Curwood James - Łowcy złota.pdf

(630 KB) Pobierz
1011529497.002.png
ŁOWCY ZŁOTA
Curwood James Oliver
1011529497.003.png
I. POGOŃ
Ponad olbrzymią pustką kanadyjskiej kniei królowała cisza południa. Łosie i karibu, które pasły
się od wczesnego ranka, wypoczywały teraz w ciepłych promieniach lutowego słońca. Ryś, zwinięty
w kłębek w głębi skalnej rozpadliny, służącej mu za legowisko, czekał nadejścia wieczornego
zmierzchu, by ruszyć ha zbójecką wyprawę. Lis odbywał południową drzemkę.
O tej porze właśnie każdy doświadczony myśliwiec, znajdujący się na szlaku, zrzuca plecak, po
cichu zbiera susz na ogień, je obiad i milcząc pali fajkę, wytężając przy tym wzrok i słuch. Jeśli zaś
przemówisz doń zwykłym głosem, a nie szeptem, odpowie ci wnet:
— Tss... cicho! Skąd wiesz, jak daleko od nas znajduje się zwierzyna? Wszystko najadło się
rankiem, a teraz spoczywa. Żaden zwierz nie ruszy z miejsca prędzej niż za godzinę lub dwie. Może
łoś lub karibu drzemie na odległość strzału...? Teraz nic nie usłyszysz.
Jednak właśnie o tej godzinie w martwej głuszy zbudził się ślad życia. Na razie była to jedynie
ciemna plama na słonecznym stoku wzgórza. Potem plama ruszyła z miejsca, przeciągnęła się niby
pies, wysuwając daleko przednie łapy i zniżając barki. Był to wilk.
Wilk jest po uczcie upartym śpiochem. Każdy myśliwy odgadłby z łatwością, że właśnie ten
zwierz nażarł się do syta ubiegłej nocy. Zatem coś musiało go spłoszyć. Istotnie, do nozdrzy wilka
dobiegła woń człowieka, najbardziej podniecająca ze wszystkich woni, jakie tylko może wyczuć
czworonożny mieszkaniec kniei. Ponieważ jednak zwierz nie czuł głodu, więc zstąpił w dół wolno,
obojętnie i mniej zręcznie, niż gdyby był na czczo. Przemierzył truchcikiem topniejący śnieg kotliny i
stanął w miejscu, gdzie zapach ludzki był niezwykle silny. Tam uniósł łeb ku niebu i rzucił na lasy i
doliny ostrzegawczy sygnał, przeznaczony dla dzikich współbraci, a mający ich uprzedzić o bliskości
człowieczego! śladu. W pełnym blasku dnia wilk nie czyni zazwyczaj nic ponadto. Nocą często
pójdzie tropem, a inne wilki wkrótce przyłączą się do pościgu. Lecz dniem rzuci swój zew i po
chwili chyłkiem umknie na bok.
Tego wilka jednak coś trzymało na uwięzi. W powietrzu wyczuwał coś tajemniczego, będącego
dlań zagadką. Wprost przed nim leżał szeroki sanny szlak, usiany odciskami psich łap. Może przed
godziną przebiegła tędy poczta z Wabinosh House. Niedawna obecność ludzi i psów nie była jednak
przyczyną, dla której wilk stał wciąż jeszcze, podniecony, czujny, gotów do ucieczki, a jednak pełen
wahania. Coś nadciągało znowu, idąc z północy, wraz z wiatrem. Najpierw był to jedynie dźwięk,
potem doszła woń. Wilk skręcił i cwałem umknął na słoneczne zbocze.
Tam, skąd nadbiegał głos a zapach, leżało niewielkie jezioro. Na jego najdalszym krańcu spośród
gęstych zarośli wynurzył się nagle kłąb złożony z człowieka, sanek i psów. Przez chwilę zdawało się,
że psy są uwikłane w uprzęży lub też toczą zaciekłą walkę, co u półdzikiej hordy pociągowych
zwierząt trafia się często, nawet w podróży. Raptem huknął ostry krzyk komendy, trzask bata, psi
skowyt — i niesforny zaprząg rozciągnął się i wyrównał, mknąc po lodowej tafli jak błyskawica.
Człowiek gnał tuż za saniami. Był wysoki, chudy i na pierwszy rzut oka łatwo w nim było poznać
Indianina. Zaledwie sfora i jej dziki poganiacz przebiegli ćwierć szerokości jeziora, gdy zabrzmiał
poza nimi nowy krzyk i drugie sanie wypadły z leśnej gęstwy. Za tymi saniami również mknął
człowiek, gnając ile sił w nogach.
Teraz Indianin wskoczył na sanie, głosem zachęcając zaprząg do szybszego pędu, a batem
wywijając raz po raz nad grzbietami psów. Drugi mężczyzna biegł nadal, toteż posuwał się naprzód o
wiele szybciej. Gdy więc dotarli do przeciwległego brzegu jeziora, obie sfory gnały niemal na
równej linii.
1011529497.004.png
Tu pęd psich prowodyrów znacznie osłabł i w chwilę później sanie stanęły. Psy w uprzęży
zwaliły się na ziemię, dysząc ciężko i rozdziawiając paszcze, a śnieg czerwieniał wkoło ich łap.
Ludzie również wydawali się bardzo znużeni. Indianin, prawdziwy syn Północy, był znacznie starszy
od swego towarzysza. Ten, młody chłopak poniżej lat dwudziestu, szczupły, lecz silny i zręczny jak
dzikie zwierzę, miał piękną twarz, ogorzałą od wiatru i słońca, a w żyłach również sporo krwi
indiańskiej.
Dwaj wędrowcy byli to nasi dobrzy znajomi: Mukoki i Wabigoon; Mukoki, wierny stary
wojownik i myśliwiec, oraz Wabi, dzielny półkrwi Indianin, syn agenta z Wabinosh House. Obaj byli
niezwykle podnieceni. Przez chwilę, łowiąc ustami powietrze, w milczeniu przyglądali się sobie
wzajem.
— Boję się, Muki — wykrztusił Wabigoon — że ich nie dościgniemy. Jak myślisz?
Urwał, gdyż Mukoki kucnął w śniegu o parę kroków od sanek. Widniał tam wyraźnie trop „psiej
poczty" z Wabinosh House. Indianin długą chwilę obserwował smugi płóz i odciski psich łap. Potem
podniósł głowę i z właściwym sobie chichotem rzekł:
— Złapiemy ich na pewno. Spójrz, sanie idą głęboko. Obaj jadą. To duży ciężar dla psów.
Złapiemy ich!
— Ale nasze psy — upierał się Wabi, wciąż jeszcze pełen powątpiewania — nasze psy są
zupełnie zgonione, a mój prowodyr okulał. Patrz, jak krwawią...
Istotnie, huski (tak nazywają się ogromne pociągowe wilczary na dalekiej Północy) były w stanie
godnym pożałowania. Słońce nadwątliło twardą skorupę śniegu tak, że za każdym skokiem łapy psów
zapadały w głąb, raniąc się boleśnie na zębatych, ostrych krawędziach. Twarz Mukiego spoważniała,
gdy uważnie badał zaprząg.
— Źle, bardzo źle... — mruczał — jacy my głupi!
— Że nie wzięliśmy dla nich mokasynów? — spytał Wabi. — Mam chyba tuzin na moich saniach,
dla trzech psów wystarczy. Na Boga!
Urwał, skoczył do swych sań, chwycił psie mokasyny i podniecony wrócił do Mukiego.
— Jest tylko jeden sposób! — krzyczał prawie. — Wybierzemy najsilniejsze psy i jeden z nas
pojedzie sam.
Na ostry krzyk komendy i groźny gwizd bata obie sfory porwały się na nogi. Wędrowcy śpiesznie
wybrali trzy najtęższe zwierzęta i nałożyli im na łapy mokasyny z jeleniej skóry. Dodali jeszcze sześć
psów spośród tych, które zdawały się posiadać jaki taki zasób sił, i skompletowany w ten sposób
zaprząg uwiązali do sań Wabigoona. W chwilę później długi rząd wilczarów gnał szybko śladem
poczty z Wabinosh House, a tuż za saniami pędził Wabi.
Wyczerpujący pościg trwał już od wczesnego świtu. Odpoczywano z rzadka, i to zaledwie po
parę minut. Ludzie i psy mknęli przez jeziora i wzgórza, przez nagie pustkowia i gęstą knieję,
obywając się bez posiłku, zaledwie czasem chwytając w przelocie łyk śniegu i ani na chwilę nie
tracąc z oczu świeżego śladu płóz. Nawet dzikie huski zdawały się pojmować, że pogoń ta jest
sprawą życia i śmierci i że należy rwać szlakiem uparcie a wytrwale, aż ludzie osiągną zamierzony
cel. Woń człowieka biła coraz ostrzej w nozdrza wilczarów. Gdzieś na przedzie mknęli ludzie i psy;
należało ich dogonić.
Cały zaprząg, choć okulały i broczący krwią, był pełen wojowniczego zapału. Ogromne
zwierzęta, półpsy, półwilki, w miarę jak ludzka woń silniej łechtała im nozdrza, coraz groźniej
szczękały białymi kłami. Udzielił się im gorączkowy upór młodego Indianina. Nieomylny instynkt
dzikich stworzeń wytknął im drogę, więc wszelkie kierowanie stało się zbędne. Wierne do ostatka,
wlokły swój ciężar, chociaż języki zwisały im z otwartych paszczy, serca słabły, a oczy napływały
1011529497.005.png
krwią.' Niekiedy Wabi, zupełnie straciwszy oddech, siadał na sanie i chwilę wypoczywał,
rozluźniając napięte mięśnie. Psy wytężały wtedy resztki sił, by podołać zwiększonemu ciężarowi, i
tylko nieznacznie zwalniały pęd. Raz olbrzymi łoś porwał się o sto metrów od szlaku i z trzaskiem
runął w las, lecz huski nie zwróciły na niego żadnej uwagi. Nieco później ryś, któremu przerwano
drzemkę na słonecznym stoku, jak kula przeleciał przez drogę; psy zboczyły nieco na widok
śmiertelnego wroga, lecz gnały dalej.
Jednak pęd ich zaczął słabnąć. Wilczar najbliższy sań wlókł się już z trudem, więc Wabi nożem
przeciął rzemień łączący go z zaprzęgiem i pies pozostał z boku drogi. Dwa inne huski dobywały
resztek sił, a trzeci coraz bardziej kulał. Szlak czerwieniał plamami krwi. Na twarzy młodego
Indianina pogłębiał się wyraz rozpaczy. Oczy miał równie szkarłatne od wysiłku jak każdy z jego
psów, wargi rozchylone, a nogi, zazwyczaj nie mniej sprężyste od nóg czerwonego jelenia,
odmawiały mu posłuszeństwa. Z trudem 'chwytając oddech, coraz częściej wskakiwał na sanie i
coraz krócej mógł biec pomiędzy jednym wypoczynkiem a drugim. Czuł, że nadchodzi kres pogoni.
Wiedział, że nie doścignie jadących przodem.
Z dzikim okrzykiem zachęty Wabi zeskoczył z sań, minął je w biegu, zmuszając psy do ostatniego
wysiłku. Tutaj właśnie szlak wynurzał się spośród drzew i całymi milami przecinał białą, otwartą
przestrzeń jeziora Nipigon. Bardzo daleko, śród lśnienia śniegu i słońca, poruszał się jakiś
przedmiot; półoślepłe oczy Wabigoona rozróżniały tylko nikłą, czarną smugę, ale chłopak wiedział,
że to są właśnie sanie wiozące pocztę z Wabinosh House. Próbował krzyczeć, lecz głos jego niósł
najwyżej o sto kroków. Zachwiał się, poczuł raptem w nogach olbrzymi ciężar i padł na śnieg.
Wierna sfora otoczyła go natychmiast, liżąc ręce pana, a z jej zziajanych pysków biły kłęby oddechu
niby tumany pary. Przez chwilę Wabi miał wrażenie, że noc zajęła raptem miejsce dnia: Przymknął
oczy, charczenie psów dobiegało go coraz słabiej, jakby cały za prząg znacznie się oddalił. Chłopak
leciał gdzieś w dół, wciąż niżej i w coraz gęstszą ciemność.
Walczył rozpaczliwie z tą niemocą, chcąc za wszelką cenę odzyskać choć trochę sił. Miał jeszcze
tylko jedną szansę, ostatnią. Znów usłyszał bliski oddech psów, wyczuł na twarzy i rękach dotyk ich
języków. Powlókł się naprzód na" kolanach i dłoniach, macając przed sobą drogę jak ślepiec. Jego
własne sanki były tuż, a w dali, poza obrębem wzroku, mknęła poczta z Wabinosh House.
Z trudem wywikłał się z gmatwaniny zaprzęgu. Dotarł do sanek i zacisnął palce na chłodnej lufie
fuzji. Ostatnia szansa. Ostatnia! Uniósł karabin do ramienia, mierząc w niebo, tak by nie postrzelić
psów. Wypalił raz, drugi, trzeci. Po piątym strzale wyjął z ładownicy nowe naboje i palił wciąż, aż
daleka czarna smuga na jeziorze przystanęła i po chwili zawróciła wstecz. Karabin jednak huczał bez
przerwy; wreszcie lufa stała się gorąca, a pas z ładunkami opustoszał.
Wabieniu z wolna rozjaśniało się w oczach. Usłyszał wołanie. Wtedy wstał chwiejnie, wyciągnął
ręce i wybełkotał jakieś imię, a zaprząg wiozący pocztę z Wabinosh House zatrzymał się o
kilkadziesiąt kroków od własnej sfory.
Z sań zeskoczył biały chłopak w wieku Wabigoona. Wydając okrzyk ni to zdumienia, ni to
radości, podbiegł do młodego Indianina i objął go ramieniem, gdy ten, znów słabnąc, padał w śnieg.
— Wabi, co się stało? — wołał. — Czyś ranny, czy...? Indianin zebrał wszystkie siły, chcąc
przezwyciężyć niemoc.
— Rod... — wyszeptał. — Rod... Minnetaki...
Przestał poruszać wargami i zwisł ciężko w ramionach przyjaciela.
— Co się stało, Wabi? Mów? Mów prędko! — błagał tamten. Twarz mu zbielała i głos drżał. —
Co się stało z Minnetaki?
Młody Indianin zrobił jeszcze jeden wysiłek. Wykrztusił:
1011529497.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin