byłby jednym

wielkim piekłem.

— Powinni byli to zniszczyć — powiedział Milvius i zadrżał, gdy taran ponownie, z

ogłuszającym hukiem, uderzył w drzwi.

— Żaden człowiek przy zdrowych zmysłach nie próbowałby tego dokonać, nawet gdyby

mógł. Wszak czytałeś, Milviusie, wersety z Jedenastej Księgi Eibona. „Nikomu, ani

mężczyźnie, ani kobiecie nie wolno uszkodzić statuetki, nic nie może jej naruszyć. A gdyby

świat ją zniszczył, zaklęci w niej starożytni bogowie odrodzą się i ich stare złe moce znów

pogrążą ziemię w mrokach”. — Solnarus potrząsnął głową. — Te i inne ustępy nie dawały mi

spokoju od dnia, w którym zostałem strażnikiem Szalonego Boga. Długo zastanawiałem się

nad ich znaczeniem…

Huk pękających kamieni zagłuszył słowa Kapłana–Króla. W korytarzach rozległ się

szatański śmiech Czarnomiecznika.

Oczy Milviusa powiększyły się ze strachu, pot spływał mu po nosie i skąpy wał na

okrywające go szaty.

— Nadchodzi Szakal!

Czarnomiecznik wjechał do przestronnej świątyni rycząc niczym opętany gigant. Z jego

rozkazu wszyscy żołnierze podążali w pewnej odległości za swoim dowódcą. Wpadł do

sanktuarium i raptownie wstrzymał rumaka. Odgłos tupiących kopyt rozbrzmiewał jak

przyspieszone bicie kamiennego serca.

Solnarus uczynił krok do przodu, spokojnymi dłońmi obejmował szklaną kulę. Jego twarz

była gładka, sucha i pogodna jak w każdy inny dzień. Uśmiechnął się lekko do

Czarnomiecznika.

— Solnarusie — zawołał z pychą zwycięzcy w głosie komendant Acheronu. — Uklęknij

przed swoim panem, ty beczący baranie Ibisa! Mój miecz długo czekał na twoją krew.

— Tym razem posunąłeś się za daleko i sam siebie skazałeś na klęskę. Powinieneś był

przyjechać tutaj ze swym bratem! Zaiste, bez czarnej magii Xaltotuna nie pokonałbyś pustyni

ani nie zdobył bramy Nithii. Nie, Szakalu! Twój miecz już nigdy nie odbierze życia

niewinnym ludziom.

Czarnomiecznik chichocząc zsiadł z konia. Zrobił to z niewiarygodną jak na tak

olbrzymiego człowieka zwinnością. Teraz kroczył ku Solnarusowi, który stał nieporuszony.

Pozostali kapłani stali obok Solnarusa i z niepokojem spoglądali na zakrwawiony, długi na

cztery stopy, zakrzywiony miecz Czarnomiecznika.

Komendant Acheronu uniósł ramiona nad głowę i trzymając miecz oburącz wymierzył

zabójczy cios. Głowy dwóch nithijskich kapłanów uderzyły głucho o marmurową podłogę

świątyni, a z ich ściętych karków trysnęła krew. Ci, którzy przeżyli, nie zdążyli się nawet

poruszyć, zanim trzech następnych padło pod ostrzem miecza. Szakal uderzył raz jeszcze

uciszając lament przerażonego Milviusa. Ostra stal przemknęła przez żebra drobnego kapłana,

przecięła kręgosłup i rozcięła łopatki dzieląc jego tułów na dwie części.

Czarnomiecznik rozszarpał górną część zwłok Milviusa, wyciął serce i nadział je na ostrze

miecza. Szelmowsko szczerząc zęby uniósł błyszczący organ do ust i odgryzł ociekający

krwią kawałek. Oblizał usta i splunął dużą ilością krwi w twarz Kapłana–Króla.

— Ty zdziecinniały staruchu — warknął wciąż przeżuwając. — Teraz, gdy Szalony Bóg

należy do mnie, nic się już przede mną nie uchowa. Moje wojska zaleją ziemię zwycięską falą

krwi. Wkrótce potężny Acheron weźmie w garść cały ten świat i uciszy skowyt takich

żałosnych słabeuszy jak ty. — Przełknął i głośno mlasnął ustami.

Solnarus nie odpowiedział. Krew pomordowanych kapłanów zaczęła wsiąkać w

dotykający podłogi skraj jego obryzganej szaty, lecz stał nieporuszony, nie spuszczając

wzroku z twarzy Czarnomiecznika. Jedynie oczy Kapłana–Króla zdradzały poruszenie, oko

niebieskie błyszczało jak lód, zaś oko pomarańczowe płonęło niczym rozżarzona bryła węgla.

Czarnomiecznik znienacka wykonał pchnięcie. Jego miecz mknął przez powietrze z

szybkością atakującego węża. Solnarus uniósł swą kulę tak, że znalazła się na drodze miecza.

Jej kruche szkło rozprysło się na ziarenka piasku. Nie zatrzymany miecz najeźdźcy wbił się w

szyję Kapłana–Króla i odciął mu głowę. Ciało kapłana upadło do przodu, lecz z szyi, skąd

powinna była trysnąć krew, wysypał się piasek. Jego ścięta głowa stała pionowo, podniesione

oczy patrzyły wyzywająco na zadziwionego Szakala.

— A więc to koniec, Szakalu… — z ust Solnarusa wypływał tubalny, drwiący głos. —

Rozbiłeś Kulę Dusz… każde ziarno piasku to dusza, niewinne życie, przerwane przez twój

zaczarowany miecz. Piekło już czeka na ciebie, Szakalu z Acheronu…

W furii, rycząc jak bestia, Czarnomiecznik zdeptał okutym w żelazo butem czaszkę

Kapłana–Króla zamieniając ją w kupkę startych na miał kości i piachu. Klął i złorzeczył

tratując ciało, póki nie stało się bezkształtną kupą mięsa w niczym nie przypominającą

człowieka. Zrobił dwa szybkie kroki i statuetka znalazła się w zasięgu jego jęki. Sięgnął po

nią łapczywie.

Nagle w świątyni zawył huraganowy wiatr. Wpadające przez kryształowe sklepienie

światło zanikło, jak gdyby słońce przestało świecić. W górze słychać było przypominające

dudnienie deszczu stukanie w dach, wrzaski ludzi Czarnomiecznika wdzierały się do wnętrza.

Podczas gdy acheroński komendant rozkoszował się swą zdobyczą, krzyki żołnierzy osłabły

do przytłumionego szeptu i po chwili ucichły zupełnie.

Szakal wzniósł wypolerowaną perłową statuetkę wysoko w górę.

— Szalony Bóg należy do mnie!

Rozlegający się z góry przeraźliwy trzask zagłuszył okrzyk radości Czarnomiecznika. To

dach załamywał się pod ciężarem nagromadzonego na nim piasku. Na stojącego z szeroko

otwartymi oczyma czarownika spadały ostre jak nóż odłamki grzebiąc go w piaskowym

grobie. Jego okrzyk śmierci zginął w porywistej, przeraźliwie wyjącej burzy piaskowej, która

całkowicie pochłonęła świątynię, marmurowe mury obronne i stojące w ich obrębie domy.

Srogie wiatry szalały przez dwadzieścia trzy dni, pogrążając Święte Miasto Nithii w

istnym morzu piasku. Żadna z wysokich wież ani jedna strzelista iglica z mosiądzu nie

pozostały widoczne.

Tak oto Mosiężne Miasto spoczęło ukryte na trzy tysiące lat, pogrzebane pod

rozprażonymi wydmami, które pewnego dnia stały się wschodnią pustynią Shemu… ukryte,

lecz nie zapomniane. Któregoś dnia szalejące wiatry miały odsłonić ukryte w piasku

tajemnice, i ludzie raz jeszcze mieli szukać Szalonego Boga.

 

I

ROZMOWY W „DEZERTERZE’

 

,Dezerter”, ciesząca się najgorszą sławą gospoda w Messancji, leżała na przedmieściu,

pośród skupiska zaniedbanych budynków. Tu kończyła się ulica Kupiecka, która brała

początek w najruchliwszym porcie stolicy Argosu. Przy porcie ulica była szeroka, brukowana

kamieniem, i dobrze utrzymywana z podatków ściąganych przez króla Milo. Lecz w miarę jak

skręcała, rozgałęziała się i wiła przez największe miasto portowe pośród wszystkich

hyboryjskich królestw, zwężała się do wąskiego paska ziemi, gdzie, zamiast braku, leżały

śmieci, i którędy wędrowały jedynie stada szczurów. Okoliczni mieszkańcy nazywali to

miejsce Uliczką Piratów, jako że ci, którzy się tam zapuszczali, bardziej nawykli do

drewnianego pokładu niż do drogi z ubitej ziemi. Byli to żeglujący rabusie: krępi,

ciemnowłosi Argosańczycy; szczupli, śniadzi Zingaryjczycy i smagli, czarnobrodzi Shemici.

Gromadzili się w ciemnych, umeblowanych drewnianymi sprzętami kątach, i lgnęli do

stołów niczym skorupiaki do kadłuba statku. Sześciu najodważniejszych messantyjskich

przemytników ucztowało, zajadając przypiekane na rożnie baranie udźce i popijając tłusty

posiłek kuflami gęstego, mocnego piwa. Smagły kothijski zabijaka, głaszcząc swe czarne

wąsy, obserwował gości wzrokiem drapieżnika. Spocony shemicki kapitan siłował się na rękę

z Zingaryjczykiem, podczas gdy wystraszony, pokryty tatuażami Nemedianin zbierał zakłady

od członków załóg rywali.

Oczywiście, pijaństwo i hazard nie były jedynymi bezeceństwami, jakimi rozkoszowali się

goście w „Dezerterze”.

W tłumie poruszały się skąpo ubrane dziewki z tuzina krain. Kiedy podawały gościom

piwo, wino i półmiski z parującym mięsem, ich biodra kołysały się prowokująco. Młode,

kuszące ciała przyciągały wiele spojrzeń, choć twarze większości dziewczyn były

przygnębione i znużone. Gospoda wabiła mężczyzn, którzy lubili nieokrzesane, krzepkie

dziewoje. Oczywiście, żadna szanująca się dziwka nawet nie zbliżyłaby się do miejsca o

reputacji „Dezertera”.

Trzeba by odwiedzić lochy więzienne, żeby zobaczyć gorsze typy zgromadzone w jednym

pomieszczeniu. Mimo to ciżba zachowywała się spokojnie — wielu spośród obecnych łotrów

było zaciekłymi rywalami na morzu, ale gospoda stanowiła dla nich teren neutralny. Tutaj

wszyscy bawili się hucznie, wydając swe łupy na alkohol, hazard i dziwki.

Dziś wieczorem było tłoczniej niż zwykle, gdyż po miesiącach spędzonych na morzu

zeszła na ląd załoga niesławnego „Jastrzębia”. Imię jego kapitana, pirata, wywoływało strach,

przeklinali je wszyscy kupcy w tym regionie świata. A teraz ten osławiony łajdak o

niebieskich oczach i długich, czarnych włosach, olbrzym z zamarzniętych wzgórz Cymmerii,

Conan, siedział przy największym stole w gospodzie. Otaczała go jego załoga — zbieranina

łotrów i szumowin. Pierwszy oficer właśnie zakończył sprośną historyjkę i wszyscy śmiali się

do rozpuku.

— Na Croma, Rulvio, najbardziej doświadczona dziwka zarumieniłaby się słysząc twoje

słowa. — Conan śmiał się głośno i poklepywał po plecach wielkiego jak niedźwiedź

Argosańczyka.

Pieniące się argosańskie piwo wylewało się Rulviowi ze skórzanego worka, spływało po

owłosionej klatce piersiowej i wsiąkało w szerokie, długie do kolan, jedwabne spodnie.

Pierwszy oficer, nie zwracając na to uwagi, jednym haustem wypił resztę piwa, po czym

odbiło mu się głośno. Dźwięk ten przywodził na myśl odgłos nadchodzącej burzy.

Conan zawołał o więcej piwa. Odchylił się do tyłu i klepnął kształtny tyłek Rubinii,

nąjponętniejszej z posługujących dziewek. Dziewczyna zachichotała i odeszła, wszyscy

mężczyźni, jacy byli w pobliżu, odwracali głowy za jej kołyszącymi się biodrami i tym, co się

kryło pod skąpą, luźną sukienką. Conan z wilczym apetytem napawał się tym widokiem.

Później duszkiem wypił następne piwo.

— Więc mówicie, kapitanie — zagadnął Rulvio — że mamy dość łupów, żeby przez dwa

tygodnie bawić się w Messancji?

— Owszem — przytaknął Conan. — Zresztą „Jastrząb” — i tak potrzebuje kapitalnego

remontu, a ta banda pijaków — ruchem głowy wskazał na swych tępych marynarzy — oprócz

żeglowania i rabunku nie nadaje się do niczego. A po dzisiejszym przypływie gotówki

chłopcy mają za co pławić się w rozpuście.

— Sam zamierzam pływać w morzu piwa — powiedział Rulvio chichocząc.

— Najpierw porozmawiajmy o czymś poważnym, na osobności — oznajmił Conan i

wskazał zadymiony kąt w drugim końcu gospody.

Znaczna część załogi rozpoczęła już swe hulanki na dobre. Jedna grupa grała w kości,

kilku trzymało na kolanach dziewki, wielu przyłączyło się do innych gości, by posłuchać

nowin i nawzajem okłamywać się opowieściami o swych przygodach. Conan i Rulvio

popatrzyli z rozbawieniem na kamratów i przeszli do jednego z wielu słabo oświetlonych

zakamarków nędznego wnętrza gospody.

— Bóg Bel sprzyja złodziejom, którzy trwonią swe łupy, co? — rzekł Rulvio. Uśmiechając

się szeroko, odsłonił zęby, krzywe jak jego nos — a ten był złamany więcej razy, niż jego

właściciel mógł spamiętać.

Conan uniósł krzaczastą brew.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin