Makuszynski Kornel - Bardzo Dziwne Bajki.rtf

(215 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl

Kornel Makuszyński

 

 

 

Bardzo dziwne bajki

 

 

SCAN-dal


Bajka o królewnie Marysi, o czarnym łabędziu i o lodowej górze

 

Nie pamiętam dobrze, ile to lat temu, może tysiąc, a może i dwa. Pamiętam tylko, że byłem jeszcze wtedy małym chłopcem, kiedy mi się to wszystko zdarzyło, co wam, dzieci słodkie, opowiem.

Tuż zaraz za granicami Polski, gdzie panował wtedy wielki i sławny król Ćwieczek i królowa Kalina, było potężne królestwo Srebrnego Szczytu. Nazywało się ono tak dlatego, gdyż w samym jego środku wznosiła się niezmierna góra lodowa, tak wysoka, że z ziemi szczytu jej nie można było dojrzeć. Widać było tylko srebrny blask. Słońce nie mogło jej stopić, a ludzie opowiadali, że w tym miejscu w niebie, w którym’ ta góra dotykała niebiosów, było bardzo zimno. Gwiazdy, co ponad nią świeciły, były aż niebieskie od mrozu wielkiego i wyraźnie widać było z ziemi, jak się trzęsą z zimna.

W państwie Srebrnego Szczytu panował potężny król Patyk III, który miał żonę, z domu pannę Słoiczek, a na imię jej Tasiemka. Mieli oni córkę śliczną, którą nazywali Marysią.

Wielki król Patyk III był niezmiernie bogaty i słynny był na cały świat. Świat był wtedy bardzo mały, bo jeszcze nie był wyrósł i można go było na kulawym koniu przejechać we dwa dni od końca do końca. Ale co prawda to prawda, że król ten był słynny na cały świat. Bogactwa jego po tym można było poznać najlepiej, że codziennie na śniadanie zjadał siedem pieczonych prosiąt, nadziewanych konfiturami i czosnkiem, na obiad jadł sto dziewięćdziesiąt potraw i wypijał dwanaście beczek soku z kwaszonych ogórków, a na wieczerzę zjadał już za to bardzo mało, bo tylko cztery cielęta.

Chociaż to był król potężny i wielki, jednak lubił się czasem pośmiać wesoło. Ale że był z natury smutnego serca, więc ile razy chciał się śmiać, lokaje łaskotali go w podeszwy przez dwie godziny. Rządził bardzo sprawiedliwie, a kiedy się dowiedział, że jego poddanym źle się dzieje, tak się zmartwił, że płakał przez siedem dni i siedem nocy. Wtedy rycerze i hrabiowie przytoczyli wielką beczkę i łapali w nią gorzkie i słone łzy wielkiego króla. Z łez tych potem kucharz zrobił wyborny ocet, który został nazwany octem króla Patyka.

Królowa miała również bardzo dobre serce i wciąż robiła na drutach pończochy, całe życie. Ale wielkie ją ścigało nieszczęście. Ponieważ lepiej władała lewą ręką niż prawą, więc wszystkie pończochy robiła tylko na lewą nogę. I z tego powodu była niepocieszona i posiwiała ze zmartwienia, i tak schudła, że się król Patyk raz jeden srodze pomylił. Chciał bowiem spróbować siły i uderzyć kopią w ścianę zamku. Ujrzał, że coś długiego stoi koło ściany, więc porwał królową, myśląc, że to kopia, i uderzył nią w mur. Z trudem wyjmowali potem rycerze królową, która głową przebiła ścianę i bardzo krzyczała już w środku pałacu.

Dobrzy to byli ludzie, oboje sprawiedliwi i miłosierni. Oboje też kochali niezmiernie córkę swoją, królewnę Marysieńkę. Miała ona dziesięć lat i taka była śliczna, że pszczoły siadały na jej złotej główce, myśląc, że to cudowny kwiat, kwiaty zaś nazywały ją siostrą, a zdumione słońce zawsze zatrzymywało się w drodze, kiedy ją spotkało. Gdzie się tylko ruszyła, tam za nią leciał rój motyli. Kiedy szła przez las, ptaki śpiewały tak cudownie, jak o wschodzie słońca. Wieczorem zaś, kiedy królewna Marysieńka stanęła nad brzegiem wody, wtedy do jej stóp przybiegała fala i całowała jej nogi, wszystkie zaś ryby, w wodzie mieszkające, podpływały ku niej i wyrzucały się w górę, ponad wodę, żeby ją tylko ujrzeć.

Król—ojciec i królowa—matka byli bardzo dumni, że mają taką cudownie piękną córkę. Chełpili się też nią, gdzie mogli. Raz na rok zaś, na jej urodziny, zapraszali gości z siedmiu królestw i wydawali wielką ucztę. Jedli i pili wszyscy przez dwa dni, a trzeciego dnia wszyscy goście szli oglądać królewnę. Wtedy siedziała ona przez cały dzień pod szklanym kloszem, na złotym krzesełku, aby się jej nikt nie mógł dotknąć. Bardzo wtedy była dumna i patrzyła z góry na wszystkich. Ponieważ była córką jednego z najbogatszych władców na ziemi, miała aż trzy pary pantofelków: czerwone, białe i złote. Na ten dzień wdziewała złote.

Miała na sobie również złocistą sukienkę, tak misternej roboty, że ją można było schować w pudełeczku, zrobionym z orzecha. Wtedy, w tej złocistej sukience i w złotych pantofelkach, podobna była do słonecznego promienia. Zachwycali się też nią wszyscy niezmiernie i z wielkiej radości, że król Patyk ma taką cudownie piękną córkę, goście znowu potem pili i jedli przez dwa dni.

Cóż z tego wszystkiego? Cóż z tego, kiedy w całym królestwie wielkiego tego króla nie było człowieka z gorszym sercem niźli właśnie królewna Marysia. Opowiadali nawet niektórzy, że ta cudowna dziewczynka wcale nie miała serca. Zamiast niego — powiadano — miała błyszczący, zimny kamyczek, mający tylko kształt serca. Dziewczynka ta śliczna, ta złocista królewna nigdy się nad nikim nie ulitowała, nie pożałowała nigdy nikogo, nigdy nad nikim nie zapłakała. Lecz, o zgrozo! Nie kochała ona nikogo: ani człowieka, ani gwiazdy, ani ptaka, ani muszki.

Patrzyła naokoło siebie zimnymi oczyma i nigdy się nawet nie uśmiechnęła. Raz, kiedy się bardzo czegoś rozgniewała, spojrzała na rozkwitłą różę i róża w tej chwili zwiędła. Okropnie się tym martwili starzy królestwo: potężny Patyk III i dobra a chuda królowa Tasiemka, z domu Słoiczek. Nie wiedzieli, co na to poradzić, ażeby zmiękczyć złe serce prześlicznej swojej córki. Nie wiedziała, co się z nimi dzieje. Ciągle była na swoich pokojach, których miała trzysta sześćdziesiąt pięć, albo się kazała nosić w złotej lektyce. Czasem chodziła po ogrodzie i z wielkim gniewem ścinała korony kwiatów. A one wszystkie kochały ją za to, że była tak śliczna. Nie wiedziały, że serce ma złe i kamienne.

Kiedy biedny żebrak przyszedł pod bramę pałacu i usiadł zmęczony, bo z głodu dalej iść nie mógł, królewna Marysieńka poszczuła na niego psy. Wtedy on, płacząc, uciekł i opowiedział to ludziom, którzy łamali ręce z rozpaczy.

A jednego dnia przyszła do ojca, potężnego króla Patyka, i rzekła:

— Panie ojcze! chcę mieć małego Murzyna.

Każ, by mi go przyprowadzili.

Na co ci Murzyna? — spytał król.

— Bo chcę, aby nosił za mną ogon sukni!

Zafrasował się król, bo wiedział, że Murzyn to jest czarny człowiek, ale nie wiedział, gdzie tacy ludzie mieszkają. Rzekł tedy:

— Królewno najmilsza! W moim państwie nie ma Murzynów. Pewnie mieszkają oni w środku ziemi, a tam się nikt pójść nie odważy.

— A ja chcę Murzyna! — zawołała królewna i tupnęła nóżką.

— Skądżeż ja ci go wezmę?

— Chcę Murzyna! I będę go miała!

— Postaraj się sama o niego — rzekł król.

Królewna Marysia zmarszczyła czoło i poszła do swoich pokojów. Namyślała się tam bardzo długo. Potem kazała paziom przyprowadzić sobie małego chłopca, który ma czarne włosy i białe zęby. Kiedy jej takiego przyprowadzili, obejrzała go i rzekła:

— Zrobię z ciebie Murzyna!

Chłopiec w płacz i błagać ją począł serdecznie:

— Królewno najjaśniejsza! Jestem sierota! Nie krzywdź mnie i nie czyń ze mnie Murzyna, bo mnie do nieba nie wpuszczą.

— Cicho bądź! — krzyknęła królewna. — Zawołać mi tu kucharza!

Przyszedł kucharz, cały krwią obryzgany, czerwony na gębie i pijany, bo kucharz nie je nigdy tego, co gotuje, ale pije zawsze to, czego nie zgotował.

Upadł na kolana przed królewną i pyta:

— Czy mam zarżnąć tego chłopca?

— Nie! — rzekła królewna. — Masz z niego zrobić Murzyna.

— A co to takiego Murzyn?

— Murzyn to jest czarny człowiek. Weźmij go na rożen i tak długo smal na ogniu, aż się przypali i będzie czarny.

Chłopiec biedny zaczął tak bardzo płakać, że się serce krajało. Nawet straszny kucharz się wzruszył, a królewna nie wzruszyła się zupełnie.

— Ratuj mnie, mateńko moja! — wołał chłopak.

— Ach, jak nieznośnie krzyczy! — rzekła królewna. — Bierz go na rożen, kucharzu!

— Nie ma co, chodź, sieroto! — mruknął kucharz, wziął chłopca pod pachę i niesie do kuchni. Chłopiec był ledwie żywy z rozpaczy i ze strachu.

— Zmiłuj się, jaśnie wielmożny kucharzu! — płakał i prosił. — Zmiłuj się nad nieszczęśliwym!

Kucharz był dobry człowiek, choć pijaczyna, i koło serca miał łaskotki. Więc mu się żal zrobiło chłopaka. Postawił go na nogi w kuchni i powiada:

— Jak się nazywasz, biedaku?

— Janek — odpowiada chłopiec.

— Jan w Oleju czy Jan Kapistran?

— Jan Kapistran!

— Boże drogi, to tak jak ja! — woła kucharz. — Jakże ja ciebie mogę na wolnym ogniu przypiekać?

— O, nie czyń tego, panie kucharzu, nie czyń tego!

— A jak mi potem głowę zetną? To co? A ja jestem taki mądry, że aż strach! Szkoda takiej głowy! Ale pomyślę nad tym, jakby i tobie pomóc, i sobie nie zaszkodzić!

— Oj, pomyśl, pomyśl, jaśnie wielmożny panie hrabio.

— Jak powiadasz? Panie hrabio? Wiesz, że ty mi się bardzo podobasz! Czekaj, Janku Kapistranku! Mam myśl. Weźmiemy cielę, osmalimy je na ogniu, a ja powiem, że to ty! A co, mądrze wymyśliłem?

— Oj, nie bardzo, dostojny panie! Przecież królewna pozna, że to nie ja. Przecież cielę ma cztery nogi!

— A ty ile masz?

— Dwie! — mówi Janek.

— Prawda, zapomniałem! Nie ma co, biedaku, chodź na rożen! Hej, kuchciki, przygotować wielki ogień!

Janek upadł mu do nóg i powiada:

— Potężny panie kucharzu, a może ja co poradzę? A może byście mnie całego wysmarowali czekoladą?

Kucharz w śmiech i powiada:

— Aleś ty mądry! To tylko dlatego, że się zwiesz Jan Kapistran, tak jak ja!

Wysmarował Janka czekoladą, że aż strach. Prowadzi go potem do królewny, a ona w ręce klaszcze z radości.

— Jaki śliczny Murzyn. Pamiętaj, kucharzu, abyś go co dnia rano tak przypiekał, aby koloru nie stracił.

— Dobrze, królewno! — mówi kucharz, a do Janka szepnął:

— Pamiętaj, żebyś wieczorem oblizał z siebie czekoladę, rano cię znowu wysmaruję.

Nosił tedy czekoladowy Janek ogon za królewną i tylko tę miał przykrość, że wszystkie muchy na nim siadały. Przez mądrość Janka i dobre serce kucharza złość królewny na nic się obróciła, ale z innymi było gorzej. Ujrzała raz bowiem królewna Marysia, że małej dziewczynce, która jej usługiwała, łzy płyną po twarzy. Starszy lokaj bardzo ją pobił za to, że uciekła przed pieskiem królewny, który ją chciał ukąsić.

— Co to jest takiego, co tak błyszczy? — zapytała królewna, ujrzawszy łzy.

— To są łzy! — odrzekła dziewczynka.

— A skąd one się toczą?

— Z serca.

Kłamiesz! Ja widzę, że z oczu. Ale one bardzo są ładne i ja muszę mieć ich cały sznurek, jak paciorki.

Kazała więc codziennie bić dziewczynkę i zbierać jej łzy na jedwabny sznurek. Łzy były coraz większe i coraz piękniejsze. Lecz kiedy miała ich już wiele, jak paciorki, włożywszy je na szyję, krzyknęła królewna,

— Precz z tym — krzyknęła — to mnie bardzo piecze!

Rozerwała sznurek i łzy potoczyły się po marmurowej posadzce.

Wtedy zjawiły się, nie wiadomo skąd, białe, cudne gołębie, szybko zabrały je z ziemi i poleciały. A to byli aniołowie, których Bóg posłał, bo łzy sieroty są święte i muszą być schowane, jak drogie perły, w skarbcu niebieskim.

Ale królewna Marysia tego nie wiedziała. Wciąż komuś czyniła krzywdę i kogoś dręczyła. Martwił się król Patyk III, martwiła się bardzo królowa Tasiemka, z domu Słoiczek. Postanowili więc wydać za mąż królewnę Marysię, myśląc, że się potem poprawi. Ogłosili więc we wszystkich królestwach, że pragną znaleźć męża dla córki i że jej dają w posagu dwa dukaty, wiele strojów, tysiąc pończoch na lewą nogę, flaszkę octu z łez królewskich i pięć słojów konfitur. Były to na owe czasy ogromne bogactwa.

Królewna Marysieńka tak słynęła na cały świat ze swojej piękności, że nawet bez tych bogactw każdy ja pragnął mieć za żonę. Zjechali się więc królewicze i książęta, i grafowie . z całej ziemi. Bardzo się cieszyli z tego starzy królestwo i czekali, kogo królewna wybierze sobie na męża.

Przyjechał najpierw potężny król Drągal, taki wysoki, że wysokiej sosny używał zamiast laski. Ponieważ nie mógł się zmieścić w bramie, więc musiano wybijać wielką dziurę w murze. .Król Drągal wlazł wprawdzie przez nią, ale nie mógł podnieść głowy, bo byłby zburzył cały zamek. W czasie więc swojej bytności na zamku króla Patyka leżał na podłodze wzdłuż trzydziestu pokoi, a nogi trzymał na dworze. Bardzo on się nie podobał królewnie. Z rozpaczy więc i z wielkiego smutku zjadł niechcący ośmiu lokajów i odszedł do swego królestwa. Po drodze zaś tak wzdychał, że z tego wzdychania zerwał się wielki wichr i zrywał dachy z domów.

Przyjechał potem syn polskiego króla Ćwieczka, śliczny i dzielny królewicz Gwoździk. Za niego byłaby królewna Marysieńka wyszła chętnie, bo był śliczny i miał niebieskie oczy, ale on rzekł do jej ojca:

— Panie dobrodzieju, królu Patyku! Twoja córka jest prześliczna, ale ma złe serce, bo się ani razu nie uśmiechnęła. A ja jestem polski królewicz i szlachetne serce cenię więcej niźli bogactwa!

Powiedział tak i pojechał.

Królewna Marysia strasznie się rozgniewała i z wielkiej złości wyrzuciła kijem z gniazda młode, biedne jaskółki, które piszczały cichutko nad oknem.

Przyjechał potem dziki król Haładrała, władca Arabów. Miał śliczne zęby, którymi ciągle zgrzytał, kiedy się chciał śmiać. Królewna Marysia podobała mu się bardzo i już—już chciał się z nią ożenić. Ale na niczym się skończyło Przyjechał on na ślicznym koniu, którego co dnia w stajni odwiedzał, bo lubił z nim rozmawiać. Patrzy jednego dnia, patrzy, i aż krzyknął! Oto królewna zaszła do stajni i wielką szpilką kłuje w szyję jego konia, który ludzkim głosem płacze z bólu.

— Ha! — krzyknął po arabsku król Haładrała, wskoczył na konia i pojechał.

Przyjechało jeszcze stu innych i wszyscy, poznawszy, że królewna, choć taka śliczna, ma złe serce, uciekli. Uciekł tak cesarz chiński Her—Ba—Ta, litewski król Jąkałło i brat jego, Bajzen—Kiszkis, książę japoński Bi—ba—bo, włoski grabią Larifari, francuski kawaler Bon żur, lord angielski Plum—puding i wielu, wielu innych królów, książąt i grabiów.

Królewna Marysia żadnego nie żałowała, choć jej rodzice płakali ze zmartwienia. Mówiła sobie:

— Taka jestem piękna, jak nikt! Niech sobie jadą! We mnie się i bez nich kocha cały świat.

Tak tylko mówiła, ale jej wstyd było, że każda panienka wychodzi za mąż, a od niej, jak od złego, wszyscy uciekają. Postanowiła więc im na złość wyjść za mąż koniecznie.

Siedzi raz w ogrodzie wieczorem, bardzo zła, że niebo jest pogodne, bo pragnęła, aby były chmury i aby piorun zapalił pałac. Pragnęła tego tak sobie, dla zabawy. Nagle słucha, a to słowik niedaleko wśród krzewów cudownie zawodzi.

— Cicho tam bądź, krzykliwy ptaku! — zawołała.

Lecz słowik śpiewał dalej, a tak pięknie, jak nigdy.

Królewna poczęła się przysłuchiwać, o czym on śpiewa. A on zawodził:

— O, królewno Marysieńko! cyt! cyt! Włoski masz złote, jak promienie księżyca. O, jakże ja cię kocham niezmiernie! Żaden z królów, co tu byli, tak cię nie kocha.

Zdumiała się królewna. Najpierw gniew ją zebrał, że taki szary ptak śmie ją kochać, ale potem pomyślała sobie, że na złość wszystkim pójdzie za mąż za słowika. Więc zapytała go:

— Czy jestem piękna, słowiku?

On zaś odśpiewał:

— Jak maj, jak kwiat, jak noc wiosenna, taka jesteś piękna. Kocham cię! o! o! o! jak ja cię kocham. Bądź moją żoną, bądź, och, bądź!

— Dobrze — odrzekła królewna — lecz zanim wezmę cię za męża, musisz śpiewać bezustannie pod moim oknem przez trzy tygodnie!

— O, dobrze, dobrze, królewno! — zaśpiewał słowik.

I zaczął śpiewać i śpiewać, i śpiewać. O gwiazdach, o księżycu, o wodzie, potem o sercu i o niebieskich oczach. Królewna dawno już odeszła, myśląc sobie, jaki to niemądry ten słowik, a on śpiewał. Słońce już weszło dawno, a on jeszcze śpiewał. Ale już ciszej, ciszej, coraz ciszej. Przestał na chwileczkę i znowu śpiewał tak cichutko, że ledwie już słychać było.

A po obiedzie wyszła królewna do ogrodu posłuchać, czy on śpiewa. Cicho było wszędzie. Idzie do słowiczego krzaka i bardzo się rozgniewała. Słowik leżał martwy pod gałązką, bo od nadmiernego śpiewania serce mu pękło.

— Jak śmiałeś umrzeć bez mojego pozwolenia? — zawołała.

Lecz biedny słowik już jej nie odpowiedział. Taka była zła tego dnia królewna Marysia, że wszyscy się jej bali. Poszła potem na brzeg sadzawki, w której złote pływały rybki i po której dwa prześliczne pływały łabędzie. Jeden był biały jak śnieg, drugi zaś czarny. Ujrzawszy królewnę, podpłynęły do niej i pochyliły nisko głowy.

— Czyś zdrowa, królewno? — zapytał łabędź biały.

— Nie nudź mnie! — odrzekła krótko ona.

— Jakże jesteś piękna, królewno Marysiu! — szepnął cicho łabędź czarny.

— Cicho bądź, bo rzucę w ciebie kamieniem! — zawołała.

Oba łabędzie bardzo posmutniały i, skłoniwszy się, chciały odpłynąć. Jej jednak nagle przyszła nowa myśl do głowy.

— Nie odpływajcie! — zawołała.

— Jesteśmy na twoje rozkazy! — zabrzmiał cichutki głos łabędzi.

— Słuchajcie! — rzekła ona. — Chcę wyjść za mąż za jednego z was.

Łabędzie trzepnęły z radości skrzydłami, aż się wielkie koła uczyniły na wodzie.

— Którego z nas wolisz? Jesteśmy jak bracia! — powiedziały.

Ona długo patrzyła na nie i wreszcie rzekła takim niedobrym głosem, że zdawało się, jakoby zimny wiatr powiał.

— Ten z was, o łabędzie, będzie moim mężem, który piękniej zaśpiewa.

— O Boże! — szepnęły łabędzie.

A czarny łabędź podpłynął ku niej, jak mógł najbliżej, i szepnął:

— Królewno, królewno miła! Jeśli masz serce, tedy nie każesz nam śpiewać.

— Co ciebie obchodzi moje serce, czarny łabędziu? Każę wam śpiewać, bo mi się tak podoba.

— A czy wiesz, królewno miła — szepnął smutno czarny ptak — że ten łabędź, który zaśpiewa raz jeden w życiu, musi umrzeć? Czy wiesz o tym, ze jeszcze żaden człowiek nie słyszał śpiewu łabędzia, bo łabędź, który ma umrzeć z cudowną pieśnią swoją, płynie daleko, daleko, aż tam, gdzie w głębinach słońce ma swój pałac, skąd co rano wychodzi i gdzie wieczorem zapada? Jeśli nam każesz śpiewać, umrzemy. A na cóż tobie, śliczna królewno, naszej niewinnej śmierci? Pozwól nam długo jeszcze patrzeć na ciebie i wybierz jednego z nas na męża!

— Ten będzie moim mężem, który piękniej zaśpiewa! — zawołała ona. — Śpiewaj, biały łabędziu!

Biały łabędź, który był tak piękny, jakby ulepiony był ze śniegu, westchnął smutno i szepnął:

— Tak cię kocham, królewno, że umrę dla ciebie.

— Nie śpiewaj, bracie! — zawołał łabędź czarny.

Za późno!

Biały łabędź wpatrzył się w królewnę, jak w słońce, i począł śpiewać tak cudnie, że fala przestała pluskać. Ucichło wszystko dokoła i wiatr nawet przestał szumieć. Motyle usiadły na kwiatach, aby nawet niedosłyszalnym szelestem skrzydeł nie zmącić tej pieśni, jakiej nie słyszał jeszcze nikt na ziemi od początku świata.

Królewna słuchała, patrząc w oczy nieszczęśliwego białego ptaka. W oczach tych nagle pokazały się diamentowe łzy.

— Głośniej śpiewaj! — zawołała.

Ale on śpiewał ciszej i takie wśród niebiańskiej melodii było słychać słowa:

„Byłem ja pięknym młodzieńcem, co słońce nosił w puklerzu, a pod puklerzem serce ze złota. Umiłowało ciebie serce moje, królewno, królewno najjaśniejsza. Byłem księciem z dalekiego kraju, lecz przepłynąłem morza, przeleciałem góry, aby być przy tobie i w oczyta twoje patrzeć, królewno, królewno, królewno

A teraz umieram dla ciebie. O, jak mi smutno, jak smutno, jak smutno!…”

Przechylił głowę, a głowa padła mu na skrzydła i skonał.

Wtedy stało się coś strasznego. Oto czarny łabędź nastroszył pióra, krzyknął głośno jakimś nieswoim głosem i zanim królewna Marysia mogła zrozumieć, co się stało, porwał ją uściskiem skrzydeł, rzucił na potężny grzbiet swój i zerwał się do lotu.

— Ratunku! — krzyknęła królewna. — Łabędź mnie porwał! Na pomoc! na pomoc!

Lecz nikt jej nie usłyszał. Wtedy ona zaczęła bić czarnego ptaka, rękami dusić go zaczęła za szyję. Jednak potężny, wspaniały łabędź pędził w górę jak czarna, burzliwa chmura. Nie zważał na jej krzyk ani na jej wołanie. Pędził w górę ogromnym lotem. Wichr począł szumieć i lodowe zimno objęło królewnę. Wtedy z rozpaczy, że nikt na jej wołanie nie odpowiada, i ze złości wielkiej poczęła głośno płakać. Były to pierwsze łzy w jej życiu, łzy niedobre. Wśród tego zaś płaczu mówiła:

— Każę cię zabić, zły, obrzydliwy ptaku! Każę wyjąć twoje serce i rzucić psom.

Wtedy łabędź odezwał się po raz pierwszy:

— Płacz, płacz, zła królewno!

I podniósł się tak wysoko, że zdawało się, niebo już blisko. Obejrzała się poza siebie królewna ze strachem śmiertelnym i ujrzała z niezmiernej wysokości, jak teraz dopiero wybiegł z zamku król, jej ojciec, i królowa, jej matka, i jak łamali ręce z rozpaczy. Wybiegli wszyscy dworzanie, paziowie i słudzy. A nikt już jej wyratować nie mógł. Wkrótce obiegła wieść po całym królestwie, że czarny łabędź porwał królewnę. Lecz, o Boże, nikt jej nie żałował.

A łabędź leciał coraz wyżej i wyżej. Wielki strach ogarnął królewnę. Myślała, że łabędź poleci pod samo niebo i stamtąd ją rzuci. Albo że ją porzuci wśród gwiazd, albo utopi w chmurach.

— O, ta nieszczęśliwa! — zawołała.

A czarny łabędź odrzekł po raz drugi:

— Płacz, płacz, królewno!

Wtedy zapytała:

— Dokąd mnie niesiesz?

Łabędź nic nie odrzekł. Zwrócił tylko lot swój w tę stronę, w której wyrastała z ziemi straszliwa góra lodowa. Leciał tak na niezmiernej wysokości dwie godziny, aż nagle błysnęła przed nimi srebrnym swoim szczytem owa góra, sięgająca do nieba. Łabędź podniósł się jeszcze wyżej i okrążył trzy razy ten lodowy szczyt. Królewna znów buchnęła płaczem z wielkiego gniewu, widząc, że on do owej zmierza góry straszliwej.

Wtedy on rzekł po raz trzeci:

— Płacz, płacz, królewno!

Potem uderzył kilka razy skrzydłami i przystanął na lodowym szczycie. Skrzydłami zdjął ją ze swego grzbietu i posadził na lodzie. Królewna była sina od zimna, bo miała na sobie tylko śliczną sukienkę z pajęczyny. Tkało ją sto robotnic biednych przez siedem lat i wiele z nich oślepło od pracy.

Łabędź spojrzał na nią i rzekł głosem zimnym:

— Królewno! Królewno Marysiu! Za to, żeś dla nikogo nie była dobrą, żeś nikogo nie kochała, żeś dla nikogo nie miała serca, żeś wszystkich dręczyła, żeś zabiła słowika, że przez ciebie umarł biedny łabędź, brat mój — za to będziesz mieszkała na tej górze.

— Ratunku! — krzyknęła królewna, lecz nawet wiatr jej nie słyszał, bo tak wysoko nie dolatał.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin