Kisielewski Stefan Kisiel _ Podróże w czasie.pdf

(396 KB) Pobierz
Microsoft Word - Dokument1
Stefan Kisielewski
Podróż w
czasie
Iskry Warszawa 1989
Opracowanie graficzne Jan Bokiewicz
Redaktor Wojciech Piotr Kwiatek
Redaktor techniczny Anna Kwaśniewska
Korektor Jolanta Spodar
ISBN 83-207-12O5-X
Wszelkie różnice w nazewnictwie w stosunku do przyjętego w kraju są celowe i zamierzone
przez autora.
Pierwsze wydanie — Institut Litteraire. Paris. 1982
Niniejszy egzemplarz może być sprzedawany wyłącznie w Polsce i w krajach RWPG
Sprzedaż i wysyłka pocztowa do innych krajów wzbroniona.
Wydanie pierwsze krajowe Państwowe Wydawnictwo ..Iskry". Warszawa 1989 Copyright by
Stefan Kisielewski. Warszawa 1989
1
Introdukcja, czyli punkt wyjścia
Chodzić po mieście szybko, na pamięć, choć czasem z zaskoczeniem! Ćwierć wieku przecież
minęło, dokładnie tyle. Wtedy jeszcze Warszawa przetkana była tu i ówdzie gruzem lub
przeplecioną pustką po zburzonych i potem rozebranych dzielnicach. Teraz wszystko
wypełniono, nasiano też centrum tu i ówdzie szklanymi „drapaczami chmur", nie licząc
sowieckiego pałacu kultury, niby białego, w istocie jakby ulepionego z żółtawego ciasta i
cukru. Straszny sen cukiernika — mówiono sobie z pokrzepiającym humorem.
Warszawa — jeden z mniej znanych punktów globu, choć niby stolica i to milionowa. Dolenc
zawsze, od najwcześniejszej młodości, lubił dużo i prędko chodzić po swoim mieście. Nie
rozglądając się za bardzo — właśnie na pamięć. Warszawa specjalnie się nadaje do takich
wędrówek: w miastach zachodnich ogromnie jest gęsto, absorbująco, reklamy, sygnały,
neony, lokaliki, wszystko to na wierzchu, to rozprasza i wciąga, choć bezprzedmiotowo. A tu
właśnie nie, suche, dalekie perspektywy, zachęcające do marszu, do połykania kilometrów.
Zwłaszcza że nie bardzo byłoby czym jeździć. Owszem, samochodów prywatnych,
niebezpiecznie forsujących szybkość, pędzi tu sporo, gorzej z autobusami czerwonymi, raczej
brudnoczerwonymi. Dolenc nie może się jakoś w nich połapać, nie ma cierpliwości czekać w
tłoku, więc chodzi pieszo. Co najwyżej czasem wsiada w tramwaj, ale ma tu właściwie tylko
jedną trasę — z hotelu na Żoliborz lub Bielany i z powrotem.
Zresztą nie spieszył się, po to właśnie się tu znalazł, żeby się wreszcie nie spieszyć. Nie wziął
ze sobą wozu, byłoby nieprzyzwoitością przyjeżdżać samochodem tutaj, do siebie.
gdzie zawsze chodził pieszo lub jeździł tramwajem. Aha w czasie okupacji jeszcze rikszą —
to japońskie słowo błyskawicznie się w słowiańskim kraju zadomowiło. Zabawne! To były
swoją drogą niewiarygodne czasy, owa okupacja. Świat zawirował i potem nigdy już nie
wrócił do normy. To znaczy polski świat, wschodni świat. Bo tam w Ameryce nie zdawali
sobie z niczego sprawy.
Nagle przypomniał sobie Dianę. Dotąd w Warszawie wcale o niej nie pomyślał — prawie trzy
tygodnie, to ciekawe. A może jej już nigdy nie zobaczy? Może — właściwie był na to
przygotowany, kiedy wyjeżdżał. To zeschłe liście, po których deptał, idąc aleją wzdłuż
Ogrodu Saskiego, swym suchym szelestem przypomniały mu ich domek w Georgetown, w
Waszyngtonie. Jakże to wszystko dalekie! I nierealne. Jakby minione ćwierć wieku nie miało
znaczenia, nie wliczało się do życiorysu. Osobliwe!
Powraca myślą do zakończonej niedawno rozmowy. Rozmówca był trochę nalany, bladawy,
bez uśmiechu, ale bardzo uprzejmy. Mówił cichym głosem, powoli, jakby od niechcenia.
— Cieszymy się, że pan wrócił. Tak, oczywiście, wiedzieliśmy wszystko, ale to są kwestie
zamknięte. To nie moje czasy, my już na tamte rzeczy patrzymy inaczej. Nie ma sprawy,
oczywiście, wszystko w porządku. Każdego chętnie widzimy, jeśli zrozumiał, jest lojalny. My
mamy czas. Polska Ludowa ma czas. dużo czasu. A tamto, powtarzam, to były zupełnie inne
zagadnienia: inny okres, inne stosunki. No i inni ludzie. Oczywiście.
Z tym czasem, to zupełnie podobne do rozmowy poprzedniej, sprzed sześciu tygodni.
— Przede wszystkim się nie spiesz, mamy czas. dużo czasu. Im dłużej zostaniesz, tym lepiej!
Tak mu mówił po polsku Józio Muzyczek, czyli Joseph A. Murchison. w swym narożnym
gabinecie, w pięciokątnym budynku nad dębową aleją. Józio był synem lwowianina, co
przeszedł przez Rosję i armię Andersa. potem został polskim działaczem emigracyjnym w
Nowym Świecie. Tymczasem syn trzymał się od tego z daleka, skończył doskonały,
renomowany uniwersytet, prawo chyba, i od razu zaczął robić prędką karierę, najpierw w
Departamencie Stanu, potem
w Pentagonie. Czym jest teraz, trudno wiedzieć, podobno te służby straciły na znaczeniu.
Więc może sobie dodawał ważności, perorując tam, przy wielkim biurku na tle jakichś
metalowych szaf, sięgających wielu spiętrzonymi segmentami aż do sufitu? Ale coś przecież
znaczył, inaczej by się cała sprawa nie zaczęła.
2
Z okna widok na ciemnozielone, rozfalowane pustkowie cmentarza Arlington — Dolenc lubił
ten cmentarz przestronny, pagórkowaty, trawiasty, jakże zupełnie inny w nastroju od
polskich. Józio, trzydziestoparolatek zaledwie, szczupły, wysportowany, istny Amerykanin,
polszczyznę za to ma świetną, bez śladu akcentu. Tyle że chyba myśli trochę już inaczej
formułował niż Polacy w kraju — byt określa świadomość, jak pisali komuniści.
— Musimy coś o tym wiedzieć, a w gruncie rzeczy nie wiemy nic. Jaki sprzęt, jakie
szkolenie, łączność, kto dowodzi i w jakiej formie. Przecież tamci tych spraw nie zostawiają
na los — jak to jest z nimi powiązane? Jaka organizacja, jaki stopień zaufania? Jaka łączność?
I jakie siły? Nas to musi obchodzić. A nas dwóch jeszcze bardziej — jako Polaków. Tylko,
broń Boże, niech pan nie chodzi po żadnych koszarach, jednostkach. Ani po fabrykach. Nam
nie tego potrzeba. Nam potrzeba ludzkich stosunków, wewnątrz, rozumie pan? Informatorów
stałych, zaufanych — im wyżej umieszczonych, tym lepiej. Patriotów polskich, rozumie pan?
Ukryci, zamaskowani, ale muszą tam być. Pan potrafi do nich dotrzeć, pan ma duże
doświadczenie z konspiracji antyniemieckiej. Ojciec mówił mi... To jest akcja długofalowa,
rok się nie liczy, ani dwa, ani trzy. My mamy czas, my działamy dla przyszłości. Pan jedzie
na długo, tak? Im dłużej, tym lepiej. Pieniądze nie grają roli. Aha, nie chce pan pieniędzy? No
tak. Można to będzie załatwić inaczej... Dobrze — tej sprawy na razie nie poruszamy. Tylko
proszę się tam z nikim z Amerykanów nie kontaktować, w żadnym wypadku. I absolutnie nie
zbliżać się do ambasady! Oni nic nie wiedzą i nie będą wiedzieć — to jest zupełnie co innego.
Zresztą kontakt z ambasadą sam się do pana zgłosi, nie ma zmartwienia. Pan jest wolny
człowiek, pan przyjedzie. Żadnego pisania, żadnych interesów. W razie wyjątkowego
niebezpieczeństwa... Proszę
zatrzymać to... Sprawy rodzinne? Nie pytamy o nic. I w ogóle o nic. Chcemy coś wiedzieć o
najważniejszym: jak Polacy są powiązani z Tamtymi. Wojskowo — czysto wojskowo. Nic
innego się dla nas nie liczy! Tej rozmowy nie było, pan mnie nie zna, zresztą pan naprawdę
nic o mnie nie wie — ojciec też nie. Miss Diana? Nie interesujemy się niczym, żadnych
komplikacji tutaj. Tej sprawy nie ma.
Katastrofy też nie ma, być nie może, bo rzecz jest najprostsza, bez żadnych kontaktów. Takiej
rzeczy nie da się uchwycić. W razie czego jesteś przecież amerykańskim obywatelem.
Podwójne obywatelstwo dla nas się nie liczy. Będziemy bronić przed szykanami, oczywiście.
Jak każdego... Te dwa słowa zapamiętać... Tylko aby nie zapisywać. Aha, sprawa konkretna.
Na początek zamieszka pan w Warszawie w hotelu „Forum". Oni mają rezerwację
Intercontinentalu — załatwi pan przez każde biuro. A potem jak pan chce — najlepiej
prywatnie. Pełne zaufanie i dużo czasu. Znamy pana, wiemy o wojnie, potem o Meksyku.
Wszystko jest o'kay! o'kay! Polska to jest wielka rzecz. My dwaj, choć z innych pokoleń,
wiemy to dobrze. Nieprawdaż, Francis?
Tyle mniej więcej, plus owe dwa słowa, Dolenc spamiętał z rozmowy —jednej jedynej, jaką
mieli w betonowym, pięcio-kątnym „bunkrze". Właściwie to znał tamtego bardzo mało, raz
na parę lat może widywał go u starszego Muzyczka. A teraz do niczego się przecież nie
zobowiązał, prawie w ogóle nie odpowiedział. Ale w „Forum" zamieszkał, co mu szkodzi.
Trzydziestopiętrowy, przez Szwedów niedawno wybudowany hotel o oliwkowobrązowych
tynkach. Dolenc tkwił na dwudziestym piątym piętrze, pejzaż przestrzenny, nad
skrzyżowaniem Marszałkowskiej i Jerozolimskich, samo centrum, z balkonu widać i sowiecki
pałac, i przeciwległe magazyny Ściany Wschodniej, Zresztą dużo „w domu" nie siedzi —
chodzi po mieście, na nowo przecież uczy się miasta. To było miłe, a czasu nie brakło, czas
się rozciągnął, zmienił wymiar.
Znajomych nie miał — poza hotelową obsługą. Starych, tamtych znajomych zaś jeszcze nie
szuka. Nie spieszyć się, to teraz i jego dewiza. Parę nazwisk znalazł w książce telefonicz-
nej, zapamiętał adresy. Ale ciągle czekał i odkładał: to przecież jakaś komfortowa sytuacja, że
on tu już jest, a oni jesz cze nie wiedzą. W tłumie ulicznym wypatrywał dawnych ludzi, ale
3
prawie ich nie było. Prawie, bo czasem jakaś twarz czy sylwetka wydaje mu się nagle czymś
znajoma. Znajoma forma, kształt, ale z bliska co innego, zupełnie nie to. Chociaż? Oni też
chwilę mu się przyglądali, po czym odwracali się obojętnie. Więc może jednak? Dwadzieścia
pięć lat, ćwierć wieku! A jak wygląda teraz Irena? Jeśli w ogóle żyje —chociaż chyba tak,
miał przecież od niej informacje. Tu wszyscy, na przekór powstaniu i Stalinowi, przyczepili
się do życia. I weszli w nową Warszawę, podczas gdy on siedział w Meksyku i w Stanach.
Ale wrócił z pieniędzmi, i to z grubymi na tamtejsze stosunki. Jak hrabia Monte Christo...
Wychodzi zawsze z hotelowego hallu wyjściem na Marszałkowską, dla ludzi bez
samochodów. Z tej strony do nieskończenie wspiętej w niebo, smukłej, oliwkowej sylwetki
hotelu przylepiona jest jakby wielka weranda pod złotawożółtym daszkiem — to właśnie hala
recepcyjna, kioski, bar. Dolenc lubi tę salę, przestrzenną, niską, oświetloną tkwiącymi w
otworach sufitu lampami, z ciemną boazerią hotelowej recepcji i kasy. Pośrodku i z boków
sali wygodne, klubowe fotele, okrągłe blaty marmurowych stolików, nad nimi wielkie
żyrandole w kształcie szyszek, rzucające ciepłe, złociste światło na bazaltową posadzkę i
czerwone dywany. Przy ścianie niewielki telewizor, obserwowany przez ludzi w fotelach,
podświetlone plakaty z polskimi pejzażami, kolorowe kioski z kwiatami, z dewizowym
alkoholem, wszędzie angielskie napisy, herby, emblematy, reklamki, w środku alpinarium z
agawami — ładnie to jest urządzone, niby światowo, ale i polsko. Dolenc chwycił szybko ten
wdzięk, także zalety kafeterii „Maryla", jasnozłotawej z czerwonymi nakryciami, gdzie jada
czasem, obsługiwany przez pełne zrozumienia kelnerki. Zrozumienia dla jego sytuacji, że nie
Polak, ale Polak, że z Warszawy, ale nie z tej, z innej, no i w końcu że z Ameryki, czego się
zatrzeć nie da, choć mówi przecież bez akcentu. Ale oni wiedzieli wszystko, wiedzieli
portierzy, szatniarze, windziarze, kelnerzy, kelnerki, pokojowe i wymalowane panie w
zielonym oszklonym barze, do którego
wchodziło się z rogu sali recepcyjnej. Wiedzą wszystko, ale jakie wszystko? Przecież
wszystkiego nawet sam Dolenc jeszcze nie wie.
Opuszczając hotel owym werandowym wyjściem na Marszałkowską Dolenc pogrążał się w tę
dziwną Warszawę. Tu było centrum, przeszklone, geometryczne pudła, drapiące swymi
dachami niebo — naprzeciw hotel Metropol z kawiarnią na piętrze, po prawej za Alejami
ogromny, szklany prostokąt Uniwersału, dalej magazyny Ściany Wschodniej, a za sowieckim
pałacem trzy wysokościowce mieszkalne z neonami reklam mało potrzebnych. W
perspektywie Alej Jerozolimskich zaś dwa gigantyczne, szczupłe szkielety budujących się
zagranicznych wieżowców. U ich stóp pofalowany strop nowego dworca, przejścia
podziemne, zawiłe aleje i platformy. Jak wyjeżdżał, nie było tu jeszcze pałacu ani dworca, ani
Ściany Wschodniej, plac Defilad stanowił bezkształtną kombinację ruin, przetkaną barakami
budowlanych, nadzianą dźwigami, plątaniną kabli, rur, drutów, cementowych filarów,
napchanych ziemią ciężarówek. Ćwierć wieku minęło i oto wszystko się jakoś wyklarowało,
stężało w nową, nieoczekiwaną Warszawę, której podniebne szare ściany obserwowane ze
szczytów hotelu rysują się osobliwie na tle podświetlonego złotawo, zmierzchającego nieba
wczesnej jesieni. Warszawa nieznana, ale czy przeczuwana, czy taka miała być, już wtedy? I
co ją łączy z dawną Warszawą, niekomuni-styczną, potem okupacyjną, potem zburzoną i
parterową? Gdzie tamci ludzie i tamte sprawy, jaki pozostawili ślad? I gdzie go szukać?
Dolenc niby nie myślał o tym, ale to w nim było, pracowało samo, bez jego współudziału. Nie
przyspiesza tego. ale i nie przeszkadza, ma przecież czas. Żyje automatycznie, dziwi się temu
życiu, ale bez przykrości. Nagłe istnienie bez Diany i jej zrodzonej po dziesięciu latach
obcości, bez amerykańskich spraw i tamtejszego sposobu życia. Wróci do niego, do tego
stylu, musi przecież wrócić, cudów nie ma. Ale na razie ma czas — wiele miesięcy. To
znaczy, jeśli przedłużą mu trzymiesięczną wizę — a wszakże powolny człowiek z tutejszego
Wydziału obiecał mu to z góry. — Nie ma sprawy — powiedział i przewidywał od razu, że
Dolenc zostanie na
4
dłużej. Rok się nie liczy, ani dwa, ani trzy... Nie. to przecież powiedział tamten, w
Waszyngtonie! Ciekawe — i ten, i tamten liczą na lata, tymczasem tu chodziło o miesiące. Im
się nie spieszy, a Dolencowi?
Sam nie wie, poza tym, jak właściwie miałby wyglądać powrót do Diany. A jak będzie
wyglądać spotkanie z ludźmi z Warszawy? I następna wizyta u spokojnego człowieka w
tutejszym Urzędzie? Czy można niczego nie planować, czy można czekać? Przecież życie się
toczy, choć niby poza nim.
— Masz pan jakieś dewizy na zbyciu? — spytał go nagle ktoś przyciszonym, mruczącym
basem. — Ja wezmę każdą sumę, możemy zaraz załatwić.
Dziwne. To mówił gruby szatniarz ze złotymi zębami w kawiarni Metropolu, naprzeciwko
Forum. Dolenc chodził tu na pięterko, na kawę. Czasem siadywał przy przejściu na taras,
obserwując ślimakowaty ruch na pobliskim rondzie, czasem w środku podłużnej sali,
poprzegradzanej prostokątnymi filarami. Pełno tu jest zawsze młodych Algierczyków, Tune-
zyjczyków, przeróżnych Arabów i Murzynów — cóż za wyspa w słowiańskiej zgrzebności.
Zabierają się do dziewczyn, mocno wymalowanych, z wydatnymi biustami, w dżinsach i
białych bluzkach. Przysiadali się do nich, długo celebrowano palenie papierosów, sondowano
się wzajem nie patrząc, żując gumę, potem wychodzą, nie razem, ale jednak razem, po dwóch
chłopców, dwie dziewczyny, idą pewno do hotelu, jak to się właściwie wszystko dalej
odbywa? Dolenc lubił obserwować te dziewczyny, niby zamerykanizowane,
zmodernizowane, a przecież warszawianki, miłe psie pyszczki, uważne oczy — te same co w
Powstaniu, zręczne, rzeczowe... Te same. a inne — cóż to za heca...
Ten szatniarz musiał go „przyuważyć". poobserwować, wyczekał i oto proponuje.
Pohandlujemy — czemu nie? Zwłaszcza że Dolenc już coś rozumie ze swych finansowych
obowiązków wobec Polski Ludowej czyli PRL. Kilkanaście dolarów dziennie musi
wymieniać w kasie hotelu po śmiesznie niskim kursie, zwanym turystycznym, płacąc przy
tym w dolarach za pokój. Ale z resztą swych pieniędzy może robić co chce, nie wszystkie
zresztą zadeklarował przy wjeździe — miał na to swój sposób. Proponowany kurs pry-
watny czyli, jak kiedyś mówiono, czarnogiełdowy, jest obecnie pięć i pół raza większy od
tamtego, oficjalnego. Czemużby nie, jeśli to się komuś opłaca, a karalne najwidoczniej nie
jest — w każdym razie strachu przed karą nie widać. Dolen-cowi zaś rzecz właśnie opłaca się
ogromnie, przy dosyć tutaj dziwnych relacjach cen wobec dolara. W okupację i po wojnie
warszawski dolar był zawsze walutą obiegową i najwyższą. To „zawsze" obowiązuje
najwyraźniej i dziś, choć dwadzieścia pięć lat minęło niepostrzeżenie.
Po paru transakcjach z zaprzyjaźnionym już teraz grubym szatniarzem Dolenc poczuł się
zamożny, w ogóle finansowo całkiem niezależny. To zwiększyło jeszcze ową niespodziewaną
osobliwość bytowania w „Forum", jakby życie poza życiem, unoszenie się poza prawem
ciążenia. W dodatku mieszka tak wysoko, on, kiedyś obywatel powojennej, parterowej
Warszawy. Warszawy ruin.
Pokój jest niewielki, zielony, z podwójnym tapczanem, fotelami, radiem i wygodną szafą w
ścianie. Duże lustro, łazienka też lustrzana. Zieloność dywanu i narzuty na tapczan ładnie
kontrastują z brązowo wyłożonymi korytarzami koloru jasnej czekolady. Za to drzwi do
pokojów są ciemnobrązowe, a od windy — jaskrawożółte. Przy wejściu do windy korytarz
prostokątnie rozszerzony i dwa ogromne, podłużne okna z obu stron — widok na zachód i
wschód, na niebo i miasto. Duży luksus takiego warszawskiego, nieoczekiwanego pejzażu, a
tu mało kto z tego luksusu korzysta: ludzie, przeważnie cudzoziemcy, spieszyli rzeczowo do
dwóch przeciwległych szeregów szybkobieżnych wind, zwanych teraz w Warszawie
dźwigami. Korzystał tylko Dolenc — przepuszczał swą kolejkę, zostawał samotnie przy
oknach i patrzył — nie mógł się napatrzyć.
2
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin