Edgar Allan Poe - Opowieści niesamowite.pdf

(1805 KB) Pobierz
Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
1029833532.001.png 1029833532.002.png
Edgar Allan Poe
Opowieści niesamo-
wite
Przekład
Bolesław Leśmian i Stanisław Wyrzykowski
2
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
3
William Wilson
Cóż powie – on? Co powie glos sumienia –
Ta zmora zmór, co za mną kroczy w ślad?
Chamberlayne: „Pharronida”.
Niechże mi wolno będzie do czasu nazywać się Wiliamem Wilsonem. Rzeczywiste moje na-
zwisko nie powinno pokalać leżącej oto przede mną, nie tkniętej jeszcze karty. Nazwisko owo aż
nazbyt często było przedmiotem wzgardy i lęku – źródłem wstrętu dla mojej rodziny. Czyliż
wzburzone wichry nie otrąbiły bezprzykładnej hańby tego nazwiska aż po najdalsze krańce kuli
ziemskiej? O, najsamotniejszy ze wszystkich wygnańców! Czyliż nie umarłeś na zawsze dla
świata – dla jego zaszczytów, dla kwiatów, dla złocących się urojeń? I czyliż chmura gęsta, ponu-
ra i bezkresna nie zawisła na wieki pomiędzy twoją nadzieją a niebem? Gdybym mógł nawet, nie
chciałbym zawrzeć dzisiaj w tych kartach wspomnienia ostatnich lat trudnej do opisania nędzy
ducha i nieprzebaczalnej zbrodni. Ta ostatnia epoka mego życia spiętrzyła aż po kres ostateczny
ilość hańbiących mię występków i pragnę jedynie określić źródło ich pochodzenia. Jest to na razie
mój zamiar wyłączny. Ludzie zazwyczaj nikczemnieją stopniowo. Co do mojej osoby – wszystka
cnota w okamgnieniu, znienacka opadła ze mnie jako płaszcz. Od tuzinkowej mniej więcej rozpu-
sty siedmiomilowym krokiem przerzuciłem się w świat zmór bardziej niż heliogabalowych. Po-
zwolę sobie w całej rozciągłości opowiedzieć, jaki traf, jaki jedyny w swym rodzaju mus pchnął
mnie ku owym upadkom. Zbliża się śmierć i cień, który ją poprzedza, nakazem uciszeń dosięgną!
mego serca. W mym pochodzie poprzez dolinę mroków pożądam współczucia – chciałbym rzec
– miłosierdzia mych bliźnich. Pragnąłbym ich przekonać, że byłem poniekąd niewolnikiem oko-
liczności, które się wymykają wszelkim dozorom ludzkim. Życzyłbym, aby w szczegółach, które
im podam, wykryli na moją korzyść pewną maluczką oazę przeznaczenia wśród Sahary zgróz.
Chciałbym, aby uznali, że chociaż ten padół słynie z wielkich pokus, nikt dotąd nigdy nie był
kuszony w ten sposób i bez wątpienia nigdy w ten sposób nie uległ. Czyż nie dlatego, iż nikt nig-
dy nie doznał tych samych cierpień? Zaprawdę – czyliż nie żyłem we śnie? Czyliż oto nie ginę,
jako ofiara zgrozy i tajemnicy najdziwaczniejszej ze wszystkich zmór podksiężycowych? Jestem
potomkiem rasy, którą zawsze wyróżniał temperament zdolny do przywidzeń i łatwo zapalny, i
pierwsze lata mego dzieciństwa są już dowodem, żem całkowicie odziedziczył cechy mego rodu.
Z biegiem czasu cechy owe zarysowały się dosadniej i z wielu powodów stały się dla mych
przyjaciół przedmiotem poważnych niepokojów, a dla mnie – źródłem istotnych krzywd. Stałem
się – samowolny, pochopny do najdzikszych wybryków. Oddałem się na pastwę najbardziej nie-
poskromionym namiętnościom. Rodzice moi – ludzie słabego charakteru, dotknięci na domiar
udręką przyrodzonych i organicznych niedoborów, niewiele mogli przedsięwziąć dla przytłumie-
nia złych skłonności, które zdradzałem. Nie zaniedbali ze swej strony kilku słabych i nietrafnych
wysiłków, które się zgoła rozminęły z zamiarem i zakończyły całkowicie moim tryumfem. Odtąd
słowo moje stało się w domu – rozkazem, i w wieku, gdy dzieci jeno wyjątkowo pozbywają się
4
swych wędzideł, przyznano mi wolną wolę i stałem się panem mych wszystkich, z wyłączeniem
imienia – czynności.
Pierwsze moje z życia szkolnego wrażenia wiążą się z obszernym a dziwacznym budynkiem
w stylu Elżbiety, w głuchym zakątku Anglii, strojnym w niezliczoność olbrzymich, sękowatych
drzew, a którego wszystkie domostwa były wyjątkowo zamierzchłe. I, doprawdy, owo czcigodne
a starożytne miasteczko było podobizną marzeń i miejscem oczarowań ducha. I nawet w tej
chwili udziela się mej wyobraźni ożywczy dreszcz jego do głębi cienistych alei, i oddech mój
napełnia się powiewem jego tysięcznych gajów, i dotąd jeszcze z niewytłumaczoną rozkoszą drżę
na wspomnienie piersiowych a głuchych brzmień dzwonu, który co godzina swym nagłym a
gderliwym porykiem rozszarpywał ciszę mglistej atmosfery, kędy grążyła się drzemotą zdjęta
dzwonnica gotycka, cała zębami ozdobna.
Zaiste wszystek zasób dostępnego obecnie mym doznaniom szczęścia czerpię ze szczegóło-
wych wspomnień życia szkolnego i właściwych mu mrzonek. Zatraconemu, jakom jest, w klęsce
– w klęsce – niestety! – aż nazbyt rzeczywistej – wybaczą chyba, że szukam wielce kruchej i
wielce przelotnej pociechy w tych dziecięcych i luźnych wspominkach. A chociaż zgoła pospolite
i błahe same przez się, nabierają skądinąd w mej wyobraźni doniosłości przygodnej dzięki swemu
ścisłemu związkowi z miejscem i epoką, w których z dzisiejszego oddalenia postrzegam pierw-
sze, niejasne przestrogi losu, co od owego czasu w tak głębokie spowinął mię cienie. Nie wzbra-
niajcież mi wspomnień!
Domostwo, jak rzekłem, stare było i bezładne. Podwórzec był obszerny, okolony wysokim a
krzepkim murem z cegieł, zakończonym polepą z gliny i tłuczonego szkła. Ten szaniec, godny
więzienia, znaczył granicę naszego państwa. Oczy nasze przedostawały się poza nią jeno trzy
razy na tydzień – raz jeden co sobota, po południu, gdy w towarzystwie dwóch dozorców szkol-
nych wolno nam było odbywać społem krótkie spacery do wsi sąsiedniej, i dwa razy – co nie-
dziela – kiedy, uszykowani jak żołnierze na popisie, szliśmy do jedynego w miasteczku kościoła,
aby wysłuchać porannego i wieczornego nabożeństwa. Rektorem naszej szkoły był pastor owego
kościoła. Z jakim głębokim uczuciem podziwu i oszołomienia z naszej ku chórom oddalonej ławy
przyglądałem mu się, gdy „wstępował na ambonę krokiem uroczystym a powolnym! Ta postać
czcigodna, obdarzona obliczem tak łagodnym i dobrotliwym, przyodziana w szatę tak obficie
połyskliwą i tak po kapłańsku rozwiewną – przybrana w perukę tak starannie upudrowaną, a tak
wysztywnioną i sutą – czyliż mogła być tym samym człekiem, który przed chwilą, z twarzą su-
rową i w odzieży zatabaczonej, z dyscypliną w ręku, czuwał nad wykonaniem drakońskiej ustawy
szkolnej? O, wybujały to paradoks, którego potworność wyklucza wszelką odpowiedź na pytanie!
W kącie masywnego muru tkwiły, jak na pokucie, jeszcze masywniejsze drzwi, szczelnie za-
mknięte, upstrzone zasuwami i zakończone u góry rozkrzewieniem się zębatego żelastwa.
Jakież głębokie uczucie strachu szerzyły owe drzwi! Rozwierały się jeno dla trzech periodycz-
nych wycieczek i powrotów, o których już mówiłem – wówczas w każdym zgrzycie ich potęż-
nych zawias, odsłaniał się nam nadmiar tajemnic – cały świat uroczystych postrzeżeń lub jeszcze
uroczystszych rozmyślań.
Obszerna zagroda miała kształt nieprawidłowy i podział na kilka części, z których trzy czy
cztery – największe – stanowiły miejsce dla zabaw. Miejsce owo było wyrównane i powleczone
drobnym i ostrym szczerkiem. Pamiętam dobrze, iż nie posiadało ani drzew, ani ławek, ani w
ogóle nic w tym rodzaju. Ma się rozumieć, iż znajdowało się w tyle budynku. Od przodu widniał
niewielki kwietnik, wysadzany bukszpanem i innymi krzewami, lecz ową świętą oazę wolno nam
było przekraczać jeno w rzadkich wielce wypadkach, jak pierwszy wstęp do szkoły lub odjazd
ostateczny, lub też, być może, w chwilach, gdy ktoś z przyjaciół lub krewnych kazał nas zawołać
i wesoło ruszaliśmy w drogę do rodzinnych pieleszy na Boże Narodzenie lub na św. Jana.
Lecz dom! Co za osobliwą a starą budowlą był ów dom! Zaś dla mnie był istnym pałacem za-
klętym! Końca nie było jego korytarzowym zakrętom i niezrozumiałym podziałom. Trudno było
w tej lub innej, na chybił trafił wybranej chwili stwierdzić z całą pewnością, czy się jest na pierw-
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin