Marian Brandys - Śladami Stasia i Nel.rtf

(818 KB) Pobierz

MARIAN BRANDYS

 

 

 

ŚLADAMI STASIA I NEL


CZYTELNIKOM „W PUSTYNI I W PUSZCZY”


KSIĄŻKA

WYRÓŻNIONA ORLIM PIÓREM

W PLEBISCYCIE CZYTELNIKÓW

PŁOMYKA I ŚWIATA MŁODYCH

W ROKU 1965


ROZDZIAŁ I

Telefon z redakcji - Wielka nowina - Że­by was tylko krokodyle nie zjadły - Pierwszy sprawunek podróżny - Ja także byłem małym chłopcem

 

Cała historia zaczęła się w dniu pierwszym kwie­tnia 1956 roku. Tego dnia, z samego rana, w moim mieszkaniu zadzwonił telefon.

Telefonowano z redakcji tygodnika, do którego pisuję reportaże. Zakatarzony głos sekretarki redak­cyjnej był zadyszany z przejęcia i pośpiechu.

- Prosimy, żeby pan zaraz do nas przyszedł, ale możliwie jak najszybciej. Chce mówić z panem Na­czelny Redaktor. Wydaje mi się, że chodzi o jakąś ważną sprawę.

Każdy, kto choć trochę orientuje się w pracy dzien­nikarskiej, wie, że takie nagłe wezwanie do Naczel­nego Redaktora zazwyczaj nie wróży nic dobrego. Szedłem więc do redakcji pełen najgorszych przeczuć,

,,Z pewnością chcą mnie uszczęśliwić jakimś wy­jazdem w teren - myślałem z niechęcią, brnąc przez wiosenne błotko. - Znamy dobrze te ważne sprawy redakcyjne. Prawdopodobnie w którymś z powiatów »zawalili« akcję siewną albo kierownik jakiejś gminnej spółdzielni zrobił grubsze »manko«. I teraz przez tych bałaganiarzy i złodziejaszków ja, nieszczęsny re­porter, będę musiał porzucić swój ciepły dom, prze­rwać ledwie rozpoczętą pracę i tłuc się przez dzień lub dwa, o chłodzie i głodzie, po najbardziej zapa­dłych kątach województwa. Przy takiej pogodzie, jak dziś, grypa murowana. A reportażyk wyjdzie z tego wątlutki, skromniutki, najwyżej na jedną szpaltę druku. Bihme![1] Zawód reportera to chyba najpodlejszy zawód pod słońcem!”

Ale tym razem nie chodziło o zwykły wyjazd w te­ren. Wyczułem to natychmiast po wejściu do redak­torskiego gabinetu. Naczelny miał twarz skupioną i uroczystą. Bez słowa wskazał fotel i zaraz poczę­stował mnie papierosem, co w stosunkach redakcyj­nych uchodziło za dowód zupełnie wyjątkowych względów. Zrozumiałem, że tym razem będzie to na­prawdę bardzo ważna rozmowa.

Przez dobrą minutę siedzieliśmy naprzeciwko sie­bie w zupełnym milczeniu, mierząc się tylko badaw­czo wzrokiem. Potem Naczelny zagaił w sposób zu­pełnie nieoczekiwany:

- Słuchajcie no, kolego, wy przecież interesujecie się Afryką, prawda?

Tak mnie to pytanie zaskoczyło, że w pierwszej chwili zupełnie zbaraniałem. Więc po to mój szef oderwał mnie od rozpoczętego artykułu? Po to z same­go rana wzywał do redakcji? Żeby mi zadawać pytania jak na radiowych kursach języków obcych? Oczywi­ście, że interesuję się Afryką. Ale cóż w tym nadzwy­czajnego. Dzisiaj Afryką interesują się wszyscy.

- Właśnie o to chodzi! - ucieszył się Naczelny. - Teraz Afryka, jak to się mówi, jest ,,na rozkładzie”. Powstają nowe państwa... Nawiązujemy stosunki handlowe... Wysyłamy przedstawicieli dyplomatycznych... Słowem: ruch w interesie. Oczy całego świata zwrócone są na Afrykę, a czytelnicy domagają się ciągle afrykańskich reportaży. Musimy je dawać, bo inaczej zleci nam nakład. Dlatego redakcja postanowiła...

Redaktor przerwał na chwilę, żeby mnie jeszcze bardziej zaciekawić, po czym przymrużył oko i spojrzał na mnie tak, jakby prowadził teleturniej „Dwa­dzieścia pytań”.

- A może wy sami, kolego, zgadniecie, jakie mamy zamiary w stosunku do waszej osoby?

Zachowanie szefa było nad wyraz dziwne i upoważ­niało do najbardziej fantastycznych przypuszczeń. Po­czułem lekkie dławienie w gardle, a serce zaczęło mi bić tak głośno, iż byłem najgłębiej przekonany, że Naczelny to słyszy. I chyba rzeczywiście słyszał, bo dłużej już mnie nie męczył.

- Nie chcecie zgadywać, to sam powiem - uśmiechnął się tryumfalnie. - Chcemy was wysłać
na reportaż do Egiptu. Objedziecie Republikę Arabską wzdłuż i wszerz, sprawdzicie, czy piramidy stoją na swoich miejscach i czy Nil po dawnemu płynie z południa na północ. Poza tym obejrzycie inne rzeczy godne widzenia, poznacie kraj, ludzi, obyczaje i napiszecie z tego kilkanaście dobrych reportaży. No, jak? Odpowiada wam ta propozycja?

W obszernym gabinecie redaktorskim było zupełnie chłodno, ale po usłyszeniu tych słów zrobiło mi się tak gorąco, jakbym już był w Afryce. Czy odpowiada mi ta propozycja? Dobre sobie. Ilu reporterów na próżno czeka przez całe życie na podobną okazję. Egipt! Sahara! Beduini! Wielbłądy! A może nawet słonie! Lwy! Poczułem, jak wstępuje we mnie dusza nieustraszone­go podróżnika. Oczywiście, że ta propozycja mi odpo­wiada. Gotów jestem wyjechać do Egiptu choćby ju­tro. Co mówię: jutro? Dziś! Za godzinę! Natychmiast.

Naraz przeleciała mi przez głowę straszna myśl. Przecież to dziś pierwszy kwietnia! Prima aprilis! Na­brali mnie! Zrobili ze mnie balona! Dałem się wziąć na najzwyklejszy kawał primaaprilisowy. Redaktor sobie zażartował, a ja od razu „kupiłem” żart, bez za­stanowienia, jak ostatni dureń! Teraz koledzy będą się ze mnie nabijać przez dobry miesiąc. Chciałeś podobno wyjechać na reportaż do Egiptu? A do Pacanowa nie łaska?

Zacisnąłem zęby i chociaż serce krwawiło mi z ża­lu, zdobyłem się na ton suchy i ironiczny.

- Bardzo pana redaktora przepraszam, ale nie! Egipt jakoś mnie nie pociąga. O, gdyby na przykład trzeba było do Pacanowa, to owszem, z największą przyjemnością. Albo do Wołomina. Natychmiast, w te pędy. A do Egiptu jakoś nie... A zresztą w dniu pierwszym kwietnia lepiej nie podejmować ważnych decyzji.

Naczelny ze zdumienia aż się pochylił do przodu, a oczy zrobiły mu się wielkie i zupełnie okrągłe. Przez dłuższą chwilę patrzał na mnie tymi okrągłymi oczami z wyrazem głębokiej troski i współczucia, ale w końcu odgadł, w czym rzecz, i zaczął się śmiać z całego serca.

- Bądźcie spokojni, kolego, to żaden prima aprilis - śmiał się, ocierając załzawione oczy. - Propozycja jest jak najbardziej serio. Żeby was o tym przekonać, zaraz każę sekretarce wypisać dla was wnioski na paszport i dewizy. A wam po przyjacielsku radzę: nie traćcie czasu na niepotrzebne wątpliwości, tylko zabierajcie się od razu do przygotowań podróżnych. Wyprawa na inny kontynent to nie jest bagatela.

I rzeczywiście, zaraz przyszła sekretarka i zaczęła mi podsuwać do podpisu rozmaite formularze i kwe­stionariusze. Wyglądało to bardzo poważnie i podzia­łało na mnie uspokajająco.

Na pożegnanie Naczelny zażartował:

- A jak będziecie nad Nilem, to uważajcie, żeby was przypadkiem krokodyl nie chapnął. To się tam zdarza.

Daiwna rzecz, ale dopiero ten redaktorski żart o krokodylu przekonał mnie ostatecznie, że napraw­dę wyjadę do Egiptu.

Wyszedłem z redakcji radośnie podniecony. Na ulicy padał śnieg zmieszany z deszczem i zacinał chłodny wiatr. Z chodników uprzątano brudną, śniegową bryję. Zagrypieni przechodnie kichali i pokaszliwali w koł­nierze. Była przedwiosenna plucha warszawska, najobrzydliwsza, jaką można sobie wyobrazić. Ale mnie to zupełnie nie przeszkadzało. Myślami byłem już o tysią­ce kilometrów od Warszawy. Oczami wyobraźni wi­działem bezkresne, spalone słońcem piaski. Twarz mi owiewał duszny powiew samumu. Nie zważając na chłód i wiatr, opuściłem kołnierz płaszcza i rozchyli­łem szal. Czułem się jak bohater podróżniczej powie­ści, którego czekają przedziwne, niebezpieczne przy­gody. Kroczyłem dziarsko i zamaszyście, rozpryskując wkoło fontanny błota. „Zawód reportera - myślałem - to chyba najwspanialszy zawód pod słońcem”.

Przy rogu Nowego Światu i alei Jerozolimskich przypomniałem sobie życzliwą radę Naczelnego i po­stanowiłem niezwłocznie zabrać się do przygotowań i zakupów podróżnych.

Zgadnijcie, drodzy Czytelnicy, od czego te przygo­towania zacząłem? Jaki był mój pierwszy sprawunek związany z wyprawą afrykańską?

Myślicie pewnie, że zaopatrzyłem się w korkowy kask tropikalny?

...Albo w sztucer belgijski na grubego zwierza?

...Albo przynajmniej w dokładną mapę Afryki?

Otóż nie, moi kochani. Nic z tych rzeczy. Przede wszystkim wstąpiłem do księgarni i kupiłem książkę Henryka Sienkiewicza ,,W pustyni i w puszczy”.

Widzę wasze zdziwione miny. Niektórzy wykrzy­wiają się ironicznie.

Chwileczkę, moi Zdziwieni, chwileczkę, moi Iro­niczni! Zaraz wam wszystko wytłumaczę.

Dawno, dawno temu, przed jakimiś trzydziestu pię­ciu laty, ja również byłem młodym chłopcem. Tak samo, jak wy, chodziłem do szkoły i tak samo, jak wy, przepadałem za powieściami podróżniczymi.

Staś Tarkowski i Nel Rawlison byli moimi pierw­szymi przewodnikami po Afryce. Wędrowałem z ni­mi przez pustynie i puszcze Sudanu. Dzięki nim po­znawałem roślinność i zwierzynę buszu i dżungli. Z nimi uciekałem z niewoli Mahdystów. Zabijałem lwy i oswajałem słonie. Drżałem w atakach febry i konałem z pragnienia. Takich wrażeń - moi kochani - nie zapomina się nigdy.

I kiedy przyszło do tego, że naprawdę miałem wyjechać do Afryki, znowu zatęskniłem do pierwszej afrykańskiej książki mego życia i zapragnąłem w jakiś sposób spłacić dług wdzięczności jej małym boha­terom.

Na czytanie przed wyjazdem nie było już czasu. Za­pakowałem książkę od razu do walizki jako pierwszy i najważniejszy przedmiot mego ekwipunku afrykań­skiego.

Tak oto rozpoczęła się moja wędrówka śladami Stasia i Nel.


ROZDZIAŁ II

Podróż do Afryki dawniej a dziś - Jak przez Szwejka o mało co nie zostałem w Pra­dze - Rekiny Morza Śródziemnego - Kair widziany z góry - A narty pan ma? Egipt to nie Finlandia - Straszna noc w hotelu - Teraz wreszcie wiem, że jestem w Egipcie

 

Dawniej, kiedy ktoś wybierał się do Afryki, to przy­gotowywał się do tego przez cały rok, a sama podróż też zabierała mu sporo czasu. Najpierw jechało się po­ciągiem przez pół Europy, aż do włoskiego portu Nea­pol. Pociąg przejeżdżał przez różne kraje i przez roz­maite granice, a że jazda była męcząca, więc podróż­ny zatrzymywał się dla odpoczynku to w tym, to w owym mieście. Potem w Neapolu wsiadał na statek i zasadniczą część drogi przebywał morzem. A trzeba wiedzieć, że żegluga na Morzu Śródziemnym nie była jeszcze wtedy tak bezpieczna, jak dzisiaj i obfitowała w rozmaite przygody i przypadki. Kiedy więc po szczęśliwym przejściu przez wszystkie burze i huraga­ny statek dopływał wreszcie do Aleksandrii, podróżny wychodził na ląd afrykański, chwiejąc się na nogach, nieludzko zmordowany walką z żywiołem, wycieńczo­ny chorobą morską. Ale na tym nie kończyły się przy­jemności. Kto chciał jechać do Kairu, musiał znowu ładować się do pociągu i tłuc się jeszcze przez kilka godzin w dusznym, niewygodnym wagonie.

Tak właśnie jechał do Egiptu przed siedemdziesię­ciu laty autor ,,W pustym i w puszczy”, Henryk Sien­kiewicz. Jego podróż z Warszawy do Kairu trwała przeszło dwa tygodnie.

Była to prawdziwa podróż w całym tego słowa zna­czeniu. Człowiek się trochę wymęczył, ale przynaj­mniej czuł, że jedzie do innej części świata.

A teraz co? Teraz te dwa tysiące paręset kilome­trów, dzielące Warszawę od Kairu, przelatuje się sa­molotem w jeden dzień. Całą podróż odbywa się trzema skokami. Pierwszy skok - z Warszawy do Pragi Czeskiej. Drugi - z Pragi do Rzymu. Trzeci - z Rzymu do Kairu.

O ósmej rano jadłem jeszcze śniadanie w moim mieszkaniu warszawskim, przeglądałem ostatni numer „Świata” i z melancholią patrzałem na strugi deszczu spływającego po szybach, a o jedenastej wylądowałem już na lotnisku praskim. W Pradze deszcz nie padał, ale było mgliście i zimno. Powiedziano nam, że trze­ba czekać godzinę na przylot samolotu „India Air”, którym mieliśmy odbyć dalszą podróż.

Szczęśliwi posiadacze koron czeskich pobiegli zaraz do bufetu, żeby coś przekąsić. Ja waluty czeskiej nie miałem, postanowiłem więc spędzić tę godzinę w bez­płatnym kinie na lotnisku. Wyświetlano właśnie film „Przygody dobrego wojaka Szwejka”.

Przygody Szwejka są szalenie zabawne i przy ich oglądaniu czas mija bardzo szybko. Siedziałem sam w pustej, ciemnej salce i wkrótce tak mnie pochło­nęły śmieszne historie rozgrywające się na ekranie, że zapomniałem o całym świecie.

W najweselszym momencie filmu, kiedy porucznik Łukasz, zwierzchnik Szwejka, łajał go ostatnimi sło­wy za jego gapiostwo, w salce nagle zapalono świa­tło, a obok mnie wyrósł jak spod ziemi zdenerwowa­ny funkcjonariusz lotniska.

- Kde vy se straceli? Prece jiż dvakrat vzyvali vas rozhlasem [2].

Ton jego do złudzenia przypominał ton porucznika Łukasza z filmu. Okazało się, że samolot jest od daw­na gotów do odlotu i czeka tylko na mnie.

Wyprysnąłem z kina jak pocisk z wyrzutni i po­biegłem do samolotu. Ogromny czteromotorowy ,,Super-Constellation” linii „India Air” parskał niecierpli­wie wszystkimi czterema motorami. Indyjska załoga powitała mnie spojrzeniami tak wiele mówiącymi, że chociaż nie znam zupełnie języka ,,hindi”, zrobiło mi się nad wyraz przykro.

Zaraz ruszyliśmy do startu i w niecałe cztery go­dziny dolecieliśmy do Rzymu.

Na lotnisku rzymskim nie było ani deszczu, ani mgły, ani chłodu. Z wczesnego przedwiośnia wjecha­liśmy w sam środek lata. Rozkoszne ciepło. Łagodny, przyjemny wietrzyk. Dużo kwiatów. Panowie w ko­szulkach z krótkimi rękawkami, panie bez pończoch.

Niestety, w Rzymie mieliśmy tylko „lądowanie tech­niczne”. Po sprawdzeniu motorów od razu polecie­liśmy dalej.

Ostatni skok: Rzym - Kair.

Około siódmej wieczorem minęliśmy obcas apeniń­skiego buta. Potężny podmuch morskiego wiatru ude­rzył w samolot z prawej strony, zapędzając nam ser­ca aż do gardła. Byliśmy nad morzem.

W przejściu między fotelami stanęła indyjska ste­wardessa i obwieściła melodyjnym głosem:

- Ladies and gentlemen, we are crossing the Mediterranean Sea! [3]

Potem wyjęła z brezentowej torby coś, co przypo­minało składany spadochron, i zaczęła nam tłumaczyć sposób korzystania z tego tajemniczego urządzenia, nazywanego przez nią „kamizelką życia”.

Stewardessa była bardzo sympatyczna i ogromnie jej było do twarzy w zgrabnym, granatowym kostiumiku i w fantazyjnej furażerce. Ale to, co mówiła, budziło żywy niepokój.

Dowiedzieliśmy się, że każdy z pasażerów ma pod swoim fotelem taką samą torbę z ,,kamizelką życia”. W razie gdyby samolot wpadł do morza, należało to urządzenie na siebie nałożyć i czekać bez trwogi na dalszy rozwój wydarzeń. „Kamizelka życia” - jak zapewniała stewardessa - umożliwi nam utrzyma­nie się przez dłuższy czas na powierzchni morza i zabezpieczy nas przed atakami rekinów.

Natychmiast wszyscy rzucili się do przymierzania zbawczego urządzenia, ale mimo optymistycznych perspektyw, jakie roztoczyła przed nami dziewczyna w furażerce, nikt nie wyglądał na specjalnie uszczę­śliwionego.

Ja również wyciągnąłem spod fotela swoją „kami­zelkę życia” i usiłowałem się w nią ubrać. Tyle tam było jednak skomplikowanych tasiemek i sprzączek, że po paru nieudanych próbach odrzuci...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin