Fiedler Arkady- Dziękuję ci kapitanie.pdf

(511 KB) Pobierz
74620356 UNPDF
Arkady Fiedler
Dziękuję Ci, Kapitanie
Warszawa 1996
SPIS TREŚCI
„THANK YOU, CAPT’N, THANK YOU!"
..........................................................................................................
1.
2.
3.
4.
5.
6.
7.
8.
9.
10.
11.
12.
„LA FRANCE EST MORTE!" KRZYKNĄŁ MURZYN I DOSTAŁ TĘGIEGO SZTURCHAŃCA
.................
1.
2.
3.
4.
5.
6.
8.
9.
ROCH PŁATA FIGLE
...........................................................................................................................................
S/S „BIELSK" — STATEK Z CHARAKTEREM
................................................................................................
1.
2.
3.
4.
.........................................................................................................................................................................
8.
1.
2.
4.
5.
6.
5.
74620356.001.png 74620356.002.png
WSPANIAŁY KAPITAN I NIEZŁOMNY STATEK
...........................................................................................
1.
2.
3.
4.
5.
6.
7.
8.
9.
10.
11.
12.
13.
14.
15.
16.
17.
18.
19.
20
21.
22.
23.
24.
25.
26.
27.
ICH BITWA
...........................................................................................................................................................
Ostatnia walka o ląd
...........................................................................................................................................
Konwój się rodzi
................................................................................................................................................
Przyjaźń między morzem a powietrzem
............................................................................................................
Ponury Atlantyk i wesoła melodią
.....................................................................................................................
Potężna magia maszyn
.......................................................................................................................................
Morskie uniesienia
.............................................................................................................................................
Kapitan: problemat ludzkiej duszy
....................................................................................................................
Marynarskie koty i mewy
..................................................................................................................................
Zgrzyty i blaski Anglików
.................................................................................................................................
Cieśla ostoją moralną
.........................................................................................................................................
Po przebiciu wielkiej mgły
................................................................................................................................
Ich bitwa
............................................................................................................................................................
74620356.003.png
„THANK YOU, CAPT’N, THANK YOU!"
1.
Wybitnym, może najwybitniejszym marynarzem wśród kapitanów polskiej marynarki
handlowej był kapitan Szworc 1 . Nie dlatego, że od trzydziestu trzech lat wiernie służąc
morzu, poznał wiele jego tajemnic i zdobył wszystkie stopnie sztuki żeglarskiej i że jak nikt
inny wyprowadzić potrafił statek z każdej przygody — nie dlatego: wielkość jego była w tym,
że kapitan Szworc całego siebie poświęcił morzu, całe serce swe z jakimś niebywałym
zapamiętaniem oddał statkom, wszystkie myśli swe, wszystkie poloty swe, wszystkie sny
zatopił w statkach. Posiadł władzę nad nimi ogromną, lecz przy tym tak głęboko za-grzązł w
tej pasji, że już nie stać go było na nic innego i że zaniedbał innego kunsztu, równie ważnego
w życiu, może nawet ważniejszego, a przy tym pozornie tak prostego: pokochania ludzi
ludzkim sercem.
Kapitan nie nauczył się kochać człowieka, nie umiał przyjść z człowiekiem do ładu. W
tym obcym dla siebie żywiole stale popełniał błędy, często wybuchał gniewem, ranił. Ranił
człowieka na morzu i ranił go na lądzie. Był twardy i zawzięty, jak zawziętym trzeba być przy
zwalczaniu morskich sztormów. Lecz tych osobistych sztormów nie przezwyciężył: z
człowiekiem przegrywał. Przegrywał swój wielki morski dorobek. Gdy zaszedł w lata, w
których pragnie się Widzieć owoce swej pracy, i gdy od ludzi żądał uznania swych
niezaprzeczonych zasług, spotykał go zawód: odmawiano mu uznania. Omijały go awanse i
nagrody, unikało go słowo wdzięczności. Kapitan pienił się i gorzkniał. Ludzie wzruszali
ramionami.
Gdzieś na sinych przestrzeniach między Gdynią a Ameryką, później zaś między
Londynem a Atlantykiem narastał dramat ludzkiego istnienia: wielki marynarz przegrywał
sens swego życia, ponieważ nie umiał rozwiązać po ludzku swych spraw ludzkich. Był
wewnętrznie czysty jak kryształ, lecz na zewnątrz szorstki jak zmarznięta gruda; był na
wskroś uczciwy w swej spartańskiej surowości, lecz przy tym — a może dlatego — bezradny
jak dziecko. Odpychał ludzi od siebie, a przy tym -i o rzewna niekonsekwencjo ludzkiej
natury! — łaknął ich wdzięczności. Owo niezaspokojone pragnienie podzięki stało ; się w
końcu dla niego udręką prześladującą go dniem i nocą. Nie I opuszczało go na mostku
kapitańskim w czasie sztormu ani w kabinie, ani na ulicach kontynentów. Było z nim w
zgiełku Manhattanu i było w ciszy Kanaru Manchesterskiego. Coraz rozpaczliwiej kapitan
potrzebował ludzkiej wdzięczności. Już nie tylko dla ratowania treści własnego życia,
dobiegającego jesieni, lecz i dla życia swego syna; gdzieś w Kanadzie żyła podczas wojny
jego żona i rósł kilkuletni synek.
1 Postacie marynarzy, dzieje statków oraz wypadki, opisane w niniejszej książce, sa
prawdziwe, natomiast nazwy statków i nazwiska marynarzy — przeważnie zmienione.
Więc coraz żarliwiej domagał się wdzięczności, walczył o nią uporczywie, zgrzytał,
warczał, ranił i w coraz biedniejszych motał się sieciach. Była w tym wielka bezbronność,
beznadziejność i okrucieństwo losu i czasem miało się wrażenie, jak gdyby zmartwychwstał
któryś z tragicznych bohaterów Conrada i żywy obnosił swą dolę po świecie.
Aż oto którejś nocy w tej wojnie, która zaczęła się tragicznym wrześniem, podczas
jednego z najkrwawszych epizodów Bitwy o Atlantyk, gdzieś u wybrzeży śnieżnej Grenlandii
kapitan posłyszał nareszcie słowa wdzięczności. Wypływały z najgłębszych uczuć ludzkiej
duszy. Nie wypowiedział ich żaden możny tego świata. Powiedział je nędzny, na pół żywy
marynarz chiński, biedny Chińczyk, a przecież słowa jego były niezmiernie ważne, bo tak
właśnie, z tym samym uczuciem, z tą słusznością dziękować wówczas mogli kapitanowi
wszyscy jego przełożeni, cała ludzkość, cały świat.
2.
Późnym latem, w trzecim roku wojny olbrzymi konwój opuścił Stany Zjednoczone, idąc
w kierunku Brytanii. Na kilkudziesięciu statkach wiózł pół miliona ton najcenniejszego
ładunku wojennego. Statki tworzyły dwanaście kolumn postępujących obok siebie. Szły
bandery wszystkich sojuszników. Polskie statki były dwa: „Wisła", prowadzona przez
kapitana Szworca, i mniejsze od „Wisły" — „Gopło".
Eskorty przydzielono skąpo: jeden kontrtorpedowiec i dwie korwety — zatrważająco
mało jak na tak ogromny konwój. Toteż, aby do pewnego stopnia wyrównać braki osłony,
konwój wysunął się tym razem daleko na północ, okrążając tysiącmilowym łukiem zwykłe
żerowiska nieprzyjaciela. Ostatnie telegramy donosiły, że jego łodzie podwodne zauważono
na południu, na prostej trasie Nowa Funlandia — Wyspy Brytyjskie.
Wzdłuż Labradoru pogoda była paskudna. Kilkudniowy sztorm dawał się we znaki
statkom i ludziom. Potem nagle uspokoiło się i ludzie odetchnęli, a gdy z nastaniem
następnego dnia zaświeciło mocne słońce, zadowolone oczy odkryły na północno-zachodnim
nieboskłonie rozległy ląd o wysokich górach, pokrytych lśniącym śniegiem. Była to
Grenlandia.
Wszyscy powitali ją radośnie. Wtargnęli oto daleko na północ, a więc w pas
bezpieczeństwa. Zresztą co za pogoda! Słońce, niebieskie niebo, granatowe morze, martwa
fala, fenomenalna widzialność i śnieżne, malownicze góry, wyraźne z odległości dwudziestu
mil jak na dłoni — wszystko to tchnęło świeżą, wielką ufnością. Konwój pruł fale powoli, we
wzorowym porządku. Kolumny jego szły jak karne wojsko. W ich stalowej ociężałości był
majestat. Szły szeregi jakby gigantycznych żołnierzy, świadomych swej roli. w
rozstrzygającej bitwie. Był to pochód niemalże triumfalny, a marynarzom, patrzącym na to
wszystko, na statki i na Grenlandię, rosły serca i tego poranku śniadanie smakowało im
bardziej niż kiedykolwiek: jedli na pogodę jak wilki.
Kapitan Szworc obserwował odległy brzeg przez lornetkę i w pewnej chwili uwagę jego
przykuł niezwykły szczegół.
— Co to?! — zawołał zdziwiony do oficera wachtowego. -Góra lodowa?!
Było tak w istocie. Prawie już na trawersie konwoju, między statkami a odległym lądem,
sterczała z wody biała bryła lodu. Jakaś samotna średnich rozmiarów góra lodowa wędrująca
z północy.
— Tak, panie kapitanie, góra lodowa! — potwierdził wachtowy.
Kapitan Szworc, jak to on: był impulsywny i łatwo powstawał, nawet na nieporządki w
przyrodzie. Twarz jego, twarz o rysach drapieżnego ptaka, zaostrzyła się, a oczy zapłonęły
wyraźnym gniewem.
— Góra lodowa?! — krzyknął. — O tej porze roku?!...
Lecz nie ulegało wątpliwości, że była to góra lodowa, na tych wodach i w tym miesiącu
jakiś wybryk przyrody. Wybryk czy nie wybryk, z wyjątkowym zjawiskiem należało się
pogodzić i przejść nad nim do porządku. Kapitan przestał się przejmować.
Potem, po śniadaniu, coś go jednak tknęło. Pomyślał znów o górze lodowej i dalej śledził
ją przez lornetkę. Góra pozostała już nieco w tyle, konwój ją minął. Uparta myśl nie dawała
spokoju kapitanowi. Hitlerowcy, wiadomo, byli mistrzami maskowania i niewyczerpanych
podstępów: gdyby chcieli założyć w tym newralgicznym zakątku Atlantyku pływającą bazę,
czyż nie ukryliby jej najsprytniej właśnie pod maską takiej oto góry lodowej?
Kapitan wysilał wzrok, lecz nic podejrzanego nie zauważył. Tymczasem konwój oddalił
się od góry o przeszło dziesięć mil.
W pewnej chwili myśl własna wydała się kapitanowi niedorzeczna. Poniechał jej trochę
zawstydzony.
Właśnie na statku komodorskim, na którym płynął dowódca konwoju, wywieszono flagi
na zmianę kursu. Konwój zwrócił się na wschód, w stronę Islandii.
3.
Po pięknym dniu zapadł mroźny, cichy wieczór. Na niebie świecił księżyc dochodzący
pełni. Powietrze jakby nasiąkło lekką mgiełką. Zaciemnienie statków było zupełne i nawet z
bliska, z odległości mili, nikt by nie przypuszczał, że tuż przemyka się wielki konwój.
Po południu, przed kilku godzinami, jedna z korwet rzuciła dwie bomby głębinowe.
Marynarze, przywykli do fałszywych alarmów, nie przywiązywali do tego zbytniej wagi,
raczej drwili sobie, jak zwykle z „beczek śmiechu":
— Znowu dokuczają biednym rybom!...
To było po południu i teraz, wieczorem, epizod z bombami głębinowymi, zapomniany,
tonął w niepamięci jak coś bardzo odległego. Teraz jedynie bliski i żywy był pracowity
oddech turbin i cylindrów, jedynie rzeczywiste było parcie naprzód, wytężone, przyczajone
parcie naprzód.
W dwie godziny po zachodzie słońca wachtowych na statkach przeszył wstrząs
zdumienia. Ich oczy, zdjęte nagłą grozą, przykuł jeden punkt: na lewym skrzydle konwoju, w
tyle. Tam szedł tankowiec. Tam nagle wystrzelił w górę słup ognia. Słup, zdawałoby się,
niepojęty, taki straszliwy. Jakiś upiorny strumień ognia wdzierający się pionowo w niebo.
Wdarł się Wysoko, na trzysta, czterysta metrów, szeroki na długość statku. Był to wybuch
ładunku ropy.
Rozjaśniło się przy tym okropnie. Wszystkie blackouty diabli wzięli. Wszystkie statki
konwoju wyprysły z ciemności jak w złych czarach i stanęły oświetlone blaskiem jak tarcze
na tle czarnej toni.
Lecz trwało to tylko sekundę czy dwie. Słup ognia był błyskawicą. Równie gwałtownie
Zgłoś jeśli naruszono regulamin