Orson Scott Card - Zadomowienie.pdf

(2279 KB) Pobierz
6002490 UNPDF
Orson Scott Card
Zadomowienie
Przełożyła: Maciejka Mazan
rok wydania oryginału: 1998
6002490.001.png
Mike’owi i Mary Bernice
przyjaciołom i współcywilizatorom
barbarzyńskich hord
Dziękuję:
Mojej żonie Kristine, która współpracowała ze mną przy pracy nad koncepcją powieści;
Emily i Geofreyowi Gardom, Erin i Phillipowi Absherom oraz Peterowi Johnsonowi, któ-
rych uwagi na najwcześniejszym etapie pisania nadały pierwszemu szkicowi powieści peł-
niejszy kształt i treść.
Clarkowi i Kathy Kiddom za gościnność i coś więcej, kiedy zacząłem pisać drugą wersję
książki; i jeszcze raz Kathy za przeczytanie tejże wersji świeżym okiem.
Markowi i Margaret Parkom, w których pokoju gościnnym napisałem i przefaksowałem
niejeden rozdział.
Kathleen Bellamy, mojej asystentce, która zawsze czyta ostatnia, dzięki czemu wyłapuje
błędy, które wszyscy inni przeoczyli.
I (znowu i nieustannie) mojej żonie Kristine i moim dzieciom: Geofowi, Em, Charlie
Benowi i Zinie, które nauczyły mnie, po co jest dom i czym może się stać
Rozdział pierwszy
Nowy dom
Rok 1874
Doktor Calhoun Bellamy zaaranżował wszystko tak, by nie być świadkiem burze-
nia starego domu Varleya. Nie chciał zapamiętać tych scen. Natomiast pragnął obser-
wować każdy kolejny etap budowy nowego domu, który zaprojektował dla Renee i ich
przyszłych dzieci.
Jego największym marzeniem były studia na wydziale architektury, zwłaszcza odkąd
ojciec wysłał go za granicę po wojnie secesyjnej. Marzenie kształtowania przestrzeni
wokół ludzi obudziły w nim nie wspaniałe europejskie wielkie budowle, katedry i pała-
ce, pomniki i muzea, lecz wiejskie domy z Toskanii, Prowansji i Anglii. W jego oczach
stopiły się w dziwny amalgamat: mozaika willi stworzonych dla wiecznego śródziem-
nomorskiego lata i wiosny oraz niezdobytych angielskich twierdz, których mieszkań-
cy czuli się bezpiecznie i przytulnie mimo srogich zim i nieustannego deszczu. Wró-
cił z głową pełną projektów domów, które zmieniłyby życie Amerykanów — po czym
przekonał się, że tutejsi architekci nie są zainteresowani nowymi pomysłami. Nikt nie
chciał przyjąć młodego zapaleńca na ucznia. Wreszcie Cal zdecydował się na studia me-
dyczne i poszedł w ślady ojca.
Lecz teraz, kiedy do ślubu został niespełna rok, pozwolił sobie na ostatnie szaleństwo.
W porozumieniu z architektem z Richmond zaprojektował dom, który z zewnątrz wy-
glądał jak konwencjonalna wiktoriańska budowla, ale wewnątrz miał zachować niektó-
re pomysły, które nawiedziły Cala za granicą. Nic dziwacznego, jedynie niekonwencjo-
nalne wykorzystanie przestrzeni, na widok której budziły się marzenia o wirujących pa-
rach na balu w wiejskiej posiadłości, łuki przywodzące na myśl otwarte drzwi i koryta-
rze domów na Riwierze, a także wzgórza ponad Florencją... Architekt usiłował go prze-
konać, że w takim domu nikt nie będzie się czuł dobrze, ale Cal nieodmiennie i rado-
śnie odpierał jego zarzuty. Takiego domu pragnął; architekt miał tylko narysować plan
budowli, która przetrwa aż do Wniebowzięcia, jak to skromnie określił Cal.
4
— A kiedy miałoby to nastąpić? — spytał architekt, jedynie odrobinę sarkastycznie.
— Nie chciałbym marnować pańskich pieniędzy na nadmierne umocnienia.
— Niech będzie niezniszczalny — odparł Cal. — Tak na wszelki wypadek.
Teraz pozostało już tylko usunąć stary dom rodziny kwakrów, zbudowany przy uli-
cy Baker na długo przed uzyskaniem przez Greensborough praw miejskich. Miasto roz-
rastało się w kierunku zachodnim, a dzielnica, choć niezamożna, była jak najbardziej
urzekająca. Właśnie w takim miejscu syn i spadkobierca najznakomitszego lekarza
w mieście mógł wybudować domostwo dla swojej narzeczonej. Porośnięty drzewami
wąwóz na tyłach działki gwarantował prywatność i piękny widok z okien; wielka powo-
zownia oraz pomieszczenia dla służby oddzielały budynek od sąsiedniej parceli, a zacie-
nione ulice obejmowały go z dwóch pozostałych stron. W rezultacie dom miał być od-
izolowany od innych, konwencjonalnie przyjemny na zewnątrz, zaskakujący i czarują-
cy wewnątrz.
Dlatego Cal nie był zadowolony, kiedy do jego gabinetu wpadł zdyszany służący
i uparł się przekazać mu wiadomość od majstra ekipy wyburzającej stary dom.
— Lepiej, coby pan przyszedł. Oni tam znaleźli coś takiego, co musi pan to zoba-
czyć.
— Powiedz im, żeby zaczekali godzinę. Nie pojmują, że mam tu pacjentów, którzy
mnie pilnie potrzebują?
Chłopak zagapił się na niego tępo. Nie było nadziei, że przekaże odpowiedź w zro-
zumiały sposób.
— Nieważne. Powiedz im, żeby zaczekali, dopóki nie przyjdę.
— Tak, proszę pana — wymamrotał służący i zawrócił biegiem. Bez wątpienia zwol-
ni, kiedy tylko zniknie za rogiem i dalej powlecze się jak żółw. Tak to właśnie jest z tymi
ludźmi. Można dać im wolność, ale nie zrobi się z nich dobrych pracowników. Istnieją
pewne granice tego, co armia Północy może narzucić podbitemu Południu.
Właściwie tego dnia doktor nie miał pacjentów, więc po paru minutach opuścił ga-
binet. Szedł pieszo, ponieważ dzień był piękny; spodziewał się, że dogoni służącego, ale
najwyraźniej albo go nie docenił, albo chłopak potraił się dobrze ukrywać.
Nie zdziwił go widok bezczynnie czekających robotników — w końcu płacił im
dniówki. Jeśli majster czuł się zawstydzony faktem, że marnują pieniądze pracodawcy,
nie zdradził tego w żaden sposób.
— Nikt się tego nie spodziewał — powiedział — więc tylko wy możecie podjąć de-
cyzję.
— Jaką decyzję?
— Lepiej niech łaskawy pan zejdzie ze mną do starej piwnicy, to pokażę.
Wobec rozpaczliwego stanu domu nie było to bezpieczne przedsięwzięcie. Nawet
kiedy dotarli do jasno oświetlonego punktu w miejscu, gdzie podłoga na parterze zo-
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin