Stevens-Arce_James_-_Sceny_małżeńskie_z_przyszłości.pdf

(117 KB) Pobierz
Office to PDF - soft Xpansion
James Stevens-Arce
Sceny małżeńskie z przyszłości
(Scenes from a Future Marriage)
Z "NF" 5/96
Teraz
- No… właściwie… przegraliśmy i już - mówi Bub, jąkając się trochę, aż wreszcie
przypomina sobie zwrot, który doskonale pasuje do sytuacji i pozwala spojrzeć na wydarzenia
z właściwej perspektywy: - Znaczy się… A co tam, no nie?
Cóż, nikt nigdy nie mógł mu zarzucić, że jest nadmiernie wygadany. Wstrzymuje oddech i
czeka na reakcję Kate.
Milczenie Kate jest jak cięcie skalpelem. Kate go nienawidzi.
- Chodzi mi o to, że właściwie niczego nie straciliśmy. Tyle że… Tyle że niczego nie
wygraliśmy.
Ruch na obwodnicy wokół Minneapolis jest jeszcze większy niż zazwyczaj. Ślimaaaaaaczy
się. Ciąąąąąągnie. Wleeeeeecze. Samochodowa klaustrofobia? Proszę bardzo. Dmuchawa
zdezelowanego hyundaia passe tłoczy do kabiny lodowate powietrze; zaciśnięte na
kierownicy palce Buba sztywnieją z zimna.
- To przecież tylko gra - mówi, po raz kolejny zdejmując nogę z pedału gazu. - Cholerna,
głupia gra.
Wie coś na ten temat. Jest przecież sportowcem - no, byłym sportowcem, którego smukłe,
umięśnione ciało doprowadzało kiedyś Kate do szaleństwa - i uważa się za autorytet w
dziedzinie wygrywania i przegrywania. Czasem ty zeżresz niedźwiedzia, czasem on zeżre
ciebie, mawiał trener Keegan. Dzisiaj odegrali rolę karmy dla niedźwiedzi.
Bierze głęboki wdech.
- Wiem, jak możemy zarobić pieniądze. Dużo pieniędzy.
Kate nie zwraca na niego uwagi. Jakiż wspaniały plan obmyśli tym razem?
- Możemy machnąć dziecko. Zrobić skrobankę. Sprzedać płód.
Wyrzuca z siebie słowa mrukliwym, niemal gniewnym tonem i w ten sposób prowokuje
Kate do odpowiedzi.
- To nielegalne.
- Jasne, że nielegalne. - W jego głosie rozbrzmiewa nuta urazy. Czy ona uważa go za
głupca? - Właśnie dlatego można na tym zarobić mnóstwo forsy. Mam kumpla, który zna
pewnego faceta. Wszystko załatwi.
Kate odsuwa się od niego najdalej, jak może, przyciska się do drzwi. Nic nie mówi. Nie
patrzy na niego. Oddycha szybko przez nos i mruga raptownie. I znowu.
Rok temu
Szeroko otwartymi oczami wpatrywała się w krew wypływającą z ran na przegubach.
Cięcia były zaskakująco głębokie; pewnie dlatego, że skalpel jest znacznie ostrzejszy od
brzytwy. Co dziwne, bolało mniej niż się spodziewała. Dużo mniej niż przy poronieniu…
Nie, o tym nawet nie chciała myśleć. Powiedzmy, coś takiego jak przy zadrapaniu kolana, a
Bóg jeden wie, że zaznała w nadmiarze tej wątpliwej przyjemności, kiedy jako mała
dziewczynka jeździła z ojcem na rowerowe wycieczki po górach.
Jutro będzie lepiej niż dzisiaj. Jej ojciec naprawdę w to wierzył. Wielkie amerykańskie
nadzieje przeniesione w paskudne czasy. Całkowity bezsens. Przyszłość rozpadła się na
kawałki, zanim jeszcze zdążyła nabrać jakiegoś kształtu. Między innymi dlatego właśnie
leżała teraz zwinięta w kłębek w kabinie prysznicowej, żeby jej krew mogła spływać prosto
do kanalizacji. Mały aniołek tatusia niczego nie pobrudzi. Wystarczy włączyć prysznic i
spłukać ślad po ciemnoczerwonym strumyku życia. Wątpliwe, czy choćby wspomną o niej w
wiadomościach.
A właściwie, czemu mieliby cokolwiek mówić? Kogo obchodziło, czy Kate Slade
popełniła samobójstwo, czy nie? Jej ojciec nie żył - jego zamarznięte zwłoki w rozprutym
kombinezonie spoczywały od lat na dole skalnej szczeliny w księżycowych Karpatach. Jej
matka jakby nie żyła - nie mogła pogodzić się z nieszczęściem, więc dostała wariackie
papiery i trafiła do państwowego zakładu dla psychicznie chorych. A jej mąż… Cóż, Bub nie
miał pojęcia, kim naprawdę jest Kate Slade ani do czego jest zdolna.
Zawsze pragnęła trafić do telewizji w charakterze zwycięzczyni teleturnieju. To było jej
wielkie dziecięce marzenie. W teleturniejach najbardziej podobało jej się to, że można było
tam wygrać dosłownie wszystko: skandynawskie zastawy stołowe, japoński pojazd
rekreacyjny, bezpłatną operację plastyczną w Brazylii, weekend w Himalajach, stertę starych,
dobrych, amerykańskich pieniędzy. Wygrywając, znajdowałeś się przez chwilę blisko nieba;
Bóg wyciągał palec, by wskazać twoje nazwisko na obracającym się bezustannie kole
fortuny.
Jej ulubionym teleturniejem był KOSZ PEŁEN NIESPODZIANEK. Co prawda, przebierali
cię w ohydny strój i kazali robić różne upokarzające rzeczy, ale za to w finale mogłeś wygrać
parę milionów dolarów! Wystarczyło wskazać właściwy spośród trzech koszy. Zastanów się,
wybierz… i wszystko twoje! Najpierw niesamowity dreszcz emocji, potem cudowne uczucie
triumfu, a następnie wspaniałe, bezproblemowe życie.
Boże, ależ by się jej przydał taki kopniak w górę! Dotychczas na drodze życiowej spotkały
ją same nieszczęścia, i wreszcie, dokładnie na odwrót niż ojciec, nabrała przekonania, że
życie cuchnie.
Teraz
Bub pociąga nosem. Co tak śmierdzi? Czyżby do kabiny ich paliwożernego dinozaura
przedostawał się tlenek węgla? Przydałby się nowy samochód. Lepszy. Najlepiej na baterie
słoneczne. Na przykład jeep solarian albo humvee photoglide.
Ale za co go kupić? Przecież nie mają pieniędzy. Zaliczka, jaką dostał po podpisaniu
kontraktu z Sao Paulo, zniknęła bez śladu, podobnie jak całkiem spora sumka przekazana
przez firmę ubezpieczeniową po śmierci ojca Kate. Są zadłużeni po uszy. Ki diabeł podsunął
mu pomysł, że w Dead Lake w stanie Minnesota można zarobić na życie prowadząc kiosk z
kubańskim żarciem na wynos? Kate od początku miała złe przeczucia - i słusznie, jak się
okazało. Po "Zatoce Świń" zostali praktycznie bez centa przy duszy.
- Właściwie… eee… Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło - mówi Bub. -
Przegraliśmy w teleturnieju, ale przecież możemy jeszcze zwyciężyć w grze zwanej życiem.
Dlaczego wszystko, co powie, nawet zasłyszane w telewizji albo od ludzi opinie, brzmi jak
beznadziejne pieprzenie? Bub ponownie wciąga badawczo powietrze; cholera, to naprawdę
tlenek węgla! Opuszcza trochę szybę, mimo że na zewnątrz jest potwornie zimno. Lodowate
powietrze kąsa go w policzek, ale jednocześnie rozjaśnia umysł.
- Kochanie, proszę cię, powiedz coś! Głupio się czuję, kiedy tak gadam do siebie.
Cztery lata temu
- Och, ty głupolu! - szepnęła z nieskończenie wielkim smutkiem. Srebrzysta plama
księżycowego blasku wydobywała z ciemności jej delikatną twarz. - Przecież to dla ciebie!
Zostawiłam to dla ciebie…
- Nie chcę dziewicy - wymamrotał ponownie Bub.
Miał zaledwie siedemnaście lat i też nigdy tego nie robił. Bub Bocigalupi, prawiczek. Co
wiedział o seksie? A czego mógł się dowiedzieć nie mając ojca, który wprowadziłby go w
tajniki dojrzałego życia, który wyjaśniłby, co powinni ze sobą robić kobieta i mężczyzna?
Biblia nakazywała rozmnażać się i czynić sobie Ziemię poddaną, ale katecheci wbili mu do
głowy, że musi za wszelką cenę zachować czystość ciała i umysłu. Przesycona hormonami
krew kipiała mu w żyłach, lecz był tylko wystraszonym, zdezorientowanym chłopcem,
potrzebującym kogoś doświadczonego, kto by nim pokierował.
Kate była sporo starsza, bo właśnie skończyła dziewiętnaście lat. Wyglądała jak dojrzała
kobieta, więc przypuszczał, iż wie o tych sprawach znacznie więcej od niego; tymczasem
okazało się, że jest równie niedoświadczona. Jedno było pewne: ten pierwszy raz wyglądał
zupełnie inaczej niż w jego fantazjach.
- Nie chcę dziewicy - powtórzył na wypadek, gdyby nie zrozumiała.
Zsunęła się z niego, ubrała i wyszła. W chwili, gdy otworzyły się przed nią drzwi modułu
sypialnego, owionął go podmuch głośnej muzyki i gwar rozbawionych głosów. Zaraz potem
znowu zapadła cisza. Leżał nieruchomo na wznak, wpatrzony w zimowy księżyc w pełni,
wiszący za oknem niczym wielki żółty balon.
Ojciec Kate był tam, w górze. Należał do ekipy wznoszącej Galileo, pierwsze księżycowe
osiedle. Kate często opowiadała o rodzicach. Wielki Kurt Slade i mała, słodka Meg. W
przeciwieństwie do niego, Kate urodziła się w szczęśliwej rodzinie. Bub nic nie wiedział o
swoim nieobecnym starym - może z wyjątkiem tego, że był do niego bardzo podobny, co
szalenie irytowało jego matkę i czemu dawała niekiedy wyraz w dość gwałtowny sposób. Nie
zależało mu, żeby się dowiedzieć. Nie można zbyt długo zaprzątać sobie czymś głowy, bo to
prowadzi do opłakanych skutków. Rzeczy ulegają zniszczeniu, ludzie przychodzą i odchodzą,
nic nie trwa wiecznie. Dla własnego dobra powinieneś zachować dystans. Nie angażować się.
Być ponad wszystko.
Gapił się w sufit, starając się nie mrugać. Kiedy zamykał oczy, odnosił wrażenie, że łóżko
zaczyna obracać się, najpierw powoli, potem coraz prędzej i prędzej, aż wreszcie porywa je
ogromny wir i wciąga w głąb Ziemi. Nie miał na sobie ubrania, ale było mu cholernie duszno
i gorąco.
Gdyby tak mógł zapomnieć o teraźniejszości… Przyszłość zapowiadała się wspaniale.
Najpierw studia, oczywiście dzięki stypendium, ale z tym akurat nie powinno być żadnego
problemu; bądź co bądź, był jednym z najlepszych cofniętych środkowych, jakich można
spotkać na parkietach, wschodzącą gwiazdą bijącej wszelkie rekordy popularności dyscypliny
sportu będącej następczynią gry, która w ubiegłym stuleciu przyciągała przed ekrany
telewizorów setki milionów kibiców na całym świecie. Piękne dziewczyny, drogie
samochody, a potem… Potem niebotyczny kontrakt z którymś z zespołów Ligi
Międzynarodowej. Życie mogło być piękne, naturalnie pod warunkiem, że uda mu się
otrząsnąć z przygnębienia i zacząć trzeźwo myśleć.
Znacznie łagodniejszy niż poprzednio powiew hałasu poinformował go, że Kate wróciła
oraz że przyjęcie zbliża się do końca. Jego żołądek trochę się uspokoił, lecz Bub w dalszym
ciągu nie zaryzykowałby gwałtownego poruszenia głową.
Szelest sukienki spływającej na dywan. Ciepłe dotknięcie dziewczęcej ręki między nogami.
Usta Kate.
Nim zdążył zaprotestować, uklękła nad nim, a chwilę później bez najmniejszego problemu
znalazł się w jej wnętrzu. Gładko i szybko. Zdumiało go to, gdyż dobrze pamiętał, że
zaledwie kilka chwil temu napotkał tam wyraźny opór, lecz jego otumaniony piwem umysł
nie był w stanie wysnuć żadnych wniosków. Kate wygięła się z rozkoszą i nasunęła się na
niego jeszcze bardziej. Wpatrywał się w nią szklistym spojrzeniem.
Unosiła się nad nim jak anioł. Chociaż prawie dorównywała mu wzrostem, zdawała się
ważyć nie więcej niż podmuch ciepłego powietrza. Bub wyobraził sobie, że jej ojciec
spogląda na nich z góry, obserwuje z Księżyca, jak jego ukochana córeczka z na wpół
otwartymi ustami, co chwila przesuwając językiem po wargach, ujeżdża lekko
zdezorientowanego, ale bardzo chętnego, młodego ogiera.
Kiedy osiągnęła orgazm, zacisnęła palce, złożyła dłonie jak do modlitwy, wciągnęła ze
świstem powietrze przez zaciśnięte zęby i znieruchomiała na ułamek sekundy z napiętymi
wszystkimi mięśniami. Zaraz potem z jej gardła wydobył się niezrozumiały okrzyk niewiele
donośniejszy od szeptu, a następnie zacisnęła pięści i z zaskakującą siłą opuściła je na twarz
chłopaka, łamiąc mu nos.
Nawet nie poczuł bólu. Osunęła się na niego, przywarła do jego torsu mokrymi od potu
piersiami.
- Ty draniu… - szepnęła mu do ucha. A zaraz potem: - Kocham cię.
Teraz
- Kocham cię - mamrocze, jakby prosił ją o pozwolenie, po czym wpycha się na prawy pas.
- Słyszysz mnie, aniołku? - pyta czule.
Doskonale wie, że Kate nie znosi, kiedy zwraca się do niej jak ojciec, ale jest już za późno.
Być może robi to podświadomie, ponieważ chce, by kochała go równie bezkrytycznie i
szaleńczo, jak kochała ojca. Być może, pragnie kochać ją taką samą bezinteresowną miłością,
jaką obdarzał ją ojciec.
Zerka ukradkiem na jej odbicie w przedniej szybie. Nie chce spojrzeć na nią bezpośrednio,
a raczej chce, lecz się boi. W związku z tym ogarnia go wściekłość, z ochotą daje się porwać
fali słusznego gniewu, nie troszcząc się, dokąd go zaniesie.
- Przecież założyłem tę przeklętą sukienkę ciążową, jak mi kazali! - mówi z wyrzutem. -
Przecież przebrałem się za babę w dziewiątym miesiącu ciąży i przypiąłem sobie kartkę z tym
głupim napisem: HEJ, BRATKU, MOŻE KUPIŁBYŚ ODE MNIE BACHORA?
W pierwszej chwili zrobiło mu się trochę głupio ze względu na Kate, która poroniła jeszcze
przed pierwszą rocznicą ich ślubu, ale to przecież było dawno temu, przed czterema laty, a
poza tym wszyscy uczestnicy teleturnieju mieli podobne przebrania. Na tym polegała zabawa.
W niczym jednak nie zmieniało to faktu, że czuł się jak idiota, paradując w przykrótkiej
obszernej sukience i z przyprawionym brzuchem.
- Przecież zrobiłem z siebie cholernego kretyna, jak mi kazali! - mówi z pretensją i
gniewem.
Trzy lata temu
- Wcale nie jesteś kretynem, kochanie - uspokajała go, przesuwając mu po karku palcami
delikatnymi jak płatki śniegu.
- Przecież ją rozbiłem, prawda?
- Tak, ale…
- Ale co? - zapytał wyzywającym tonem.
- Ale to nie ma znaczenia. Nie była wiele warta.
- Jasne - odparł z goryczą. - To tylko zwykła szklana kula, którą ojciec dał ci w prezencie
na krótko przed tym, jak poleciał na Księżyc i już stamtąd nie wrócił. Opowiadałaś mi tę
historię milion razy właśnie dlatego, że jest bez znaczenia, prawda?
Miał rację. Próbowała go oszukać. W rzeczywistości była ogromnie przywiązana do
wszystkich pamiątek po ojcu. Niszcząc szklaną kulę pozostawił jeszcze jedną, niewidzialną
bliznę na duszy żony. Jedną z wielu. Jak wielu?
Ale wtedy jeszcze jej na nim zależało. Co prawda, nie okazywał uczuć w tak
demonstracyjny sposób, jak czynił to jej ojciec, ona zaś coraz wyraźniej wyczuwała w nim
niepokojącą obojętność, coś jakby głęboko ukrytą bryłę lodu, której nie potrafiła stopić bez
względu na to, jak bardzo się starała, niemniej jednak wciąż zależało jej na utrzymaniu
małżeństwa w dobrym stanie - tym bardziej iż chwilami odnosiła wrażenie, że gdyby nie jej
ciąża, Bub nigdy by się z nią nie ożenił. Może właśnie dlatego usiłowała go bronić zamiast
zranić go w serce którymś z ostrych szklanych odłamków rozrzuconych na udającej dębową
podłodze modułu sypialnego.
Ogromnie przywiązała się do tandetnej kuli, uwielbiała potrząsać nią, a potem patrzeć, jak
kolorowy anioł niknie w śnieżnej zamieci. Czuła się szczęśliwa i bezpieczna, ponieważ
zdawała sobie sprawę, iż wkrótce pojawi się ponownie, prezentując swą nieskalaną urodę.
Najważniejsze jednak było to, że dostała kulę od ojca i że była to jedna z nielicznych
pamiątek, jakie jej po nim zostały.
- Nie ma się czym przejmować, kochanie. Słowo honoru.
Wydawało jej się, że naprawdę tak myśli. Ich małżeństwo trwało dopiero niecały rok, ona
jeszcze nie poroniła ani nie przeżyła szoku związanego ze śmiercią ojca, a co najważniejsze,
wciąż wierzyła, że go kocha. Coraz częściej nawiedzały ją jednak myśli, że gdyby
porównywać życie do teleturnieju, to mogłoby się okazać, iż wylosowała marnego partnera.
- Chodzi o to, że… że mnie się ciągle zdarza coś takiego!
Zawsze był po tym tak cudownie skruszony, tak bardzo przepraszający, że musiała mu
przebaczyć. Tak właśnie stało się nie tylko wtedy, ale nawet dwa lata później, kiedy, mocno
utykając, wrócił do domu z kontuzjowanym kolanem po jakimś bezsensownym,
niepotrzebnym meczu na osiedlowym boisku.
Jak mógł być aż tak głupi? Przecież doskonale zdawał sobie sprawę, że zaliczka na poczet
przyszłego kontraktu rozpłynęła się bez śladu, utopiona w "Zatoce Świń" razem z pieniędzmi,
które otrzymała po śmierci ojca, oraz że na najbliższą wypłatę mógł liczyć dopiero za dwa
miesiące, to znaczy po rozpoczęciu sezonu. Arnie, jego agent, ostrzegał go, że taki wybryk
może doprowadzić do unieważnienia kontraktu, lecz on mimo to poszedł zagrać z kolegami
na nierównym, pokrytym licznymi dziurami boisku. Całkowicie beztroski. Jak mały chłopiec.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin