Harrison Harry - Bill, Bohater Galaktyki 2.doc

(936 KB) Pobierz
HARRY HARRISON

HARRY HARRISON

ROBERT SHECKLEY

 

 

Bill, bohater Galaktyki 2:

Na planecie zabutelkowanych mózgów

 

 

 


- Zbierajcie się, chłopaki - powiedział Liżydupa przez skradziony sierżantowi-instruktorowi megafon. Wbudowany obwód sprawiał, że jego głos brzmiał chrapliwie i odstręczająco, zupełnie jak głos sierżanta. - Wszyscy czekaliście na to wydarzenie, na odsłonięcie nowej stopy Billa, która właśnie wyrosła z zaszczepionego zalążka. Tylko dziesięć dolców za bilet, by obejrzeć to niezwykłe i, być może, odrażające widowisko.

Barak, w którym miało odbyć się odsłonięcie, wypełniał się szybko. Większość szeregowców z Obozu Uzupełnień chciała uczestniczyć w odsłonięciu zalążka nowej stopy Billa. Został on zaszczepiony na kikucie Billa przed trzema dniami, na satelicie medycznym BRIP 32 umieszczonym w Point Less. Po zaszczepieniu Billa przewieziono do Uzupełnień, czyli wielkich instalacji wojskowych na planecie Shyster. Musiał odczekać trzy dni, nim mógł odsłonić swój przeszczep. Bandaże z kontrolą czasu dawały gwarancję, że będzie postępować zgodnie z zaleceniami lekarzy. Niekiedy sprawiały także kłopoty, ale Bill szczęśliwie ich nie miał, a przynajmniej nic mu o tym nie było wiadomo.

Pięćdziesiąt tysięcy kawalerzystów kosmicznych stacjonujących w Obozie Uzupełnień nie miało zbyt wiele do roboty. Obóz został założony na stu, w połowie podmokłych, akrach pośrodku Nieczystych Moczarów, czyli największego i najbardziej mokrego bagna na planecie Shyster. Przyczyny założenia obozu pośrodku moczarów były tajemnicą. Albo i nie były. Niektórzy mówili, że stało się tak przez przypadek w Centralnej Kwaterze Głównej na Heliorze. Inni powiadali, że ta lokalizacja została wybrana celowo, ponieważ trudne warunki stwarzają silnych ludzi, o ile ich nie zabiją. Albo nie okaleczą. Albo nie doprowadzą do szaleństwa.

- A jeżeli nawet, to tam, skąd pochodzą, jest takich więcej.

Tak brzmi motto 69 Pułku Bojowego Wrzeszczących Zabójców Głębokiego Kosmosu, do którego obecnie przydzielono Billa.

- Więc zdejmij te bandaże - powiedział Kanarsie. - Popatrzymy.

Bill rozejrzał się. Barak był pełny. Przy drzwiach Liżydupa zbierał po dziesięć dolców od głowy i Bill uznał, że zarobił już dość, żeby sobie kupić nowe bojowe buty. Była to konieczność spowodowana tempem, w jakim rosła liczba operacji przeprowadzanych na jego stopach. Wojsko nie chciało zwracać mu kosztów stale zmienianego obuwia, które nie było nawet znoszone, ale po prostu nie pasowało do nowego ohydnego kształtu zranionej stopy Billa.

Liżydupa pomachał entuzjastycznie ręką na znak, że może zaczynać. Do wszystkiego podchodził z entuzjazmem, był uprzejmy, pełen szacunku i posłuszny. I zawsze chciał pomagać kolegom. Kawalerzyści nie postępują w ten sposób i dlatego znienawidzili go. I nazwali Liżydupa. Bill lubił go, ponieważ przypominał mu Chętnego Bobra, który postępował w ten sam sposób. Ale był oczywiście szpiegiem Chingerów. A także robotem.

- Dalej, jazda - powiedział Bill i chwycił bandaż. Rozległ się dźwięk alarmu i elektryczny impuls ukłuł jego palce. - Auu. Trochę się pośpieszyłem. - Bandaż zabrzęczał chrapliwie, a jego koniec opadł swobodnie. - Teraz już można - powiedział Bill i odwinął pierwszy zwój bandaży. Widzowie pochylili się do przodu i wydali z siebie zbiorowe westchnienie, gdy Bill odwinął drugą warstwę. Ze zdenerwowania na wszystkich twarzach pojawiły się wypieki, oddychali krótko, z coraz większym trudem i widać było, że niektórzy wyłamują sobie nerwowo palce, podczas gdy Bill zrzucał trzecią warstwę bandaża. Stopa Billa nie była właściwie żadną wielką rewelacją, ale w tym nudnym, wstrętnym i męczącym bagnie nawet walka karaluchów stawała się wydarzeniem na miarę zapasów nagich kobiet w Jello.

Podniecenie, czy jak to nazwać, osiągnęło punkt wrzenia, gdy około osiemdziesięciu krzepkich, poznaczonych bliznami żołnierzy, stłoczonych w zadymionym baraku z falistego plastiku, pochyliło się, mrużąc oczy nad Billem zdejmującym czwarty i ostatni zwój bandaży.

Oczywiście, pomyślisz, że to Bill będzie tym, kto pierwszy rzuci okiem na nową stopę stanowiącą, jakby nie było, jego własność. Pomylisz się jednak, ponieważ Bill przesądnie odwrócił wzrok, odrzucając bandaż. Przez cały ostatni dzień czuł w tej stopie coś dziwnego.

Spojrzał na otaczające go twarze widzów, ich oczy były przyklejone do jego stopy.

W tłumie rozległ się jakby chichot. Było to dziwne, Bill spodziewał się czegoś zupełnie innego. A potem wszyscy zaczęli się śmiać. Nie był to uprzejmy, pełen aprobaty śmiech, którego można było się spodziewać podczas odsłonięcia zalążka stopy, lecz głośne, ciężkie, końskie rżenie kogoś wystawionego do wiatru.

Bill zerknął w dół. Potem odwrócił wzrok. Potem znów zerknął w dół, zadrżał, chciał ponownie odwrócić wzrok, zebrał się do kupy, spojrzał...

- Wiesz co, Bill - powiedział Kowalski - myślałem, że to odsłonięcie twojej stopy to będzie niewypał; bo w końcu co może być pod tym bandażem; zaszczepiasz sobie zalążek stopy, to znaczy, że dostajesz stopę, tak? Nieprawda. Bill, chcę ci podziękować. To najśmieszniejsza rzecz, jaką widziałem od czasu, gdy granat rozwalił naszego dowódcę.

Bill wyprostował na próbę swe palce zakończone szponami.

- Wygląda na to, że działa OK.

Powinna być sprawna. Ale lepiej działałaby na aligatorze. Bo na końcu kostki Billa wyrastała teraz delikatna, zielona i łuskowata łapa aligatora obficie zaopatrzona w szpony.

Co zrobili ci doktorzy? Czy eksperymentowali, próbując zmienić go w gada? Nie winił ich za to. Ponieważ ostatnio, zamiast stopy, trafiła mu się olbrzymia łapka kurczęcia-mutanta, wiedział, że wszystko jest możliwe. U kawalerzystów wszystko może się zdarzyć. A poza tym stopa była całkiem fajna, miała może za dużo palców, ale to nie było wcale złe i naprawdę podziwiał ją, dopóki nie cofnęła się i nie opadła.

Była to mała zielona stopka, ale nadawała się do użytku. I prawdopodobnie rozwinie się w o wiele większą stopę. Będzie mi jej zazdrościł każdy spotkany aligator, pomyślał posępnie. Bill nie poświęcił nawet jednej chwili, by zastanowić się nad cudem, jakim był fakt dokonania tego przez człowieka. Ze wszech miar było to dzieło geniuszu. Może trochę bezużyteczne, niemniej jednak genialne. Ale to nie zrobiło żadnego wrażenia na Billu, który, jak wielu przed nim, był skończonym wariatem.

Bill kuśtykał korytarzem, pochylając się lekko w lewo, by dopomóc swej szponiastej i topornej lewej stopie. Nowa stopa aligatora nie urosła jeszcze do pełnych rozmiarów, tak więc pomiędzy lewą a prawą stopą był jeszcze ponad cal różnicy. Sama stopa, już zdrowa, była w stanie udźwignąć jego ciężar. Pomimo to, gdy szedł, szpony drapały podłogę.

Jego bezpośrednim celem był mały pokoik na dwunastym poziomie głównej hali bazy. Dotarł tam lekko wyczerpany, ponieważ chodzenie na szponiastej stopie aligatora wymaga nabrania wprawy, by w końcu poruszać się całkiem gładko.

Pokoik miał dziesięć stóp długości. Był podzielony na dwie części: w pierwszej znajdowała się recepcja i poczekalnia, w drugiej - komputer. Baza wojskowa na Shysterze prowadzona była przez Pięcioforemny Komputer; nie był to ostatni model, ale uważano, że jest równie dobry, to znaczy prawie dobry.

Bill wszedł i zajął miejsce w poczekalni. Poza nim nie było tu nikogo. Rzecz niezwykła, ponieważ do komputera ustawiała się zazwyczaj kolejka ludzi czekających na konsultacje.

Gdy tylko usiadł, przemówił do niego metaliczny głos o przesadnym wibrato:

- Witaj, jestem Pięcioforemnym Komputerem; proszę, wejdź do środka i pokaż mi swoje identyfikatory.

Bill zrobił, jak mu kazano. Pokój wewnętrzny stacji pomalowany był na komputerowy beż. Na czterech ścianach widniały rzędy przełączników i przycisków. Były tam też umieszczone wysoko głośniki. Jeden z nich nadawał program składający się z samb.

Bill przedstawił swoje identyfikatory. Pięcioforemny Komputer zasyczał i zatrzeszczał z aprobatą.

- Tak, Bill - powiedział - na czym polega kłopot?

- Lekarze od stóp na Asklepiosie, tym satelicie medycznym, zaszczepili mi zalążek stopy - wyjaśnił Bill. - Spójrz, co z tego wyrosło!

Pięcioforemny wysunął metaliczną pseudołapkę z mrugającym na końcu szklanym okiem i zbadał stopę Billa.

- O rany! - krzyknął i zaczął chichiotać.

- Nie ma w tym nic do śmiechu - zdenerwował się Bill. - A w każdym razie robotom nie wolno się śmiać.

- Przepraszam cię za to. Po prostu próbowałem cię rozluźnić. Przechodząc do rzeczy, przypuszczam, że chcesz, by doktorzy naprawili twoją drugą stopę, tak żeby pasowała do tej ze szponami?

- Nie! Chcę mieć dwie normalne ludzkie stopy, takie jak te, które miałem na początku.

- Ach, oczywiście. Komputer przez chwilę szumiał i brzęczał, przebiegając zapewne przez banki danych w poszukiwaniu właściwego rozwiązania problemu Billa. Po pewnym czasie powiedział: - Idź do pokoju 1223 B - na poziomie grynszpanowym, wektor sekcji - wektor 2, tam ci to naprawią.

Znalezienie drogi w bazie nie było sprawą łatwą, ponieważ główna konstrukcja miała rozmiary miasta średniej wielkości i mieściła przeszło trzy tysiące pokoi, sale tortur, miejsca zebrań, automaty ze środkami antykoncepcyjnymi, zakłady dożylnego żywienia, magazyny i tym podobne pomieszczenia, rozciągnięte na dziesięciu różnych poziomach. Kawalerzyści wędrowali przez nie za każdym razem całymi dniami. Prawie zawsze można było ich tam spotkać śpiących przy skrzyżowaniach na stosach panterek. Było powszechnie wiadomo, że wybierając się gdzieś w bazie, trzeba zabrać ze sobą prowiant i pełną manierkę wody. Gdy tylko Bill wyruszył w drogę, zatrzymał się przed nim pojazd wielkości elektrycznego wózka golfowego.

- Witaj, Bill - powiedziała skrzynka głosowa wózka golfowego. - Przysyła mnie komputer, żebym zabrał cię do miejsca przeznaczenia. Co powiesz na drinka? Nasi chłopcy w mundurach zasługują na wszystko co najlepsze.

Bill pomyślał, że ten wózek golfowy zachowuje się stanowczo zbyt przymilnie. Ale wsiadł. Było to o wiele lepsze od wleczenia się pieszo niezliczone mile, które musiał pokonać, by dotrzeć do pokoju 1223 B.

Pomknęli oliwkowymi monotonnymi korytarzami, wózek golfowy mruczał sam do siebie pogodną melodyjkę. Przez zaopatrzenie i łączność dotarli do sekcji zwanej planowaniem.

- To nie wygląda na sekcję medyczną - powiedział Bill.

- Nie przjmuj się tym - uspokajał go wózek golfowy. - Wiem, gdzie jadę.

Przemknął przez rampę, skręcił ostro w korytarz i ruszył do drzwi na końcu. Bill drgnął, ponieważ wózek nabierał szybkości, a drzwi były zamknięte. Skulił się na siedzeniu, gdy wózek rzucił się na drzwi. Bill zamknął oczy i ukrył głowę w dłoniach. Gdy znowu podniósł wzrok, byli po drugiej stronie drzwi, które otworzyły się za pomocą elektrycznego oka i właśnie się za nimi zamykały.

Był w jakimś salonie dla oficerów, urządzonym tak, by wyglądał jak knajpa w starym ziemskim stylu. Wisiały tu lampy od Tiffany'ego i stały ciemne meble zrobione z prawdziwego plastiku. Za długim barem uwijali się barmani w białych koszulach. Z szafy grającej płynął stary rock wykonywany na imitacjach oryginalnych antycznych instrumentów, takich jak syntezatory i gitary elektryczne. Niektóre z nich wyglądały, jakby miały kilkaset lat, choć prawdopodobnie zostały wykonane w zeszłym tygodniu. Znajdowało się tu około tuzina umundurowanych oficerów obojga płci. Wszyscy mieli w rękach drinki. Zakrzyknęli wesoło, gdy wózek golfowy wpadł do pokoju, zatoczył na środku zgrabne kółeczko i zatrzymał się.

- Przepraszam - powiedział Bill. - Czy to jest sekcja medyczna?

Wywołało to niezłą porcję serdecznego śmiechu. Mężczyźni stłoczyli się wokół Billa i pogratulowali mu dowcipu. Jedna z kobiet, nie mniej niż majoretka, ze sterczącym nosem i ogromnymi cyckami, usiadła na kolanach Billa i pocałowała go głośno. Ktoś zapytał, czego ma ochotę się napić. Bill był tak roztrzęsiony, że powiedział po prostu: tak. Więc przynieśli mu strzemię wypełnione mieszaniną napojów alkoholowych podawanych tego dnia. Przeważał smak rumu, a także koński smród ze strzemienia. Bill opróżnił je z wdzięcznością, ucząc się, by nigdy nie rozglądać się za darmowymi drinkami w kieliszkach.

Pani major, która go pocałowała, wstała z jego kolan i sięgnęła do twarzy. Z nosem nie więcej niż o milimetr od jego nosa popatrzyła długo i głęboko w oczy Billa. Potem powiedziała przejmującym, lekko zniszczonym przez whisky kontraltem:

- Jesteś dokładnie taki, jak sobie wyobrażałam.

- No cóż - powiedział Bill - staram się.

- Co za mądra uwaga - mruknął jeden pułkownik do drugiego.

- Nie ma wątpliwości, że to jakiś mądry gość - powiedział siwowłosy pułkownik, który okazał się najstarszym rangą oficerem. - Niech ktoś mu da cygaro. I koniec z tymi szczynami; nalejcie mu trochę tego dobrego koniaku, który zwinęliśmy podczas plądrowania Bazy Głównej.

Z cygarem w jednej ręce, kieliszkiem koniaku w drugiej, i głupkowatym uśmiechem na twarzy, Bill nie był przygotowany na następne pytanie.

- Powiedz mi, Bill - odezwał się major o lisiej twarzy, na którego ramionach widniały odznaki Zarządu Wywiadu w kształcie skrzyżowanych znaków zapytania - co ty właściwie myślisz o sytuacji na Tsurisie?

- A czy to ma coś wspólnego z tutejszą służbą medyczną? - zapytał Bill. - Jeśli tak, to mam żal.

- Mój drogi, kolego - odezwał się major o lisiej twarzy. - Czy jeszcze cię nie poinformowano o planecie Tsuris?

- Jestem tu dopiero trzy dni, panie majorze - wyjaśnił Bill, pociągając głęboki łyk koniaku, by utopić w nim podejrzenia, jakie wzbudzała ta oficerska uprzejmość. W głębi duszy wiedział, że to nie jest naturalne. Jeszcze głębiej chciał urżnąć się w trupa tą dobrą gorzałą.

- A czym zajmowałeś się tu przez cały czas?

- Głównie hodowałem nową stopę. To jest to, o co chcę zapytać...

- Będzie na to czas później - uspokajał Major. - Tsuris to planeta niezbyt daleko stąd. Niekiedy mówi się o niej jako o tajemniczej planecie.

- No jasne, coś słyszałem - mruknął niewyraźnie Bill z powodu rosnącego alkoholowego zamroczenia. - To jest to miejsce, które nadaje dziwne ; wiadomości radiowe, prawda?

Major wyjaśnił, że baza wojskowa na Shysterze otrzymała zadanie rozprawienia się z Tsurisem, pobliską, zastanawiające tajemniczą planetą. Nic dosłownie nie było o niej wiadomo. Poprzez grubą warstwę chmur nie udawało się nigdy zrobić żadnych porządnych fotografii. W chmurach były dziury i wyglądało na to, że planeta otrzymuje mnóstwo słońca. Ale gdy wojskowe statki szpiegowskie zaczynały manewrować tak, by móc zrobić zdjęcia przez otwory, te zamykały się zawsze, nim statki zdążyły się ustawić.

- To dziwne - powiedział Bill. - Zupełnie jakby ktoś tym kierował, co?

- Dokładnie. Napij się jeszcze - zachęcał major. - Jak wspomniałeś, z Tsurisu rozchodzą się komunikaty radiowe, w których nigdy nie ma żadnego sensu. Ale najgorsze ze wszystkiego jest to, że wszystkie statki zapuszczające się w pobliże Tsurisu znikają tylko po to, by zjawić się ponownie o miliony mil stąd i nikt nie potrafi wyjaśnić, w jaki sposób się tam znalazły.

- Wygląda na to, że jest to miejsce, od którego najlepiej trzymać się z daleka - powiedział Bill ze szczerością alkoholika, jednocześnie kiwając głową i pijąc, co mu się zbyt dobrze nie udawało.

- Ach, gdybyśmy tylko mogli - powiedział major. - Ale oczywiście nie możemy. Jesteśmy żołnierzami. Idziemy tam, gdzie nas poślą.

- Niech żyje! Niech żyje! - zakrzyknęli oficerowie pośpiesznie, wychylając drinki.

- A zresztą - powiedział major - jeżeli coś na Tsurisie potrafi zmienić kurs statku o miliony mil, to jest to siła, która może mieć dla nas poważne znaczenie. Musimy wiedzieć, jak to działa i czy Tsurisjanie, albo jacyś inni mieszkańcy, nie zamierzają użyć tego przeciwko nam.

- Jeżeli tak - zauważył siwowłosy pułkownik - to musimy wypruć flaki z tych Tsurisjan, zanim będą mieli okazję nam to zrobić.

- Może byłoby bezpieczniej - powiedział kapitan kawalerzystów-szturmowców - wypruć z nich flaki, nawet jeśli nie mają złych intencji.

- Niech żyje! Niech żyje! - zaintonowali inni oficerowie.

Wszyscy patrzyli na Billa, czekając aż coś powie. Bill starał się wyglądać inteligentnie, chociaż czuł się bardzo zamroczony.

- Czy próbowaliście wysyłać na tę planetę statek zwiadowczy? W ten sposób moglibyście się rozejrzeć i tak dalej.

Major ukrył swój niesmak pod fałszywym uśmiechem.

- Wiele razy, mój drogi kawalerzysto - powiedział. - Jak się z łatwością domyślasz, żaden z nich nigdy nie wrócił, nie złożył meldunku.

- Kiepsko to wygląda - zabulgotał Bill, po czym ogarnęły go krwiożercze ambicje. - A gdybyśmy tak po prostu stanęli sobie z boku i walili w nich atomowymi torpedami, dopóki jedna by się nie przedostała? Rozwalić ich! Zniszczyć!

- Myśleliśmy o tym sami - powiedział major - ale byłoby to sprzeczne z prawami wojny. Tak przynajmniej twierdzą lewicowe, komunistyczne gazety i nie spodobałoby się to naszym milutkim kandydatom w nadchodzących wyborach lokalnych. Oni chcą, żeby wszystko było legalnie. Wypowiedzenie wojny i te wszystkie bzdury. Jak tylko przegrają te wybory, zaczniemy znowu robić to, co, do diabła, chcemy, ale póki co nasze ręce są związane, a pociski w silosach. Nosy wsadziliśmy w szklanki, w których topimy wszelkie smutki.

- No to... - Bill zamyślił się przez chwilę. - Czemu by nie wypowiedzieć im wojny?

Oficerowie skinęli sobie nawzajem głowami.

- Masz prawidłowe odruchy, kawalerzysto. Ale nie wcześniej niż po wyborach. Wtedy będziemy mogli wbić sukinsynów bombami w następny wymiar. Lecz nim to nastąpi, musimy stwarzać pewną iluzję legalności. Kłopot w tym, że nie możemy znaleźć w Tsurisie nikogo, z kim dałoby się rozmawiać. Tak naprawdę to nie jesteśmy pewni, czy w ogóle jest tam ktokolwiek.

- W takim razie odpowiedź jest jasna - powiedział pułkownik. - Jestem pewien, że sam o tym pomyślałeś. Gdybyśmy mogli dotrzeć na powierzchnię planety statkiem zdalnie sterowanym, mającym na pokładzie kogoś wiozącego wiadomość od głównodowodzącego admirała, zmusilibyśmy przynajmniej Tsurisjan do mówienia. Moglibyśmy potem wysunąć żądania, a oni odmówić ich spełnienia. I wtedy mielibyśmy szansę uznać tę "niewybaczalną obrazę wymagającą ceremonialnych przeprosin" za powód do wojny.

- Chyba że Tsurisjanie potrafią przepraszać tak szybko, że uprzedzą inwazję.

- W nowoczesnej wojnie szybkość jest najważniejsza - podkreślił major. - Co o tym myślisz, Bill?

- Dla mnie ten plan jest dobry - stwierdził Bill. - A teraz gdybyście mogli zaprowadzić mnie do sekcji medycznej...

- Teraz nie ma na to czasu, kawalerzysto - powiedział major. - Chcemy ci pogratulować, a potem wyjaśnić, w jaki sposób działa twój zdalnie sterowany statek.

- Chwileczkę - zaoponował Bill. - Co to ma ze mną wspólnego?

- Mój drogi - powiedział major. - Przechodząc przez te drzwi, zgłosiłeś się na ochotnika do podróży statkiem zdalnie sterowanym na Tsuris.

- Ja nic nie wiedziałem! To komputer kazał mi przyjść tutaj.

- Zgadza się. Komputer zgłosił cię na ochotnika.

- Czy jemu wolno to robić? Major podrapał się w głowę.

- Naprawdę nie wiem. Czemu sam go nie zapytasz? - Zachichotał złośliwie, gdy Bill spróbował zerwać się na chwiejne nogi i poczuł zamykające się wokół kostek automatyczne kajdanki.

Liżydupa wyglądał strasznie. Prawda, że ostatnio wiele przeszedł. Wszyscy koledzy odgrywali się na nim za to, że pomagał i troszczył się o innych - kawalerzyści nie postępują w ten sposób. Pierwsza lekcja, jakiej uczy się prawdziwy kawalerzysta, mówi, ze każdy dzień jest dobry, żeby wykiwać kolegę. Wojskowy psychiatra wystawił mu diagnozę, w której uznał go za poważny przypadek dotyku Szmidasa, czyli lustrzanego przeciwieństwa dotyku Midasa, kiedy to wszystko czego dotykasz zamienia się w złoto. Ale jeden z kolegów psychiatry, doktor Smellenfuss, był innego zdania. Powiedział, że Liżydupa reprezentuje klasyczny przypadek psychozy pechowca, z komplikacjami spowodowanymi przez tendencje autodestruktywne. Liżydupa wiedział tylko tyle, że życie robi się dla niego coraz trudniejsze. A on chciał tylko, żeby wszyscy byli szczęśliwi.

Na przykład teraz. Oczywiście, że nie wyglądał dobrze. A kto by dobrze wyglądał, przyparty w pralni do nieprzyjemnie gorącego grzejnika przez Billa, wymachującego pięściami i grożącego, że rozerwie go na dwoje.

- Bill, zaczekaj! - krzyknął Liżydupa widząc, ze oczy Billa zwężają się w przygotowaniu do przeciągnięcia jego głowy przez półcalowy grzejnik odlany ze stali. - Zrobiłem to dla ciebie!

Bill zawahał się z pięścią wzniesioną do morderczego ciosu.

- Niby jak?

- A tak, że zgłoszenie cię na ochotnika do tego zadania przyniesie ci medal, pokaźną nagrodę, roczny zapas pigułek na choroby weneryczne i najważniejsze, natychmiastowe honorowe zwolnienie.

- Zwolnienie?

- Tak, Bill! Mógłbyś wrócić do domu!

Billa ogarnęła fala nostalgii, gdy pomyślał o swoim ojczystym świecie, Phigerinadonie, i o tym, jak bardzo pragnie go zobaczyć.

- Jesteś pewien?

- Oczywiście, że jestem. Po powrocie zajrzyj po prostu do oficera werbunkowego. On już uruchomi dla ciebie wszystko, co potrzeba.

- To świetnie - powiedział Bill. - Jest tylko jeden szkopuł. Ta misja jest samobójcza i szansę, żebym wrócił, są znikome. A skoro nie wrócę, to nie będzie zwolnienia, mam rację?

- Wrócisz - zapewnił go Liżydupa. - Ja ci to gwarantuję.

- Skąd możesz wiedzie?

- Bo jak tylko zgłosiłem ciebie na ochotnika, zgłosiłem również siebie. Będę więc mógł cię pilnować, Bill.

- Nie potrafisz pilnować nawet samego siebie - podkreślił Bill. - Westchnął. - To nawet ładnie z twojej strony, że chciałeś mi pomóc Liżydupo, ale wolałbym, żebyś tego nie robił.

- Teraz już to rozumiem - powiedział Liżydupa, wyswobadzając się z uścisku Billa i odsuwając się jak najdalej od grzejnika, który stawał się coraz nieprzyjemniej rozżarzony. Pojął, że chwila bezpośredniego zagrożenia już minęła. Bill bywał niekiedy w gorącej wodzie kąpany, ale szybko się uspokajał, jeśli tylko udało ci się uniknąć natychmiastowego unicestwienia.

- A w ogóle - powiedział Bill - to jak mogłeś zgłosić mnie na ochotnika? Tylko ja sam mogę zgłosić się na ochotnika.

- Co do tego masz na pewno rację - powiedział Liżydupa. - Chyba powinieneś przedstawić tę sprawę komputerowi.

- Witaj znowu - powiedział wojskowy komputer. - Byłeś tu ostatnio, prawda? Wybacz, że pytam, ale mój zmysł wzroku nie jest już taki jak dawniej. Orthicon obrazu jest zużyty. Nikt ani nic o to nie dba. - Pociągnął mechanicznie nosem, był to odrażający dźwięk.

- Przychodziłem tu w sprawie mojej stopy - powiedział głośno Bill, któremu obrzydło to elektroniczne użalanie się nad sobą.

- Twojej stopy? Nigdy nie zapominam stóp! Pozwól mi ją zobaczyć.

Bill podstawił stopę pod płytę wizji komputera.

- Ho, ho - powiedział komputer. - Trudno o piękniejszą nóżkę aligatora. Ale nigdy przedtem nie widziałem tej stopy. Mówiłem ci, nigdy nie zapominam stóp.

- Oczywiście, że ją pamiętasz - jęknął Bill. - Przecież patrzyłeś na nią, kiedy byłem tu przedtem. Co z ciebie za komputer, że zapomniałeś.

- Nie powiedziałem, że zapomniałem, komputery nie zapominają; tyle tylko, że nie myślałem o niej ostatnio - powiedział komputer. - Chwileczkę, pozwól, że porozumiem się z moimi bankami danych. Ja nie zapominam także, jak takiej stopy szukać... No tak, jest tutaj. Masz rację, powiedziałeś coś o swojej stopie. A ja skierowałem cię do oficerskiego pokoju przygotowań.

- Zgadza się. A oficerowie powiedzieli, że wchodząc tam, zgłosiłem się na ochotnika do ryzykownego zadania.

- Tak, wszystko się zgadza - powiedział komputer. - Kiedy poprosili mnie o ochotnika, posłałem pierwszego, który tu wszedł.

- Mnie?

- Ciebie.

- Ale ja nie zgłosiłem się na ochotnika.

- Wolne żarty. To znaczy, bardzo mi przykro, ale się zgłosiłeś. W drodze złożenia wniosku.

- Co?

- Złożyłem wniosek, że mógłbyś zgłosić się na ochotnika, gdyby cię poproszono. Mamy specjalne obwody, które pozwalają nam posługiwać się wnioskami.

- Mogłeś mnie zapytać! - zawołał Bill ze złością.

- Jakiż wtedy byłby pożytek z obwodu wnioskowania, w jaki wyposażono mnie, nie szczędząc kosztów? A w ogóle dla mnie było jasne, że tak świetnie zbudowany żołnierz jak ty będzie szczęśliwy, mogąc zgłosić się na ochotnika do ryzykownego zadania, nie zważając na pewne osłabienie stopy.

- Myliłeś się - stwierdził Bill.

Przez płytę wizji komputera przebiegła zmarszczka przypominająca wzruszenie ramion.

- No cóż - powiedział - pomyłki się zdarzają, prawda?

- Nie wykpisz się tak łatwo - zawołał Bill, waląc wielką pięścią w płytę wizji komputera. - Wyrwę ci te kłamliwe tranzystory. - Znowu uderzył w czołową płytę. Tym razem rozbłysła czerwienią.

- Kawalerzysto - zachrypiał komputer. - Stanąć na baczność.

- Co? - powiedział Bill.

- Słyszałeś. Jestem wojskowym komputerem w najprawdziwszej randze pułkownika. A ty jesteś szeregowcem. Masz się do mnie zwracać z szacunkiem albo będziesz miał o wiele gorsze kłopoty niż obecnie.

Bill przełknął ślinę. Wszyscy oficerowie są do siebie podobni, nawet w wersji komputerowej.

- Tak, panie pułkowniku - powiedział i stanął na baczność.

- A teraz, skoro uważasz, że nasze postępowanie nie było uczciwe, co, twoim zdaniem, powinniśmy zrobić?

- Ciągnijmy losy - zaproponował Bill. - Albo wybierzmy ochotnika na chybił trafił spośród wszystkich mężczyzn w bazie.

- To by cię usatysfakcjonowało?

- Tak.

- OK, zaczynamy. - Ekran wizyjny komputera rozjaśnił się postrzępionymi błyskawicami gryzących się ze sobą kolorów. Nazwiska rozbłysły na ekranie.  Rozległ się dźwięk przypominający kuleczkę ruletki toczącą się po krupierskim kole.

- OK - powiedział komputer. - Mamy zwycięzcę.

- Świetnie - ucieszył się Bill. - Mogę już pójść?

- Pewnie. Powodzenia, żołnierzu.

Bill otworzył drzwi. Po drugiej strome czekało dwóch niezwykle potężnych żandarmów o masywnych szczękach. Każdy z nich ujął Billa pod ramię.

- Jak się może domyśliłeś - powiedział komputer - wygrałeś także w drugim ciągnieniu.

Niedługo potem widziano wielkiego kawalerzystę z małymi szponami na końcu jednej stopy, wyrywającego się z ramion dwóch żandarmów. Kawalerzystę zawleczono na stanowisko przeznaczone do przeglądów, gdzie stało kilku generałów czekających na coś do przejrzenia.

Bill otworzył usta, by wrzasnąć. Jeden z żandarmów wbił łokieć w nerki Billa.

Drugi żandarm zajął się wątrobą.

Kiedy Bill odzyskał świadomość po kilku sekundach brutalnego szarpania za nos, pierwszy żandarm pochylił się nad nim i powiedział:

- Spójrz, koleś, lecisz tym statkiem. Jest tylko pytanie, czy polecisz w jednym kawałku, czy też zrobimy z ciebie przedtem kalekę, żebyś nie robił scen przed oficerami.

- Oni nienawidzą scen - powiedział drugi żandarm. - My również.

- Kiedy ochotnicy rozrabiają, oni oskarżają nas - powiedział pierwszy żandarm.

- Powinniśmy chyba zrobić z niego po prostu kalekę i nie ryzykować - dodał drugi.

- Może wystarczy połamać jego skrzynkę głosową.

- Nie, mógłby robić dalej nieprzyzwoite gesty.

- Chyba masz rację. - Obaj żandarmi przerwali, żeby podwinąć rękawy.

- Szkoda fatygi - powiedział Bill. - Wrzućcie mnie tylko na pokład.

- Musisz  najpierw  wleźć  na  stanowisko  do przeglądów, żeby uścisnąć ręce generałów i powiedzieć im, jak bardzo się cieszysz, że zostałeś ochotnikiem.

- Chciałbym mieć to już za sobą - powiedział Bill.

Statek bez pilota był mały, mniej więcej wielkości pocisku. Zbudowano go z taniego plastiku i aluminizowanej tektury, ponieważ nie spodziewano się, by wrócił. Jeden z żandarmów otworzył główny luk i zawarczał ze złością, gdy uchwyt został mu w ręce.

- Nie przejmuj się tym - powiedział drugi. - Mechanizm nadal działa bez zarzutu.

- Czemu oni nie budują lepiej? - jęknął Bill i zaraz wrzasnął z bólu. Dwaj żandarmi wnosili go niezdarnie.

- A co się mają przejmować - powiedział pierwszy żandarm. - Te statki są skonstruowane specjalnie do podróży w jedną stronę do najniebezpieczniejszych miejsc.

- Chodzi ci o to, że pewnie nie wrócę? - jęknął Bill zdjęty żalem nad samym sobą.

- Nic takiego nie miałem na myśli! No cóż, może i miałem. W każdym razie wysłanie ochotnika ma jedną naprawdę chytrą zaletę, nawet jeżeli nie wrócisz, czego się, mówiąc między nami, spodziewamy, wojsko wyśle prawdopodobnie na Tsuris porządny oddział ekspedycyjny, albo i wypowie wojnę, bo przecież szczerze tego pragnie.

- Powiedziałeś - prawdopodobnie?

- Nie da się inaczej, wojsko zawsze może zmienić zdanie, nigdy nie wiadomo, co się roi w wojskowym ptasim móżdżku. Ale prawdopodobnie właśnie tak się stanie.

- Auuu! - załkał Bill. - Co ty, kurczę, robisz z moim uchem?

- Zakładam urządzenie tłumaczące; jeżeli znajdziesz na Tsurisie jakieś istoty, będziesz mógł z nimi rozmawiać.

- Tsuris! To planeta, z której nikt jeszcze nie wrócił?

- Szybko chwytasz. Na tym właśnie polega ta operacja. Fakt, że nie wrócisz, da nam pretekst do inwazji.

- Chyba mi się to nie podoba.

- Nie musi ci się podobać, kawalerzysto. Musisz tylko wypełniać rozkazy i milczeć.

- Odmawiam! Odwołaj rozkazy!

- Zamknij  się! - Zaciągnęli Billa do statku i przypięli go pasami do fotela dowódcy. Był przepięknie wyściełany i miękk...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin