Graham Greene - Made in England.pdf

(1290 KB) Pobierz
Graham Greene
Made in England
przełożyła Ewa Życieńska
Warszawa 1995
VIVIEN
w dowód długoletniego przywiązania
1925 - 1935 Graham Greene
Część pierwsza
I
Czekała jak na kochanka. Trzy kwadranse na tym samym stoiku,
odwrcona bokiem do baru, nie spuszczając oczu z wahadłowych
drzwi. W głębi, pod szklanym kloszem piętrzyły się sandwicze z
szynką i łagodnie parowały czajniki. Kiedy drzwi się rozchylały, do
środka przenika! dym z parowozw, osiadając piaskiem na skrze i
smakiem miedzi na języku. - Jeszcze raz dżin.
To już trzeci. Niech go licho - pomyślała z czułością. Jestem
głodna. Wypiła dżin jednym haustem, tak jak zwykło się pijać sznapsa
„skoal" - teraz jednak nie miała komu powiedzieć „skoal". Mężczyzna
w meloniku postawił stopę na miedzianym wsporniku, oparł się
łokciem o bar, pił swoje „jasne", gadał, pił swoje „jasne", ocierał wąsy,
gadał nie spuszczając z niej oczu.
Patrzyła w hałaśliwą ciemność za okopconą framugą drzwi. W
gęstym zatęchłym powietrzu iskry strzelały i gasły; iskry z parowozw,
iskry z papierosw, iskry spod kł wzkw peronowych dudniących po
asfalcie. Jakaś stara zmęczona kobieta pchnęła drzwi i zajrzała do
środka; szukała kogoś, kogo tu nie było.
Wstała ze stołka; mężczyzna w meloniku obrzucił ją spoj-
rzeniem, kelnerki przerwały wycieranie naczyń i rwnież zaczęły się
jej przyglądać. Ich myśli zabębniły jej po plecach:
9
Puszcza go kantem? Co też to za jedna? Może ją porzucił?
Stanęła w drzwiach, pozwalając na te domysły; bawiło ją głębokie,
milczące zainteresowanie tych ludzi. Popatrzyła przed siebie na sine
puste szyny, spojrzała na peron w stronę świateł i kioskw z książkami,
po czym zawrciła, podeszła ponownie do swojego stołka i naraz
dostrzegła, jak te ich myśli stopiły się w parze nad czajnikami; kelnerki
wycierały kieliszki, mężczyzna w meloniku pił swoje „jasne".
- Wcale nie pada, leje. Weź, na przykład, jedwabne pończochy.
- Jeszcze raz dżin.
Ale tym razem ledwie umoczyła w nim usta, postawiła kieliszek
na barze i pośpiesznie zaczęła się malować, jakby dopełniała
powinności, o ktrej w zbytnim podnieceniu zapomniała. Teraz,
zupełnie już pewna, że on nie przyjdzie, miała przed sobą całą godzinę
samotności, żeby pomyśleć o wszystkim, co zaniedbała: o ustach,
policzkach, brwiach.
- Niech to wszyscy diabli! - sarknęła. Ołwek rozprysł się.
Czubkiem pantofla wgniotła w podłogę odłamany sztyft. - Niech to
wszyscy diabli! - powtrzyła, nie zważając, że znw otacza ją obca,
nieprzyjazna ciekawość. Zupełnie jakby stłukła lusterko - to przynosi
pecha. Niezdara. Zachwiało to jej pewnością siebie. Zaczęła się
zastanawiać, czy pozna brata, jeśli ten w końcu przyjdzie.
Poznała go od razu po niewielkiej szramie pod lewym okiem: tę
okrągłą twarz zawsze wyglądającą tak, jakby swoją świeżość utraciła
dopiero dzisiaj, niby twarz zmęczonego dziecka; tę pozorną
dobroduszność, w ktrą nawet obcy by nie uwierzył.
- Przepraszam, że się spźniłem, fíate. - Wyglądał jak uosobienie
skruchy. - To nie z mojej winy. Właściwie... - i natychmiast
spochmurniał, przygotowany na to, że i tak mu nie uwierzy. Zresztą po
co miałby mu ktoś wierzyć? - pomyślała całując go i gładząc po
plecach, żeby się upewnić, że jest, że
10
Zgłoś jeśli naruszono regulamin