Janusz Meissner- Orlęta i orły 01 - Szkoła Orląt (1929).rtf

(357 KB) Pobierz

Janusz Meissner

Szkoła Orląt

1

Grey był zniechęcony. Od kilku lat szukał coraz to nowych emocji i wrażeń, a doświadczywszy ich, przekonywał się, że nie są wcale tak nadzwyczajne, jak przypuszczał. Jego słynne rajdy lotnicze, wprawiające w podziw Europę, obrzydły mu zupełnie: były nudne, po prostu nudne. Zawody sportowe stały się jednostajne przez to, że zajmował w nich zawsze i niezmiennie pierwsze miejsce. Akrobacja powietrzna przestała go bawić: zrobił wszystko, co tylko można było wymyślić dla samolotu, wynalazł szereg nowych figur i nie napotykając więcej trudności, wykonywał swoje podniebne szaleństwa bardziej z nałogu niż dla przyjemności, którą początkowo odczuwa każdy, kto opanuje samolot.

Porucznik Grey był do niedawna instruktorem szkoły pilotów. Wielka pasja szkolenia trzymała go najdłużej w swej mocy. Trzymałaby go może nadal, gdyby nie to, że Grey coraz częściej popadał w kolizje z przepisami wojskowego systemu nauki pilotażu, a wreszcie, gdy jego postulatów i projektów nie uwzględniano, podał się do dymisji po dwunastoletniej służbie w lotnictwie.

Zaledwie to uczynił, trzy pasażerskie linie komunikacyjne zaproponowały mu pracę. Odrzucił bez wahania te propozycje.

Latać na jednym i tym samym szlaku tam i z powrotem i nic więcej? Mijać co dnia te same miasta i wsie, te same tory kolejowe i szosy, te same jeziora i rzeki; patrzeć na jednostajne kraty pól i płachty kosmatych lasów? Wozić pocztę i pasażerów z szybkością dwustu kilometrów na godzinę? Nie, to nie było zajęcie dla niego.

Odrzucił również propozycję niejakiego Stensona, milionera, który chciał go zatrudnić jako prywatnego pilota.

— Nie chcę być szoferem — powiedział bez ogródek, choć Stenson pokazał mu prześliczną maszynę, do której roześmiały się oczy pilota, i wymienił wysoką sumę poborów.

Grey z żalem popatrzył na pyszną linię Fokkera, westchnął i wypaliwszy cygaro w gabinecie pana Stensona, odjechał jego samochodem do domu.

Grey był młody i miał temperament sportowca. Prócz tego miał nieco odłożonej gotówki, którą zdobył w postaci nagród na zawodach, i emeryturę wojskową. Był wolny jak ptak, pełen energii, która nie mogąc znaleźć sobie ujścia dusiła go swym nadmiarem.

Chwilowe zniechęcenie spowodowane było właśnie tą niemożnością znalezienia właściwego odpływu dla twórczych sił, którymi rozporządzał. Grey nudził się...

Wczesną wiosną przyszło mu na myśl, aby pojechać do niewielkiego folwarku, który przed rokiem odziedziczył po dalekich krewnych w powiecie białostockim. Nie był tam jeszcze wcale, bo ziemia nie interesowała go zbytnio.

Myślał o sprzedaży folwarku nie dającego żadnych dochodów, a tymczasem wysłał tam administratora, dawnego szefa mechaników — Gałeckiego i otrzymywał od niego regularnie raz w miesiącu krótkie sprawozdania z tego, co się w Siedliskach działo.

Nie przeglądał nawet tych raportów, nie przywiązując do nich większej wagi, i dopiero teraz, postanowiwszy ostatecznie skończyć z folwarkiem, odszukał w szufladzie biurka paczkę listów, aby dowiedzieć się coś niecoś o swych „rodowych dobrach", jak ironicznie nazywał ośmiowłókowe gospodarstwo.

Gałecki zakochany w swoim byłym dowódcy po uszy, zanim przeszedł do rezerwy razem z Greyem, miał z nim przed opuszczeniem szeregów krótką konferencję.

— Pan porucznik idzie do cywila? — zapytał któregoś dnia, kiedy Grey jak zwykle wszedł do hangaru, aby wydać dyspozycje na loty popołudniowe.

— Już pan wie? — uśmiechnął się pilot.

— Wszyscy wiedzą... A ja bym też z panem porucznikiem poszedł.

— Pan? I cóż by pan robił w cywilu?

— Ee! Człowiek nie zginie. Słyszałem, że pan porucznik dostał folwark.

— Dostałem. Osiem włók na Białostocczyźnie. A pan się na tym zna?

Gałecki znał się na wszystkim. Sam pochodził ze wsi; rodzice jego mieli dzierżawę.

— Jeżeli pan rzeczywiście chce — zaczął Grey. — Potrzeba mi administratora, któremu mógłbym zaufać...

I Gałecki został administratorem.

Pojechał do Siedlisk, załatwił wszystkie formalności i objął folwark w niepodzielne władanie. To, że posada była tymczasowa, nie martwiło go wcale: mógł być równie dobrze szoferem, mechanikiem łodzi motorowej czy samolotu, służącym, sekretarzem lub czymkolwiek bądź u Greya. Wiedział doskonale, że dawny dowódca nie da mu zginąć i będzie go potrzebował także po sprzedaży folwarku.

Grey zresztą myślał tak samo. Związała go z werkmistrzem długoletnia wspólna służba w lotnictwie, służba, w czasie której pilot z mechanikiem poznają się równie dobrze, jak pilot i obserwator, stanowiący w powietrzu załogę najbardziej zżytą.

Grey i Gałecki znali się na wylot. Obaj szli do cywila bez żalu, ale i bez goryczy; przeciwnie: wspomnienia, które z sobą unosili, były mile. Te, które pozostawiali po sobie, miały stać się legendą dla przyszłych pokoleń szkoły.

Powodem ich kroku był pęd do nowych wrażeń, do nie znanej, coraz innej życiowej emocji, do czegoś, Czego właściwie nie umieliby obaj określić.

Zgadzali się na jedno: wrócą, jeśli będzie wojna. Ta przyszła wojna była także czynnikiem, który pchnął Greya na drogę szkolenia. Trzeba było przygotować pilotów, którzy pójdą na front.

Grey przygotował ich wielu: ponad czterystu uczniów przeszło przez jego ręce. Tylko że związany programem, nie mógł tak szkolić, jak chciał...

„To nie jest to — mówił. — To nie jest to... Takich samych pilotów mają i Niemcy, i Anglicy, i Czechosłowacy. Trzeba stworzyć innych, lepszych... Najlepszych, jakich stworzyć można".

Pisał projekty, układał nowe programy. Były niewykonalne. Tak przynajmniej twierdziły władze. W końcu zniechęcił się i odszedł. „Niech szkolą inni".

Teraz myślał o tym bez żalu, a postanowiwszy zająć się sprawą Siedlisk, odnalazł całą energię i chęć do życia.

Przeglądając raporty werkmistrza utwierdził się w przekonaniu, że trzeba tam pojechać i zobaczyć: może nie sprzeda tego kawałka ziemi? Może praca na roli, o której miał zresztą niejakie pojęcie, porwie go swą nowością i stanie się źródłem świeżych wrażeń?

Gałecki pisał zwięzłym, żołnierskim stylem: „Siedliska leżą o pięć kilometrów od kolei. Dwór ośmiopokojowy, stary, ale niezły. Ogrodu owocowego dziesięć morgów; drzewa mało co warte. Budynki duże i dobre. Ziemia lekka, piaszczysta. Włóka lasu, dwie włóki łąk, pięć — ornej ziemi. Łąki dobre, ale ziemia orna... pożal się Boże! Piach i piach. Figura majątku: prawie regularny kwadrat z domem w kącie południowym. Inwentarz skąpy: cztery konie, trzy krowy, trochę świń. Narzędzi rolniczych mało. Zbiory słabe (to w zeszłym roku). Obsiano znów pięć włók: żyto, jęczmień, kartofle. Będzie, jak Bóg da. Gdyby były pieniądze — tak z pięćdziesiąt, sześćdziesiąt tysięcy — można by gospodarować. A tak — chyba sprzedać: piach nie rodzi wiele więcej, niż się wysiewa. Nawet kartofle się nie opłacają. Gdyby zaorać łąki, może by coś z tego było. Tylko że trzeba pieniędzy..."

Tyle było w raportach prócz spraw bieżących. Grey zamyślił się. Miał przecież pieniądze.

— Zobaczymy — mruknął.

Potem spakował małą walizkę i pojechał na dworzec.

Pociąg miał odejść za kilka minut. Grey kupił jeszcze gazetę i wsiadł do pustego przedziału. Na dworze panował przejmujący marcowy chłód. Za to w przedziale było gorąco jak w piecu. Zdjął futro i powiesił je przy oknie. Po chwili do przedziału wszedł jakiś mężczyzna w skórzanej kurtce i czapce nasuniętej na oczy; zajął miejsce naprzeciw, zasłoniwszy się gazetą. Tymczasem konduktor zapalił lampę.

Pociąg już ruszał i Grey zamierzał wyciągnąć się na swojej ławce, zadowolony, że będzie mógł spać wygodnie, gdy w ostatniej chwili drzwi wagonu otworzyły się i do przedziału zaczęły wpadać walizki i paczki, a za całym ich stosem ukazał się zdyszany chłopak, zakutany w przydługie palto, w kaloszach i z parasolem, trzymając jeszcze pod pachą wyszarzały koc i zawiniątko, zapewne z wiktuałami, jak na to wskazywał zatłuszczony papier. Zanim zabrał się do ułożenia swoich bagaży, musiał odsapnąć, tak był zmęczony. Rozejrzał się niepewnie dokoła i po krótkim wahaniu usiadł obok Greya, który mruknął coś pod nosem w odpowiedzi na nieśmiałe „przepraszam" nowego pasażera.

Chłopiec wyjął chustkę, wytarł nos i zaczął porządkować bagaż, układając go z wysiłkiem na półkach. Potem zdjął uczniowską czapkę i rozpiął palto.

Grey obserwował go spod oka. Pasażer z przeciwnej ławki ułożył się do snu i chrapał. Gimnazista wiercił się na swoim miejscu, nieustannie coś poprawiając. Był drobny, szczupły i widocznie słabowity. Jego blada, chuda twarz, pokryta piegami i wymizerowana, miała wyraz zalęknienia i nieśmiałości. Drobne, nerwowe ręce drżały z wysiłku przy podnoszeniu walizek, a zaczerwienione oczy zdawały się prosić wszystkich o przebaczenie za niezaradność ich właściciela.

Cherlak — pomyślał Grey niechętnie.

Będąc sam wszechstronnym sportowcem, oceniał spotykanych w życiu ludzi przede wszystkim pod względem rozwoju fizycznego. Dopiero później sięgał do głębi umysłu, duszy i serca.

Mimo to Grey nie był powierzchowny. Jego mimowolna niechęć do przypadkowego towarzysza podróży nic sięgała poza sferę fizycznych odczuwań pierwszego wrażenia i była do pewnego stopnia usprawiedliwiona.

Gimnazista ze swej strony patrzył na Greya z najwyższym szacunkiem i zainteresowaniem. Zdawał się znać go od dawna. Nie śmiał tego powiedzieć, choć uśmiechał się blado, mrugając zaczerwienionymi powiekami i chrząkał w sposób wyraźnie wskazujący na chęć rozpoczęcia rozmowy.

Grey był śpiący. Oparł głowę o miękkie poduszki przedziału i zmrużył powieki.

— Niech pan wyciągnie nogi, panie poruczniku — powiedział uprzejmie chłopiec, usuwając się w kąt kanapy, — Ja i tak nie mogę spać w pociągu.

Greya od razu ujęła ta uprzejmość.

— Skąd pan wie, że jestem oficerem? — spytał. Gimnazista ożywił się. Na bladą twarz wypłynęły rumieńce.

— O, ja znam pana dobrze — powiedział prędko. — Pan jest Jerzy Grey, porucznik— pilot Jerzy Grey.

— Ma pan zupełną rację, przyjacielu — uśmiechnął się Grey. — Skąd mnie pan zna?

— Z fotografii i z lotniska. Ja nazywam się Karol Zakrzewski — dodał wstając niezręcznie.

— Bardzo mi miło, panie Zakrzewski. Niech pan jednak usiądzie wygodniej. Jakoś to urządzimy: miejsca będzie dosyć. Dokąd pan jedzie?

— Wracam do Wilna, do szkoły. Byłem w Warszawie na zjeździe delegatów sekcji szkolnej Ligi Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej. Tak dawno chciałem pana poznać osobiście... i teraz przypadkiem... — zaciął się.

— Chciał mnie pan poznać? Dlaczego?

— Proszę pana, my wszyscy marzyliśmy o tym: rozmawiać z takim człowiekiem jak pan! Usłyszeć z ust pana coś o tych lotach, które śledziliśmy z biciem serca...

Grey skrzywił się.

— Dajmy spokój — machnął ręką. — Już widzę, że czytał pan przesadne komunikaty gazet na ten temat. Któż to „my"? Powiedział pan: „my"?

Chłopiec zmieszany milczał chwilę. Wróciło dawne zalęknienie.

— My, to znaczy ja i dwaj młodsi bracia, a także wujcio i stryjenka — wykrztusił.

— Ach, i stryjenka także? — zdziwił się Grey trochę ironicznie.

Jakaś społeczniczka „ź Wilna" — pomyślał.

— Przepraszani, a w której pan klasie?

— W szóstej.

— Niechże mi pan coś opowie o sobie i o tym zjeździe, na którym pan był.

Chłopiec zaczął mówić. Z początku nieśmiało, zacinając się i czerwieniąc, potem coraz lepiej i płynniej. Mówił o zainteresowaniu lotnictwem wśród młodzieży, o rozwoju modelarstwa w szkołach średnich, o referatach na zjeździe, o zwiedzaniu fabryk samolotów i laboratoriów aerodynamicznych w stolicy. Grey słuchał z rosnącym zaciekawieniem: ten niepozorny smyk z szóstej klasy naprawdę dużo wiedział i orientował się wcale nieźle.

Zaczął go rozpytywać o dom i szkołę. Rozgadali się.

Zakrzewski był sierotą przygarniętym wraz z dwoma braćmi przez krewnych. Ojciec, maszynista kolejowy, zginął, kiedy jeszcze Karolek był małym dzieckiem. Matka umarła przy urodzeniu najmłodszego. Stryj ma sklepik spożywczy w Wilnie. On sam, Karol, daje korepetycje i zarabia na swoje utrzymanie. Pomaga także w sklepie. Bracia chodzą do szkoły rzemieślniczej. Stryjostwo nie mają swoich dzieci i pewnie kiedyś Karol obejmie „interes". Ale marzy o czymś innym. O czym? Chciałby, mój Boże, chciałby zostać pilotem..— .

Grey spojrzał na niego krytycznie. Takie chuchro — pomyślał.

— To ciężka praca — powiedział głośno, — Trzeba być bardzo wytrzymałym, zdrowym i silnym..

Chłopiec posmutniał.

— Ja wiem, proszę pana — westchnął. — Ale gdyby mnie tylko przyjęli, dałbym sobie jakoś radę..:

Rozmawiali jeszcze chwilę o tym i owym, podczas gdy pociąg mijał jakieś słabo oświetlone stacyjki, wpadał na ciemne poła i przemykał się wąskimi korytarzami toru wśród lasów. W końcu Grey poczuł wzrastającą senność i przymknąwszy powieki oparł głowę na poduszce.

Zakrzewski sięgnął po książkę, która wystawała z kieszeni palla.

„O sposobie obchodzenia się z płatowcami" przeczytał Grey tytuł. — Szkoda, że taki chuchrak; może by i latał — pomyślał o gimnaziście i zasnął.

Chłopak wziął się do czytania. Ale nie szło mu. Nieoczekiwane spotkanie i świeżo zawarta znajomość z asem lotnictwa, o którym tyle naczytał się i nasłuchał, wytrąciły go z równowagi. Zaczął marzyć.

Wyobrażał sobie, że odbywa jakiś gigantyczny lot, jak Idzikowski przez Atlantyk albo Byrd do bieguna:

...Suną pod nim niezmierne przestrzenie oceanu. Otacza go raz noc, to znów dzień; chmury i mgły, wichry, burze i śnieżyce. On leci naprzód. Cały świat z niepokojem czeka jego depesz i depesz o nim. Imię małego, dotychczas nikomu nie znanego Karola jest teraz na ustach wszystkich. Nawet wielki Bogucki z szóstej klasy, który już goli wąsy i pali papierosy, mówi o nim z szacunkiem. Profesorowie kręcą głowami: „No, no, ten Zakrzewski..." A stryj z niepokojem czyta gazetę: „Ostatnie wiadomości o locie Karola Zakrzewskiego". Potem — triumf! Witają go tłumy, reporterzy proszą o wywiad, fotografowie oblegają ze wszystkich stron, podziwiają go dorośli mężczyźni i kobiety.. Karol jest skromny: „To zasługa mego instruktora, Greya; jestem jego uczniem..."

Tak, tak, tak. — Tak, tak, tak — stukają koła wagonu. Tak, tak, tak. — Tak, tak — tak — coraz wolniej. Pociąg zbliża się do stacji. Zakrzewski powoli otwiera oczy. Nie chce mu sję otworzyć ich zupełnie: tak dobrze jest marzyć. Przedział drugiej klasy jest taki wygodny! Zakrzewski dawno już nie jeździł drugą klasą: bilet kosztuje bardzo drogo. Ale na zjazd wydano bilety bezpłatne:

I miękkie poduszki przedziału przez półprzymknięte powieki znów zamieniają się w krajobrazy dalekich stron mijanych w nowym locie:

...Bieleją szczyty górskie pokryte śniegiem, który odbija ostre, kłujące promienie słońca; srebrzą się rzeki, zielenią łąki i puszyste lasy. Obłoki suną po niebie, uciekają w tył lub rozpadają się w drobne strzępki pary pod naporem samolotu żłobiącego w nich głębokie bruzdy. Wtem na chwilę znika słońce, aby zaraz znów— się ukazać.

Nagle tuż przed maszyną wyrasta olbrzymia, czarna chmura i pędzi naprzeciw ze złym pomrukiem przyczajonego grzmotu. Jest coraz bliżej, groźna i ciemna, chlastana z boku wichrem, darta przez krótkie cięcia błyskawic. Korol chce ją wyminąć i nie może. Robi się parno, samolot drga i tańczy w podmuchach burzy. Do serca zaczyna się zakradać strach.

To pociąg przechodzi po zwrotnicach — przypomina sobie sennie Zakrzewski. — Ale dlaczego jest tak duszno i ciemno?

Z wysiłkiem otwiera oczy. Lampa z trudem sączy słabe światło przez opuszczony pokrowiec. Ktoś, kto stał przed chwilą pochylony nad Zakrzewskim, patrzy uważnie na śpiącego spokojnie Greya. Potem ostrożnie odwraca się i sięga po jego futro. Chłopiec widzi tylko szerokie plecy w skórzanej kurtce., włochatą czapkę i wyciągniętą rękę złodzieja. Chce krzyknąć, ale strach ściska mu gardło w potężnych kleszczach.

Tak — tak — tak — klekocą koła wagonów.; Tak — tak — tak — bije serce gimnazisty.

— Boże! — szepce Karol.

— Milcz, szczeniaku! — mówi zduszony, chrypiący głos. — Milcz, bo...

Brudna, obrośnięta rudawym włosem pięść zbliża się do twarzy chłopca.

— Panie poruczniku! — Karol szarpie Greya za ramię. — Panie poru..:

Pięść spada na pobladłe usta; trzaskają drzwi wagonu. Słony smak krwi i nagle — huk wystrzału z pistoletu Greya. Potem już nic: ciemność i zawrót głowy.

Karol obudził się. Rozbite i zapuchnięte usta bolały go nieznośnie. Mimo to powstrzymał jęk, przypomniawszy sobie, że Grey jest w sąsiednim pokoju.

Która to może być godzina? — pomyślał.

Przez opuszczoną roletę wkradał się blask słońca. Po obu stronach okna, tuż przy framudze, w dwóch strugach światła tańczyły drobne pyłki kurzu. Przez nie domknięte drzwi słychać było przytłumioną rozmowę.

Karol zaczął nasłuchiwać. Z radością rozróżnił głos Greya.

— Muszę już iść — mówił pilot. — Raz jeszcze proszę zawiadomić mnie o zdrowiu chłopca i przysłać go na całe wakacje do Siedlisk.

Stryj mruczał coś zażenowany i wzruszony.

Karolowi zrobiło się nagle tak jakoś ciepło koło serca: Grey, sam Wielki Grey zapraszał małego, lekceważonego rzez wszystkich Karola do siebie. Cóż na to powie Bogucki, kiedy w szkole rozejdzie się wieść, że przyjacielem tej „ciapy" Zakrzewskiego jest taki człowiek? Mniejsza już nawet o Boguckiego: Karol nie dba o triumfy; wystarczy mu,. że zasłużył na wdzięczność ukochanego... tak — ukochanego bohatera. Grey interesuje się jego losem. Grey zaprasza go do siebie. Grey myśli o nim!

Usłyszał szmer odsuwanych krzeseł, szybkie kroki i mocny, choć stłumiony głos: „Nie trzeba go budzić, niech śpi".

Potem, zanim miał czas zerwać się z łóżka — skrzypnięcie drzwi wejściowych i trzask zamka.

A przecież nie spał...

Podbiegł do okna, szarpnął roletę i otworzył zasuwki. Jeszcze nie za późno: Grey stał na skraju chodnika przed ich sklepem i zapałał fajkę. Karol chciał zawołać, ale przeszkodziły mu bandaże na ustach. Wsunął pałce pomiędzy gazę i usiłował ją podważyć. Tymczasem Grey odwrócił się i przeszedł na drugą stronę.

— Panie poruczniku, panie poruczniku...

Nic nie było słychać. Wysoka, charakterystyczna sylwetka pilota zniknęła w tłumie.

Gałecki wracał roztrzęsioną bryczką od orki pod lasem. Jakoś tej wiosny pracował z mniejszym zapałem: mało urodzajna gleba nie odpłacała mu wdzięcznością urodzaju za ciężką pracę. Prowizorium utrzymania folwarku, przy braku środków na inwestycje, zaczynało ciążyć beznadziejną łataniną i „przelewaniem z pustego w próżne", jak mówił.

Porucznik nie miał widocznie ochoty podnieść majątku na nogi, a może nie miał pieniędzy?

Co prawda, to i nie było warto: lepiej sprzedać tu i kupić coś innego na Kujawach, albo wziąć dzierżawę, albo — założyć fabrykę.

Fabryka była jednym z marzeń werkmistrza. Wtedy razem z Greyem pokazaliby, co umieją!

Gałecki dawno przekonał się, że ziemia nie interesuje porucznika. Gdyby go interesowała, przyjechałby tu, aby z wrodzoną sobie energią zrobić z niczego coś. Przecież gdyby Grey zechciał... Na piasku wyrosłaby pszenica, buraki cukrowe i kukurydza! Grey potrafiłby zmusić tę ziemię do rodzenia ananasów, jeśliby tylko zechciał. Potrafiłby pracować dwadzieścia godzin na dobę, wziąć w garść wszystko od razu i dopiąć celu tam, gdzie inni nawet bardziej od niego kompetentni opuściliby dawno ręce.

Ale Grey nie przyjeżdżał, a Gałecki sam nie mógł zdobyć się na tak wielki wysiłek.

Gdyby przynajmniej porucznik zażądał czegoś takiego! Ambicja stanowiłaby wtedy o wynikach.

Porucznik żądał utrzymania status quo ante… „Sprzedamy, jak jest. Później zobaczymy" — tymi słowami pożegnał swego administratora w Warszawie.

Mimo wszystko folwark z wolna podnosił się. Gałecki znalazł w starej szopie połamany walec i mały pług parowy, zardzewiałe narzędzia i wozy; sam zajął się ich remontem: podorabiał części, oczyścił, ponaprawiał, wyregulował.

Dwór odnawiał powoli, ale systematycznie, powiększał ilość uprawnej ziemi, drenował gospodarczym sposobem łąki, rozmnażał inwentarz.

Ostatnie lato nie wynagrodziło tych trudów: powódź zalała łąki na wiosnę, grad i susza zniszczyły zasiewy. I Gałecki w głębi duszy zaczął wzdychać zarówno do przyjazdu Greya, jak do sprzedaży majątku.

Jadąc noga za nogą do domu, myślał o owej fabryce, którą sobie wymarzył.

Toć i tu mogłaby stanąć: budynki gospodarcze łatwo zamienić na hale i warsztaty; stacja kolejowa blisko; rzeka, szosa, wszystko na miejscu...

Zaczęliby od motocykli: w pierwszym roku — montaż ram polskiej konstrukcji; silniki, naturalnie, trzeba by częściowo sprowadzać. Potem spróbowaliby wykonać cały silnik u siebie. Potem już wszystko. A po trzech, czterech latach — samochody, i wreszcie — ciche marzenie werkmistrza — samoloty! Całe polskie samoloty z silnikami, a jakże! Przy fabryce — lotnisko; teren idealny: równo jak na stole.

— Naprawdę dobre miejsce — mruknął zapalając papierosa i rozglądając się dokoła.

Tymczasem słońce oparło się już na krawędzi horyzontu różowiąc piaszczyste bruzdy podorywki i przeglądając się w małych jeziorkach roztopów na łąkach. Wgłębienia pachnącej wilgocią ziemi zalewał fioletowy cień, tu i ówdzie przykryty białą, niską mgiełką. Niebo jaśniało wyblakłą czystością wczesnej wiosny, rumieniąc się lekko na zachodzie, zanim ostatnie pożegnanie słońca zapali purpurowe smugi i ognie na jego skraju, by potem oddać panowanie nad światem granatowej nocy. Lekki wietrzyk niósł od dworu zapach dymu i nawiewał z pól ostrą woń świeżo rozrzuconego nawozu. Senną ciszę mąciły naszczekiwania psów, ryk bydła w oborach i skrzyp kół bryczki zataczającej się na wyboistej drodze.

Gałecki skręcił na szosę i cmoknął na konia. Wczesny chłód zakradł mu się lekkim dreszczem na plecy.

Myślał właśnie o ciepłym pokoju i bigosie zamówionym u gospodyni, pani Małgorzaty Borowiczowej, która opiekowała się nim i dogadzała mu od dnia jego przyjazdu do Siedlisk, kiedy zobaczył nadjeżdżającą z przeciwnej strony kałamaszkę i ze zdziwieniem spostrzegł, że skręca ona drogą do dworu. W zapadającym zmroku nie mógł dojrzeć, kto jedzie, więc popędził konia i skręcił w ślad za przybywającym, aby go dogonić.

Podatki — myślał zgadując cel wizyty — albo kupiec na drewno.

Kiedy wreszcie zrównał się z bryczką i miał ją wyprzedzić, woźnica wstrzymał kościste szkapy, a podróżny siedzący za nim zeskoczył na ziemię.

— Gałecki?

Werkmistrza aż zatknęło.

— Ja, panie poruczniku... Melduję posłusznie: ja, sierżant Gałecki... To pan porucznik. Naprawdę!

— Tak — roześmiał się Grey. — Dobry wieczór. Niech pan siedzi: pojedziemy razem.

Już był obok niego i mocno ściskał spracowane dłonie sierżanta.

— A to mi pan porucznik zrobił niespodziankę! No, dopiero się gospodyni za głowę złapie. Czym ja pana porucznika przyjmę, jak Boga kocham! Żebym wiedział... — zafrasował się.

— Głupstwo, Gałecki. Opowiadaj pan lepiej, co słychać. Ale, ale, każ pan jechać temu patałachowi za nami: tam są moje rzeczy.

„Patałach" jechał bez wahania za nowym właścicielem Siedlisk, więc zajęli się znów sobą i obustronną radością ze spotkania po długim niewidzeniu.

Bezładna rozmowa ludzi, którzy mają sobie zbyt wiele do powiedzenia naraz, nie trwała jednak długo, bo po chwili wjechali na podwórze.

Grey wywołał niebywały popłoch w kuchni (gdzie pani Małgorzata załamała ręce na wieść o jego przybyciu, stwierdziła, że nic nie ma do jedzenia, po czym zaczęła owo „nic" pitrasić aż w trzech rondlach) i poszedł za Gałeckim oglądać „rezydencję". Po drodze zawadzili jednak o dobrze zaopatrzoną „apteczkę" werkmistrza i wypili coś niecoś dla rozgrzewki „pod dawne wspomnienia i nie znaną przyszłość". To im zajęło tyle czasu, że zbrakło go już na pobieżne nawet oględziny domu, zwłaszcza że po chwili do pokoju wjechał pachnący bigos wraz z panią Małgorzatą, a później z oparów kuchni wyłoniła się jeszcze gorąca szynka, jajecznica i pierogi. W rezultacie Gałecki urżnął się z radości, ku zgorszeniu gospodyni, Grey zaś, pozostawiwszy go na łóżku w stanie błogości, sam też pomyślał o spaniu, odkładając wszystko do następnego dnia.

O szóstej Gałecki obudził go. Był jakiś nieswój i zakłopotany.

— Co pan taki jakiś? — spytał Grey myjąc się.

— Mam „moralnego", bo to, widzi pan porucznik, zalałem się jak dziecko; pan się nie wyspał, ale Borowiczowa mówiła, że pan kazał się obudzić, i w ogóle...

Grey wątpił, czy dzieci „zalewają się" tak, jak Gałecki i nie bardzo mógł zrozumieć, co „w ogóle", ale uspokoił sumienie mechanika krótką uwagą: „Głupiś pan", która wywołała uśmiech na jego twarzy, rozwiewając „moralnego" zupełnie.

— Ma pan jakie siodła i konie możliwe pod wierzch? — spytał porucznik przy śniadaniu.

Gałecki nie wiedział, że Grey jeździ konno, bo i skądże miał wiedzieć, ale lak przyzwyczaił się do tego, że jego dowódc...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin