Wydrzyński Andrzej - Plama ciemności.rtf

(703 KB) Pobierz
Andrzej Wydrzyński

Andrzej Wydrzyński

Plama ciemności

 

„KB”

 

Wymyślić wątek dla farsy i przerobić to na poważną powieść. Zanurzyć wszystko w atmosferze niezwykłej i sennej... Mieszanina groteski i tragedii zbawiennie wpływa na umysł...

(BAUDELAIRE)

 

Detektyw oczyszcza cząstkę świata z tego zła, którym jest nie tyle sama zbrodnia, ten oczywisty fakt, iż kogoś zabito, ile towarzysząca jej skaza, rozlana wokół niej plama krwi i ciemności, i zarazem ów głęboki, odwieczny konflikt, wcielający się w zbrodniarza od momentu, kiedy przez swój czyn potwierdza on jego istnienie, ujarzmiając olbrzymie, utajone siły, które chcą naruszyć dotychczasowy ład społeczny i ukazać jego kruchość.

(BUTOR)

 


Urok gry

 

„Istnieje tylko jeden prawdziwy urok życia: urok gry. Ale co począć, kiedy jest nam wszystko jedno: przegrać czy wygrać?”

Sierżant K. dwukrotnie przeczytał to zdanie w książce francuskiego poety. Przeglądał ją w chybotliwym płomyku świecy, rozjaśniającym zaledwie skrawek nocy. A noc była gęsta od deszczu i ciemności, nieprzenikniona. Za oknem, o które z furią biła ulewa, nie było żadnych świateł. Wichura gięła ku ziemi drzewa. Poprzez szum ulewy sierżant słyszał trzeszczenie pni i pękanie konarów. Słyszał także, jaik wokół ocalałego skrawka ziemi, wokół wzgórza, na którym przed stu laty wzniesiono ten dworek, wzbierają coraz gwałtowniej wody huczącej rzeki.

Czy tej nocy - pomyślał sierżant - znowu ktoś umrze tutaj, obok mnie, za jedną ze zmurszałych ścian? Był w rozterce i nie miał pewności, czy sam jeszcze kiedykolwiek zobaczy światło dnia, czy zdąży przeczytać leżącą przed nim książkę, właśnie tę, z której odczytał, że prawdziwym urokiem życia jest urok gry.

Czy także przegranej gry? Chyba tak - pomyślał sierżant K. - jeżeli tylko grało się uczciwie, nie znaczonymi kartami. Chyba tak, na pewno tak. Jeżeli gra się uczciwie. Deszcz padał, wciąż padał, padał nieustannie od kilkunastu dni i nocy. Opuchła od wilgoci ziemia nie przyjmowała już - wody, pęczniała, była jak gąbka nasycona mułem, błotem i ciemnością.

Czy tam również tak pada?

Tam... Tak myślał o miejscu, gdzie mieszkała młoda dziewczyna. Był od niej dwukrotnie starszy i nigdy nie powiedział jej, że kocha. I chyba już nie powie. Milczał o swojej miłości nie dlatego, że był starszy od tej dziewczyny, ale z tej przyczyny, że nie wierzył już w siłę miłości, która sprawiłaby, że ta młoda dziewczyna będzie go kochać.

W jednej z książek, które w tym pokoju otaczały go ze wszystkich stron, przeczytał także o swojej miłości. Pomyślał, nieco przerażony, że człowiek nie ma w sobie już nic własnego i że to, co przeżywa, przeżył już ktoś inny, i że wszystko, cokolwiek może się stać z człowiekiem, jest napisane, a więc już się stało, kiedyś i gdzieś, dawno lub niedawno, z kimś innym lub z kimś podobnym do niego i do dziewczyny, którą kochał tak nierozumnie. Ale jaka miłość jest „rozumna”?

O swojej miłości przeczytał:

„Obserwował chmury, ciemne, śmigłe konie, wspinające się na niebo. Gwałtowna burza wybuchająca nie w swojej porze! Taka jest mdłość - pomyślał - miłość przychodząca za późno. Ale nie zjawia się po niej kojący spokój, jak po burzy, kiedy wieczorne zapachy, ociężałe słońce i ciepło wracają na zaskoczoną ziemię... Gdy taka miłość spadnie na ciebie jak grom i ogłuszy, oślepi, porazi zmysły, zabije - żadne porównanie literackie nie zmieni twego losu. Jest jak piorun z nieba. Nie ugasisz ani cząstki pragnienia, jeżeli potrafisz wyrazić, jaka jest ta miłość, która przychodzi zbyt późno”.

Trzeba więc żyć z nieugaszonym pragnieniem. Wszyscy żyją z jakimś nieugaszonym pragnieniem.

Dlaczego myśli o miłości w tej posępnej scenerii, w huku wody przewalającej się wokół wyspy ukształtowanej przez powódź? Wiedział, że jeśli wyjdzie teraz na korytarz, usłyszy za przyległymi drzwiami oddechy ludzi pogrążonych we śnie: jeden z tych oddechów jest oddechem mordercy.

Morderca popełnił błąd, na pewno. Ale jaki? Może dopiero popełni? I będzie to tak zwany „fatalny” błąd, jakby wszystkie nasze błędy nie były fatalne i nie przesądzały o naszym późniejszym życiu! Jeśli jednak morderca popełni błąd nazbyt późno, wtedy on, były sierżant K. - od kilku dni był na emeryturze - nie udaremni następnej zbrodni.

A może w ogóle nie będzie żadnego błędu? Bywa i tak, bo przecież każde zdarzenie jest możliwe, nawet zdarzenie najbardziej nieprawdopodobne. Tylko w powieściach wszystko musi być prawdopodobne, lecz życie nie podlega regułom prawdopodobieństwa. O tym wiedział nazbyt dobrze. I o tym, jak działa prawo odwrotnych skutków.

Sierżant wsłuchiwał się w drżenie szyb, o które wiatr bił strugami wody. Później spojrzał na leżącą przed nim książkę w której przeczytał, że urok życia polega przede wszystkim na uroku gry. Odwrócił kartkę.

„Wymyślić wątek dla farsy - przeczytał słowa podkreślone przez kogoś czerwonym ołówkiem - i przerobić to na poważną powieść. Zanurzyć wszystko w atmosferze niezwykłej i sennej...”

Właśnie taka atmosfera panowała w tym domu. I mimo zbrodni, jakiej kroniki policyjne nie notowały od czasów Szekspira - tak pomyślał sierżant - to wszystko miało w sobie coś z farsy. Groteska przemieniała się w dramat, komizm przeistaczał się w tragedię.

„Mieszanina groteski i tragedii zbawiennie wpływa na umysł - czytał dalej - - podobnie jak dysonans działa na przesycony słuch”.

Krawieckimi nożycami, innych w tym pokoju nie było, sierżant przyciął opadający i kopcący knot świecy. Odsunął książkę i pochylił się nad luźnymi kartkami lichego papieru.

Pisał:

„O świcie wody rzeki wyrzuciły na brzeg...”


Tak zaczyna się rękopis sierżanta K. Brak w nim kilku pierwszych stron (może on sam je zniszczył?) i kilkunastu innych; sporo fragmentów zatarła wilgoć. Tak więc pewne sytuacje i rozmowy, oraz prawdopodobny przebieg niektórych zdarzeń musiałem rekonstruować ustalając szczegóły z jedyną osobą pozostałą przy życiu po wydarzeniach, jakie rozegrały się na skrawku lądu odciętego od świata powodzią.

Prócz tych zabiegów, usprawiedliwionych obowiązkiem rzetelnego poinformowania Czytelnika, nie zajmowałem się skrupulatnym poprawianiem niedoskonałości zapisu sierżanta K. Zdania pisane w pośpiechu, w zmiennych rytmach, powinny nosić na sobie znamię nastroju, w jakim znajdował się człowiek, który je notował.

Dzisiaj modne jest byle jakie malowanie, byle jakie komponowanie, byle jakie granie na scenie, byle, jakie uprawianie krytyki, wreszcie byle jakie pisanie. Byle ja kość staje się często regułą zjawiska, które ma zastąpić sztukę, a stanowi zaledwie jej zalążek lub daleki margines, chociaż nadal nazywa się sztuką z przymiotnikiem „współczesna”. Gdyby nie ten przymiotnik, niekiedy usprawiedliwiający mierność, nieudolność lub spryt, w wielu przypadkach nie wiadomo by było, o co idzie. Sierżant K. nie uznawał „bylejakości”.

...gdyby udało się cokolwiek przewidzieć - pomyślał sierżant - wówczas można by zapobiec następnej zbrodni, która czaiła się w ciemności przesyconej wilgocią i wonią zbutwiałego drewna, zbrodni, która wydawała się nieunikniona. Wówczas Borges miałby rację w swym przewrotnie logicznym zdaniu: „przewidzieć jakąś okoliczność to udaremnić jej realizację”.

Jednak niczego nie można przewidzieć ani udaremnić. Nawet spraw wiadomych i przewidzianych nie dało się udaremnić, kiedy nadszedł czas, gdy sierżant K. miał odejść na emeryturę. Przez całe życie pracował uczciwie, nie myślał o sobie, lecz o pracy, jaką wykonywał. Po wojnie przyjechał do Polski z grupą repatriantów z Francji. Jako żołnierz i działacz francuskiego ruchu oporu w latach wojny, otrzymał pracę w milicji i dość szybko uzyskał stopień sierżanta. Przed kilku dniami przeszedł na emeryturę; nagle życie wydało mu się puste i pozbawione sensu, chociaż czuł się już zmęczony, coraz dotkliwiej odczuwając bezsilność w walce z tym, co w ludziach jest nikczemne i złe.

Mógł być kimś innym, nie sierżantem, to pewne. Interesowała go psychologia, literatura, historia sztuki. Dlaczego nie studiował? Pewnego dnia rozpoczął pracę w milicji i tyan samym zadecydował o swoim przeznaczeniu. Aie teraz opuszczało go to wybrane po wojnie przeznaczenie. Cb pozostawało, czego mógł się jeszcze spodziewać?

Nie straci swoich związków ze sztuką, zwłaszcza z literaturą. Chaosowi życia nadawała ona formę, a więc i sens. Lecz nie zastąpi życia, tej przygody, w którą wkroczył, która go pochłania, w której uczestniczył nigdy się nie oszczędzając. Warunkiem sztuki jest zmyślenie, nierzeczywistość, zagadkowa selekcja. Ale co jest warunkiem życia, jakie właśnie zaczynał, już poza swoją pracą i bez niej? Dzięki pracy uzyskiwał świadomość własnej osobowości i wiedzę o ludziach, o istocie człowieka. Realność życia, pozbawionego dotychczasowej treści, stawała się czymś fikcyjnym, zmyślonym, daremnym. Chyba dlatego postanowił, z nikim tego nie uzgadniając, wziąć udział w jeszcze jednej, może ostatniej przygodzie, jaką miał przeżyć w tym domu otoczonym deszczem, ciemnością i wezbraną rzeką.

Padał deszcz.

 

W blasku błyskawicy

 

Wioska Z. położona była na cyplu wcinającym się w rzekę.

W kilka godzin po moim przyjeździe do Z. kraniec tego cypla był odcięty od lądu. Nie przypuszczałem, że stanie się to tak szybko. Gdybym jednak przewidział, że wysoka fala powodzi dotrze również tutaj, także przyjechałbym do Z. Sprawa wymagała szybkiej interwencji.

„Wezbrane wody pozostawiły głębokie wyrwy wzdłuż drogi E-22, prowadzącej z Krakowa do Bochni - podawał w południe spiker radiowy. - Przedmieścia Bochni zalała Raba..; Kulminacyjna fala na Wiśle, minąwszy Kraków, zniosła wały ochronne na terenie Puszczy Niepołomickiej. Na wale wiślanym schroniło się kilkaset osób ze wsi Grobla i Swiniary. Woda porwała cały ich dobytek i tylko nieliczni mieszkańcy zdołali zabrać ze sobą do najwyżej położonej stodoły krowę albo konia. Lecz nad ranem również ta stodoła została zalana”.

Pojechałem do Z. żeby obejrzeć ten stary dworek położony na krańcu rozległego wzgórza i poznać jego mieszkańców.

W kilka godzin później komunikaty powodziowe zabrzmiały bardziej alarmująco.

„W Dąbrowie Tarnowskiej sytuacja staje się coraz bardziej krytyczna. U ujścia Dunajca do Wisły, również w Żywcu, w olbrzymich rozlewiskach pozostało kilka milionów metrów sześciennych wody. Fala kulminacyjna na Wiśle minęła Dęblin i dotarła do powiatu Kozienice. Poziom wody w rzece przekroczył stan alarmowy o dwa metry. Wysoki stan wody spowodował przecieki w wałach ochronnych Sandomierza, Kozienic i w miejscowości Lipsko. Od dwudziestu czterech godzin trwa walka o uratowanie wałów i zlikwidowanie przecieków wody w Andruszkowicach”.

Późnym wieczorem dotarłem na skraj wzgórza. Brnąłem po kostki w mięsistym błocie o konsystencji gliny, grząskim jak bagno. Deszcz przeszedł w ulewę, siekł po twarzy, przenikał przez ortalionowy płaszcz. Kiedy wsunąłem dłoń do Ucieszeni, zachlupotała tam woda.

Dostrzegłem światła w oknach dworku górującego nad okolicą. Na moment, w ostrym świetle błyskawicy, zobaczyłem cały ten dom i otaczające go drzewa.

Dworek, zniszczony w czasie wojny, marniał coraz bardziej w następnych latach. Gmina w Z. postanowiła urządzić tam przedszkole i punkt sanitarny dla kilku okolicznych wiosek, lecz brak było odpowiednich środków, a mieszkańcy z innych, bardziej odległych gmin nie chcieli poprzeć tej inicjatywy. Przed kilku laty odsprzedano na wpół zrujnowany dworek starej kobiecie, Filomenie B. Pieniądze uzyskane ze sprzedaży przeznaczono na budowę nowej szkoły.

Siostra Filomeny B. tuż przed wojną wyjechała do Londynu, by odwiedzić zamożnego kuzyna. W Anglii zastał ją wybuch wojny. Kuzyn stał się jedną z nielicznych ofiar niemieckich pocisków rakietowych V-l; olbrzymi majątek, jaki pozostawił po sobie, przejęła siostra Filomeny B.

Pieniądz przyciąga pieniądz - jak mówi stare porzekadło - czy też pieniądz rodzi pieniądz. Przed kilku laty przebywająca wciąż w Londynie siostra Filomeny wygrała sto tysięcy funtów w systemowych zakładach piłkarskich angielskiej ligi. Dowiedziawszy się o tym, zmarła z wrażenia na atak serca. Reanimacja nie dała pożądanych wyników. Śmierć nazbyt celnie ugodziła starą kobietę.

Tak więc daleka rodzina owego kuzyna odzyskała nieruchomości i otrzymała w spadku plik wartościowych papierów, a Filomena odziedziczyła po zmarłej siostrze wspaniałą kolekcję klejnotów i zawrotną sumę. Wówczas odkupiła od gminy w Z. stary dworek. Kazała go wyremontować i zamieszkała w nim.

Celem mojego wyjazdu był właśnie ten dworek.

Przemoknięty i zabłocony, potykając się w ciemności o kłody i splątane korzenie, zatrzymałem się na skraju wzgórza. Właśnie wtedy piorun przeszył noc i rozświetlił dworek. I było tak, jakby przez moment zawisła nad nim sygnalizacyjna rakieta o oślepiającym blasku. Po chwili zgasła. I znowu stałem na grząskiej ziemi w ciemności i deszczu. Podniosłem do oczu polową lornetkę. Mimo imglistej zasłony wytworzonej przez ulewę, zobaczyłem wyraźnie gotycko sklepione okno, a poza nim cień zgarbionej kobiety, która oddaliła się po chwili. Chciałem schować lornetkę, kiedy nagle w tym oknie, w głębi pokoju, zobaczyłem sylwetki dwóch osób, mężczyzny i kobiety. Byli pochyleni ku sobie. Mężczyzna wzniósł do góry podłużny, połyskujący przedmiot. Pomyślałem, że to nóż albo sztylet i że mieszkańcy dworku odgrywają z nudów przedstawienie nie znanej mi sztuki. Zgasło światło za gotyckim oknem. W tym momencie przetoczył się daleko grom i znowu błyskawica rozświetliła noc. W ułamku sekundy zobaczyłem postać, chyba była to kobieta; pchnęła gwałtownie okno, przypuszczalnie nie domknięte, i poruszała ustami, jakby krzyczała, jakby wzywała pomocy. Prawie równocześnie ukazała się za nią inna postać. Zacisnęła dłoń na ustach kobiety i odciągnęła ją w głąb ciemnego pokoju.

I znowu zabłysło światło za gotyckim oknem, które ktoś po chwili zatrzasnął. Może ktoś inny, ktoś trzeci, usłyszawszy krzyk kobiety (jeżeli ta kobieta w ogóle krzyczała), wbiegł do pokoju i zapalił światło?

Dowiedziałem się później, że istotnie ta kobieta otworzyła okno i wzywała pomocy. Pomyślała, że zamordowano Filomenę. Była nawet przekonana, że tak się stało. Podobnie jak ja, kiedy zobaczyłem ją później na fotelu, ze sztyletem tkwiącym w okolicy lewego obojczyka.

Inni domownicy przysięgali, że to był żart. Że na szalu umocowano jedynie, przy współudziale Filomeny i na jej żądanie, rękojeść sztyletu. Filomena chciała przez godzinę udawać umarłą, by sprawdzić, jak zareagują na jej śmierć związani z nią ludzie. Nie miałem pojęcia, feto mówi prawdę, a kto żartuje, kto wyprowadza mnie z błędu, a kto chce mnie zmylić.

Kiedy wprowadzono mnie do pokoju Filomeny, żebym przekonał się, że ona jednak żyje, nie było tam Filomeny; Ani w żadnym innym pomieszczeniu w całym domu. Nie znaleźliśmy jej. Filomena - żywa lub martwa - znikła w ogóle.

W sekundę później, kiedy zobaczyłem kobietę odciąganą przez kogoś od otwartego okna, biegłem już w kierunku dworu, chowając po drodze lornetkę do skórzanego futerału. W futerale zachlupotała woda.

Biegłem przed siebie, biegłem w ciemności i deszczu, nie tracąc z oczu oświetlonego gotyckiego okna, które raz po raz przesłaniały pnie olbrzymich drzew.

Natknąłem się na płot, przesadziłem go. Później zderzyłem się z wysoką siatką drucianą, niewidoczną w nocy. Próbowałem ją przeleźć, ale daremnie. Była mokra i szczelna. Skręciłem w prawo biegnąc wzdłuż ogrodzenia i na próżno szukając przejścia. Zawróciłem w lewo.

Pod nogami trzeszczały gałęzie i krzewy. Potykałem się o kamienie i kretowiska, a buty lgnące do błotnistej mazi oplątywała trawa wysoka i śliska.

Zbłąkany w ciemności nie wiedziałem, jak dotrzeć najszybciej do dworku Filomeny.

Więc przybyłem na to wzgórze za późno.

Padał deszcz.

 

Pierwsza ofiara fortuny

 

W życiu - pisał sierżant K. - wszystko może odbywać się chaotycznie i nieskładnie, powiedziałbym nawet, że wbrew logice i rozumnej chronologii wydarzeń, z których jedne powinny być przyczyną następnych, a następne skutkiem poprzednich. Znam również wypadki, w których skutek wyprzedzał swoją tajemną przyczynę. Właśnie z podobnym fenomenem miałem do czynienia w zagadkowej sprawie zniknięcia Filomeny B.

W opowieści, pisanej chaos życia należy uporządkować, nadać mu wymiary prawdopodobieństwa i ładu. Naturalny bełkot ludzkiej mowy trzeba przełożyć na symbole i znaki czytelne dla innych, a nieokreśloność gestów i sytuacji przedstawić w taki sposób, by ujawnić ich zamierzone znaczenie.

Zaczynam więc nie od momentu, w którym wkroczyłem do dworku, lecz od zrekonstruowanej później sytuacji, która poprzedziła scenę dostrzeżoną przez lornetkę połową w blasku błyskawicy.

Na frontowej ścianie saloniku Filomeny wisiała wytłoczona w mosiężnej blasze tarcza herbowa, przedstawiająca koronę ze sterczącymi pawimi piórami. Pod tarczą wisiała stara kusza, napięta, w obramowaniu dwóch skrzyżowanych halabard. Na obu bocznych ścianach zawieszono dwa owalne portrety dostojników w bogato zdobionych kontuszach, pochodzące zapewne z końca osiemnastego wieku.

Meble były stylowe, lecz każdy z innej epoki. Bogato rzeźbiony stół barokowy i średniowieczne krzesła z wysokimi oparciami, wyściełany kurdybanem fotel w stylu Ludwika XIII, a obok niego secesyjny stolik z nowoczesnym aparatem telefonicznym. Urządzenie uzupełniały inne mebelki i starocie, pochodzące z różnych okresów ostatnich dwóch stuleci. Trochę znałem się na tym, ponieważ przez kilka lat prowadziłem dochodzenia w sprawach nielegalnych przerzutów unikalnych dzieł sztuki meblarskiej poza granice Polski. Sytuacja, którą jeszcze tej samej nocy odtworzyłem na podstawie zeznań domowników, przedstawiała się jak następuje: na fotelu siedziała Filomena w czarnym szalu hiszpańskim przetykanym złotą nitką; po jej prawej ręce siedział Barnaba, dwudziestokilkuletni gitarzysta w ozdobnym, operetkowym uniformie hippisa, z łańcuchem na szyi, w wąskich spodniach wpuszczonych w niskie cholewki butów, o kształcie nieco dziwacznym, na wysokich obcasach. Jego ondulowane i lśniące włosy opadały w rzadkich puklach na wywatowane ramiona błękitnej bluzy, zapinanej pod szyją na złote guziki.

Tuż za Barnabą siedziała Laura w przesadnie krótkiej mini-spódniczce i w obcisłej trykotowej bluzeczce, której przejrzystość miała wszystkim patrzącym wykazać bez niedomówień i wątpliwości, że Laura nie nosi biustonosza. Zenobiusz, brat Filomeny, starszy pan o przerzedzonych blond włosach, siedział naprzeciw swej siostry w atłasowym tużurku; na szyi zamiast krawata nosił aksamitny fontaź.

Na następnym krześle nikt nie siedział, ale ustawione przed nim nakrycie i pozostawione na talerzu resztki jadł? wskazywały, że ktoś nieobecny w tej chwili to miejsce zajmuje.

Zenobiusz drzemał z przekrzywioną na bok głową. W pewnym momencie ocknął się. Wstał, chrząknął, stuknął łyżeczką w brzeg kryształowego kieliszka.

- Wielce szanowni uczestnicy naszej podniosłej uroczystości - zaczął monotonnie, jakby to wszystko działo się jeszcze wciąż w sennym odrętwieniu. - A więc moi szanowni. Jak powszechnie wiadomo, życie jest brutalne i pełne zasadzek. Nikt jednak nie zaprzeczy, że ma też swoje uroki. Z takiej to właśnie radosnej przyczyny zebraliśmy się dzisiaj w atmosferze przyjaznej i serdecznej, w blasku rodzinnego ogniska, by uczcić zaręczyny tego oto tutaj - mówiąc to” wskazał Barnabę - utalentowanego kompozytora i wokalisty awangardowego, Barnaby, z kobietą o niezwykłych przymiotach i wielkim sercu, z naszą czarującą Amelią, tą oto -

Zenobiusz spojrzał na puste krzesło, a jego wyciągnięta dłoń zastygła w tym geście. Wydawało się, że dopiero teraz otrząsnął się z drzemki.


- Gdzież jest Amelia? - zapytał.

Laura zachichotała.

- O rany, Zenek! - zawołała. - Zasypiasz przy stole i nawet nie zauważyłeś, że Amelia wyszła.

Przez chwilę panowała cisza. Zenobiusz powoli opuszczał wyciągnięte ramię. Usiadł i spojrzał na Laurę.

- Przepraszam, cię, kochanie - powiedział. - Widocznie byłem zamyślony. Jest to stan umysłu niedostępny tobie, Lauro. I cóż teraz?

- Teraz pomilczymy - odparła Laura. - Ale na jaki temat?

Filomena poprawiała szał opadający z ramion, wpatrując się w twarze biesiadników.

- Moi drodzy - zaczęła - są sprawy, o których nie wolno milczeć.

- Są ciociu, są „- potwierdził Barnaba. - Wiem coś o tym.

- Co tu ukrywać - ciągnęła Filomena - muszę zmącić pogodny i uroczysty nastrój. Muszę, moi drodzy, bo wreszcie trzeba poważnie porozmawiać. Jak wiecie, wszystko zaczęło się od tego, że moja nieboszczka siostra przez wiele lat przebywała poza granicami naszej ojczyzny, w Londynie.

Zenobiusz ożywił się nagle.

- I wygrała - wtrącił - sto tysięcy funtów w zakładach angielskiej ligi. Chyba niebo jest puste, jeżeli jeden wygrywa sto tysięcy funtów, a drugi ani jednego funta!

Laura podniosła w górę dwa palce, jak uczennica w szkole.

- Ciociu, czy można?

- Mów, dziecko. Gnębi cię coś?

- Ciocia już sto tysięcy razy o tym opowiadała. A szkoda fatygi, kiedy można mówić na migi.

- Na migi będziemy później mówić. Teraz nie przeszkadzaj i słuchaj, co powiem. Otóż nieboszczka siostra, dowiedziawszy się o wygranej, zmarła z wielkiego wrażenia. W ten sposób stała się pierwszą ofiarą owej wielkiej fortuny.

- Pierwszą? - zapytała Laura. - To znaczy, że jeszcze ktoś...

- Filomeno - powiedział Zenobiusz - nie narzekaj, ale dziękuj losowi. Właśnie śmierci siostry zawdzięczasz wspaniałą kolekcję klejnotów i wspomnianą już wyżej fortunę. Pozwól sobie jednak powiedzieć, że znamy to na pamięć, jak słusznie zauważyła milutka Laura.

Barnaba zadzwonił ciężkim łańcuchem zwisającym z jego szyi.

- Wy naprawdę nie macie serca dla kochanej cioci! Jeżeli ciocia lubi o tym opowiadać, to czemu przeszkadzacie? Ja trzymam się zasady: sam żyjesz, daj innym żyć. Trzeba być wyrozumiałym i tolerancyjnym.

Filomena uśmiechnęła się do Barnaby, pokiwała głową.

- Moi drodzy, dzisiaj opowiadam o tym po raz ostatni. Skończyły się piękne opowieści. Co tu ukrywać. Obawiam się, że owa wielka fortuna uśmierci jeszcze kogoś, a może nawet więcej osób, kto to wie. Dawniej żyłam skromnie w campingowym domku i chwaliłam sobie takie życie. Kiedy odziedziczyłam po siostrze majątek, chyba szatan mnie skusił, żeby kupić ten stary dworek, odrestaurować go i sprowadzić tutaj was wszystkich. Was - powtórzyła. - Wszystkich.

- To był dobry uczynek, ciociu - powiedział Barnaba. - Ciocia chciała zapewnić nam utrzymanie do końca życia, założyć tu nowy ród i wychować następne pokolenia wnuków i prawnuków.

Poprzez szum ulewy dobiegło ich wycie psa.

Wszyscy odwrócili głowy ku oknu, jakby w tej nieprzeniknionej czerni nocy można było cokolwiek zobaczyć. Spojrzeli więc na siebie, lecz trwało to krótko. Opuścili głowy spoglądając na stół, przed siebie, byle gdzie, unikając jednak wzroku innych.

Pies wył przenikliwie. Wycie przeszło w przeciągły skowyt...

Padał deszcz.

 

„Trupów będzie para”

 

Nim jeszcze wezbrały wody okolicznych rzek, z dworku przywieziono do powiatowego szpitala w N. kucharkę Filomeny z objawami zatrucia. Ostatnio było sporo takich wypadków: pestycydy, środki owadobójcze, owoce skropione chemikaliami... Wkrótce zaobserwowano u chorej zaburzenia oddechu, rozszerzone źrenice, nudności, bóle głowy, silne osłabienie, przyspieszenie tętna, bóle żołądka, bladość, stan na granicy śpiączki.

Zastosowano środki zapobiegawcze, lecz stan chorej pogarszał się z godziny na godzinę. Podejrzewano zatrucie arsenem.

Kucharkę przywiozła do szpitala Amelia R. zamieszkała wraz z Filomeną. Po załatwieniu kilku spraw w miasteczku, chciała jeszcze odwiedzić chorą. Lekarz dyżurny nie wpuścił jej na salę. Kucharka znajdowała się w stanie agonalnym. Zgodnie z moim życzeniem zawiadomił mnie:

- Jest tu jedna pani z tego dworku. Pan sierżant przyjedzie.

To był mój ostatni dzień pracy w milicji. Następnego dnia przechodziłem na emeryturę.

Natychmiast zjawiłem się w szpitalu. Rozmawiałem z Amelią w pustej o tej porze izbie przyjęć.

- Co się stało? - zapytała.

- Oto jest pytanie - odparłem.

- Słucham pana.

- Słucham panią - powiedziałem.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin