Gollomb_Joseph_-_Klinika_znachorow.pdf

(651 KB) Pobierz
Gollomb Joseph - Klinika znacho
Joseph Gollomb
KLINIKA
ZNACH OROW
ROZDZIAŁ I
Wywiadowcy
Jak na pasażera wagonu I klasy, facet zajmujący miejce nr 12 wyglądał zbyt biednie,
toteż snobistyczni towarzysze podróży spoglądali na niego z niechęcią i pogardą, nie mogąc
oprzeć się jednocześnie dziwnej ciekawości. Wszyscy obserwowali go, zadając sobie
pytanie, kto to może być.
Nieznajomy był szczupły, wysoki i zbudowany jak zapaśnik. Biło od niego energią. Z
drugiej strony, wysokie, mądre czoło i głęboko osadzone oczy wskazywały na człowieka,
żyjącego wyłącznie w świecie myśli. Długi autokratyczny nos o wrażliwych nozdrzach i linia
ust świadczyły o niecierpliwym usposobieniu, a blizna na czole i biaława szrama na szyi o
burzliwym życiorysie. Można było sądzić, że ten zagadkowy osobnik mógł być nieubłagany i
dla siebie, i dla innych. Co jednak najbardziej zastanawiało, to głęboka melancholia bijąca z
jego świetlistych, niebieskich oczu, dziwnie niezgodna z despotycznym charakterem całej
postaci.
Oczy te patrzyły, roztargnione i niewidzące, na przesuwający się za oknem krajobraz.
Czuło się, że ich właściciel cierpi, przynajmniej chwilowo, na poczucie nieznośnej pustki w
życiu. Ale nie musiało to być ubóstwo wewnętrzne, lecz pustka, wytworzona przez jakąś
stratę, może poniesioną przed wielu laty i dotąd nie zapomnianą i nie wyrównaną.
Nagle pasażer zajmujący miejsce nr 12 odwrócił głowę od okna i omiótł bardziej już
przytomnym wzrokiem twarze współpasażerów. Wyglądało to tak, jakby samotność
zaciążyła mu nad miarę i zmusiła do ponownego nawiązania kontaktu ze światem
zewnętrznym. Nie szukał jednak towarzystwa. To nie leżało w jego naturze. Chciał raczej
przeniknąć poza niewzruszone maski-twarze towarzyszy podróży i w razie odkrycia czegoś
obiecującego wedrzeć się do czyjejś duszy i wykraść jej tajemnice.
W jego spojrzeniu było coś fachowego, tak jakby posiadał umiejętność czytania w
ludzkich duszach i uprawiał ją nie dla chleba, lecz z zamiłowania. Tym dla badawczego
umysłu jest tajemnica, czym śpiew syreny dla słuchu i czasem niewiele trzeba, aby zachłanna
myśl pogoniła za nieznanym. Facet z miejsca nr 12 czatował widocznie na jakieś
spojrzenie niezgodne z wyrazem danej twarzy, na jakiś mimowolny gest, lub słowo, które
objawiłoby mu istnienie tajemnicy.
Ale w całym przedziale nie było ani jednej interesującej twarzy, i jeżeli któreś z nich
kryły jakieś sekrety, to banalne. Nr 12 zapadł więc ponownie w swoisty rodzaj letargu i
dopiero przybycie pociągu do Albany ponownie go zelektryzowało.
Dwojgiem drzwi weszło dwóch nowych pasażerów. Jeden z nich, bardzo tęgi i barczysty,
sam wniósł swoją walizkę i zajął miejsce nr 25. Był skromnie ubrany i wydawał się tak
nieciekawy, że tylko bardzo spostrzegawczy obserwator zauważyłby, że kanciasty tułów
wieńczyła zgrabna głowa, a pozornie apatyczna twarz była maską, zabezpieczającą przed
badawczymi spojrzeniami świata. Szare, tajemnicze oczy miały przenikliwy wyraz, jak u
żandarma.
Drugi pasażer, poprzedzony przez tragarza, skierował się ku miejscu nr 14. Musiał je
widocznie zarezerwować.
Sąsiad, czyli nr 12, okazał momentalnie wielkie zainteresowanie. Nr 14 wyglądał na
5
 
dobrą czterdziestkę, był starannie wygolony i ubrany z wyszukaną elegancją. Na jego twarzy
malowała się mądra chytrość, umiejąca godzić tradycyjną moralność z życiowym
pragmatyzmem. W szarych oczach migotały lodowate błyski, ale jednocześnie biło z nich
zadowolenie z życia. Tragarz, obdarzony hojnym napiwkiem nie znając go, podziękował mu
jako panu sędziemu, gdyż w powierzchowności pasażera było rzeczywiście coś typowo
„sędziowskiego".
„Pan sędzia" rozparł się z epikurejskim zadowoleniem w wygodnym fotelu i
wydobywszy z kieszeni gazetę — organ bogatych sfer — zaczął czytać. Ilekroć go coś
zaciekawiło, wyjmował złoty ołówek, robiąc kropkę na marginesie.
Pasażer nr 12 świdrował go spojrzeniem, studiując bacznie zmiany w jego twarzy, a
szczególnie w wyrazie oczu.
Po chwili wszedł ten sam tragarz z depeszą w ręku. Mozolnie odczytywał adres, po czym
doszedłszy do wniosku, że niewyraźna liczba musiała oznaczać 12, zatrzymał się przed
odpowiednim fotelem.
— Telegram do pana!
Nr 12 spojrzał na adres, rozdarł kopertę i przeczytał:
„C. B. Allen.
Oby taki pomyślny dzień powtarzał się jak najczęściej!
Jim"
— Nie do mnie — rzekł lakonicznie, oddając depeszę.
Tragarz spojrzał żałośnie na rozdartą kopertę.
 Byłem pewien, że tu napisano 12. To pan nie nazywa się C. B. Allen?
 Nazywam się Galt!
Na dźwięk nazwiska „C. B. Allen", nr 14 odłożył szybko gazetę i wyrwał tragarzowi
telegram z ręki.
— Ja nazywam się C. B. Allen!
Powiedział to takim tonem, że tragarz uciekł, rezygnując ze spodziewanego napiwku. C.
B. Allen przeczytał depeszę z groźnym wyrazem oczu i takim zainteresowaniem, jakby jej
grzecznościowa treść miała jakieś głębsze znaczenie.
Galt zwrócił uwagę na jego ręce, które trzymały depeszę w taki sposób, jak grający w
pokera o wysokie stawki trzyma karty, aby mu kto w nie nie zajrzał.
Allen spojrzał dwa razy w przestrzeń, jakby sobie coś przypominając, po czym,
zrozumiawszy widocznie, o co chodzi, schował depeszę do wewnętrznej kieszeni kurtki,
nacisnął dzwonek i zwrócił się do Galta. Jeżeli w jego minie było w tej chwili coś
sędziowskiego, to nie był to sędzia łaskawy.
—Czy mogę zapytać, dlaczego pan otworzył moją depeszę? — rzekł
lodowatym tonem. — Przecież pan przeczytał adres?
Galt nie odpowiadając, wpił się wzrokiem w jego twarz.
Allen popatrzył na niego z niesmakiem, zadecydował, że na takiego chama nie warto
marnować nerwów, machnął ręką i zwrócił się do tragarza, który przybiegł na odgłos
dzwonka.
 Jak tylko dostarczą nowojorskie gazety — rzekł — przynieście mi „Evening Sun".
 Dobrze, proszę pana — odpowiedział murzyn z nadzieją w głosie. Tym razem
napiwek nie mógł przepaść.
Galt wstał i poszedł za nim do drzwi.
 I mnie przynieście „Evening Sun", ten sam numer co jemu. — Dał tragarzowi dolara i
człeczyna wybaczył mu momentalnie liche ubranie i incydent z telegramem.
 Dobrze, proszę pana!
Galt wrócił na swoje miejsce, ale jego spojrzenie ominęło Allena, tonąc gdzieś w dali.
W kwadrans później wrócił tragarz z dwoma egzemplarzami dziennika „Evening Sun".
Allen zaczął od razu przeglądać szpalty, jakby szukając jakiejś wiadomości. Na stronę
tytułową prawie nie spojrzał.
Galt, obserwując go jednym okiem, robił dokładnie to samo. Na drugiej stronie nie
znalazło się nic ciekawego i obaj przenieśli szybko wzrok na trzecią.
Wzrok Allena zatrzymał się na skrajnej szpalcie po prawej stronie.
Galt uczynił to samo.
Skrajna szpalta zawierała artykuł z kategorii tych, jakie nadają gazetom tak dramatyczny
charakter, wynikający ze sprzeczności życio-
6
 
7
wych, notowanych kronikarsko jedna po drugiej, wskutek czego klęska sąsiaduje z triumfem,
śmierć z narodzinami, wiedza z fantazją, a dobroczynność z okrucieństwem.
W danym wypadku chodziło o triumfalną karierę pułkownika Wilhelma Grangera,
znanego jako „powietrznego Grangera", który dorobił się na górnictwie i właśnie wybudował
w Nowym Jorku czterdziestopiętrowy drapacz chmur. Z powodu ukończenia prac przy tej
kolosalnej inwestycji odbył się bankiet, w trakcie którego pułkownik ogłosił założenie
Fundacji Budowlanej Imienia Gail Granger, mającej na celu stawianie w wielkich miastach
domów dla robotników i sprzedawanie ich po cenie kosztów budowy. Nazwana imieniem
córki fundacja, miała być wyrazem wdzięczności pułkownika względem losów za to, że były
dla niego łaskawe.
Allen skończył artykuł i poszukał rubryki giełdowej. Biegnąc wzrokiem za kierunkiem
jego spojrzenia, Galt wyczytał w swojej gazecie, że pomimo ogólnego zastoju w obrotach
giełdowych, akcje fundacji Grangera podniosły się o trzy punkty.
Allen zaczął szukać i Galt stwierdził, że jego wzrok zatrzymał się na „Wiadomościach z
Chicago".
Ta rubryka informowała, że sąd przysięgłych uniewinnił niejakiego Jakuba Eilera, alias
„Wyskrobka", oskarżonego o zabójstwo sędziego okręgowego. Prokuratura liczyła na
zeznanie świadka, który widział z progu swego domu scenę mordu. Inni świadkowie mieli
stwierdzić, że Wyskrobek działał w imieniu potężnej organizacji mafijnej. Ale najważniejszy
świadek został zabity przed złożeniem zeznań, a inni znikli jak kamfora. W rezultacie
Wyskrobek został uniewinniony, co widocznie ucieszyło Allena, bo z zadowoleniem
przyjrzał się fotografii jego szczupłej twarzy, zamieszczonej w środku artykułu.
Następnie odłożył szybko gazetę i wyjął z teczki książkę. Partner w pokerze by nic nie
wyczytał z jego oczu, lecz Galt nie miał wątpliwości, że sąsiad nie zmienił przedmiotu
zainteresowania, tylko analizuje go z różnych punktów odniesienia.
Książka nosiła tytuł „Morbid Fears and Compulsions" — „Chorobliwe objawy i uleganie
przymusom". Było to dzieło wybitnego psycho-patologa. Allen wyszukał jakiś ustęp w
środku i zaczął czytać. Skończywszy, pogrążył się w myślach. Wyraz twarzy miał taki, jakby
układał jakiś plan. Galt zanotował sobie w pamięci stronicę.
Widocznie Allen powziął jakieś postanowienie, bo otrząsnął się z zamyślenia i rozejrzał
po przedziale z dobrze udanym roztargnieniem. Galt dostrzegł jednak, że dłużej zatrzymał
spojrzenie na pasażerze z miejsca nr 25.
W chwilę potem Allen wstał i wyszedł z przedziału, jakby w celu
8
przespacerowania się. Pasażer spod nr 25 wstał także i wyszedł za nim.
Z oczu Galta zniknął wyraz nieznośnej apatii i jego chuda twarz rozjaśniła się nagłym
światłem. Kiedy w parę minut później wstał i opuścił przedział, w ruchach jego było coś z
gracji kota, tropiącego w trawie drobną zwierzynę.
Zastał Allena na platformie, palącego samotnie papierosa. Gruby pasażer nadszedł
leniwie z cygarem w palcach i stanął obok niego, niby to przyglądając się okolicy.
Po chwili poprosił Allena o ogień, w taki sposób, w jaki się prosi nieznajomego.
Wywiązała się zdawkowa rozmowa, jak zwykle między pasażerami. Niby to obaj przyglądali
się uciekającym widokom, nawet pokazywali je sobie palcami. Tak to na pozór wyglądało,
bo naturalnie Galt nie słyszał ich rozmowy.
— Panie Crock — zaczął Alen — dostałem polecenie, ażeby dalej
prowadzić robotę z Grangerem. — Powtórzył słowa otrzymanej
depeszy. — Zatelegrafujesz pan z następnej stacji. Wiesz pan, co dalej
robić i jeżeli coś spieprzysz to odpowiesz za to. Pamiętaj pan!
Pomimo, że Allen wyglądał tak, jakby prowadził przyjemną towarzyską rozmowę, Crock
rozróżnił w jego głosie ostre tony. Poniósł go gniew, ale opanował się i od niechcenia
pokazał cygarem daleki wąwóz między górami. Zdobył się nawet na ciche gwizdnięcie.
 Więc to ma nastąpić w godzinie jego triumfu? Żeby Grangera czekał taki koniec!...
No, no, zupełnie jakby zastrzelić tokującego koguta!
 To nie wszystko — ciągnął Allen, ignorując komentarze Crocka. — Wyskrobek jest
uniewinniony. Rozumiesz pan, czego ja chcę.
Crock ciągle udawał, że nie dostrzega aroganckiego tonu.
— Wyskrobek uniewinniony! Jak on się wymigał od morderstwa?
Kontrast w zachowaniu się tych obu ludzi względem siebie zaznaczał
 
się nie tylko w tonie głosów, ale i w gestach i w spojrzeniach. Allen traktował Crocka
uderzająco chłodno i pogardliwie, a ten, chociaż przyzwyczajony raczej do wydawania
rozkazów, trochę mu nawet nadskakiwał. Ale jego cierpliwość kończyła się.
W końcu Allen wyrzucił niedopałek papierosa i odwrócił się, by wejść do wagonu. Crock
zatrzymał go gestem.
 Jeszcze chwila — rzekł szeptem — wskazując na wyłaniające się w dali miasto —
obserwowałem pasażera z miejscówką nr 12.
 Nazywa się Galt — odparł cicho Allen — co pan o nim wiesz?
 To, że od chwili przeczytania pańskiej depeszy—pewnie przypadkowo — nie spuścił
pana z oczu. Kazał sobie przynieść ten sam numer „Evening Sun", co pan i czytał te same
ustępy, co pan. I potem przyszedł tu za nami. Proszę, niech pan zobaczy fotografię mojej
żony i synka.
9
Z tymi słowy Crock wyjął z kieszeni duży, staroświecki zegarek i otworzył go. Allen,
który dopiero teraz okazał jakieś zainteresowanie, pochylił się nad domniemaną fotografią,
zamiast której ujrzał wypukłe lusterko powiększające, wprawione w kopertę. Crock nachylił
je pod takim kątem, że Allen zobaczył Galta, stojącego w głębi wagonu i obserwującego ich
znad gazety.
Allen poklepał Crocka po ramieniu, jakby winszując mu pięknej rodziny i rzekł:
— Zadepeszuj pan do Gansa, żeby się nim zaopiekował. Niech
czeka na Wielkim Centralnym.
Crock, częściowo udobruchany, skinął głową.
— Wiedziałem, że to pana zainteresuje. Ale Gans jest dobry do
prostej roboty. Do takiej jak ta wolałbym Kerrigana.
Allen utonął wzrokiem w dalekim pejzażu.
— Panie Crock — mruknął — masz mnie pan słuchać bez żadnych
sprzeciwów!
Crock, patrząc na koniec swego cygara, odpowiedział z twarzą czerwoną z gniewu:
— Mam rozkaz śledzenia, czy pana ktoś nie śledzi, ale co do
szczegółów, wolno mi działać według swego uznania. Nie podoba mi się
to, że pan mnie tak traktuje. Nie jest pan moim zwierzchnikiem.
Jesteśmy sobie równi i powinniśmy iść jeden drugiemu na rękę. Jeżeli
pan będzie mnie drażnił, to wiem jak sobie poradzić. Zrozumiano?
Allen uśmiechnął się uprzejmie do „przygodnego znajomego" i wszedł do wagonu.
— I ja sobie poradzę — rzucił szeptem.
Powrócił do swego przedziału z tym samym uśmiechem na ustach i zastał właściciela
miejscówki nr 12 na miejscu.
— Przepraszam — rzekł mile — że pana tak niegrzecznie potrak
towałem z powodu tej depeszy. Doprawdy, bardzo mi przykro...
Ku jego gniewnemu oburzeniu Galt nie tylko nie odpowiedział, ale wpatrując się w niego
bezceremonialnie, powstał. Nagle pociąg szarpnął, Galt zachwiał się i jego twardy obcas
przygniótł z potężną siłą duży palec u nogi Allena.
Ten zbladł i stłumił okrzyk bólu. Po raz pierwszy nie krył uczuć. Tak patrzy człowiek
gotowy zabijać.
Galt nie uronił ani jednego drgnienia jego twarzy. Tak patrzy uczony, obserwujący żabę
poddaną działaniu wstrząsów elektrycznych.
Wybuchło zamieszanie. Allen zerwał się i chwycił Galta za gardło.
Ten ignorując bliskość krwiożerczej twarzy, zachował przez kilka sekund zupełną
bierność, po czym Allen poczuł się gwałtownie porwany w górę i rzucony na swoje miejsce.
Chciał wyszarpnąć, coś szybko
10
z torby podróżnej, lecz kilku przerażonych pasażerów przeszkodziło mu w tym. Allen
oprzytomniał, wstał i opuścił przedział. Ale jego twarz nie była już blada, lecz sina w
czerwone plamy.
W chwilę później wszedł tragarz i przeniósł jego torbę podróżną do innego przedziału.
Tu Allen, ochłonąwszy nieco, zaczął zastanawiać się nad sytuacją. Ale oczy jego rzucały
groźne błyski, a usta poruszały się kurczowo.
Tymczasem Crock obserwował Galta, który przesiadł się na dawne miejsce Allena i
 
studiował „Evening Sun". Ale co zastanawiało, to fakt że Galt naśladował Allena mimicznie.
Przybrał jego pozę i wyraz twarzy i czytając, tak samo poruszał głową i oczami.
Na innych pasażerów nie zwracał najmniejszej uwagi i znowu pogrążył się w myślach,
ale Crock miał niesamowite wrażenie, że człowiek ten w dalszym ciągu tropi nieobecnego
Allena i że naśladując jego pozy stara się przewidzieć jego posunięcia.
Gdy było już blisko do Poughkeepsie, Crock wyjął blankiet telegraficzny, napisał coś
szyfrem, zaadresował do Gansa, detektywa z Nowego Jorku i, zadzwoniwszy na konduktora,
wręczył mu go ze słowami:
— Proszę to nadać w Poughkeepsie!
I znów skupił całą swoją uwagę na Galcie, który jakby tego nie dostrzegał. Trwało to do
samego Nowego Jorku. Gdy pociąg wjechał na ogromny dworzec, Galt zerwał się pierwszy,
włożył miękki kapelusz, zniszczony płaszcz i wziął swoją walizkę. Wszystkie te przedmioty
wyglądały tak, jakby zaznały wszelkich klimatów na całej kuli ziemskiej i przesiąkły
indywidualnością swego właściciela, który uznawał w życiu tylko rzeczy istotne, był
niewrażliwy na pozory i cenił wartości sankcjonowane jedynie przez siebie.
Wyskoczył jeszcze w biegu i przeszedł szybkim krokiem koło następnego wagonu,
szukając wzrokiem Allena. Zobaczywszy go, stanął. Allen wysiadł, poprzedzany przez
tragarza w czerwonej czapce. Na widok Galta krew uderzyła mu do twarzy, a z oczu strzeliły
błyskawice. Ale udając, że go nie widzi, poszedł szybko za tragarzem na drugą stronę
dworca, gdzie kazał wezwać taksówkę.
Galt szedł za nim krok w krok, z torbą w ręku, bardziej zajęty jego pozą i gestykulacją,
niż zamiarami, bo pozwolił mu odjechać, nie próbując go ścigać.
Ale energia życiowa powróciła mu w całej pełni. Podążył ulicą Czterdziestą Drugą,
wymachując torbą, która co i raz uderzała o czyjeś nogi, ślepy na gniewne spojrzenia i
głuchy na protesty. Przedostawszy się, wbrew znakom policjantów, na drugą stonę Piętnastej
Alei, wbiegł po schodach do Biblioteki Publicznej, biorąc po trzy stopnie naraz.
Musiał tu często bywać, bo zachowywał się jak u siebie w domu. Nie
zdejmując płaszcza ani kapelusza, przechodził z sali do sali, wertując pisma, książki i
katalogi. Szukał czegoś z niezwykłym przejęciem, podczas gdy za nim szedł krok w krok
szpicel. Crock nie wypuścił go spod opieki. Wychodząc z dworca w ślad za Allenem i
Galtem, zobaczył wśród czekającego na pociąg tłumu wysokiego faceta z jasną czupryną. Nie
wymienili żadnego sygnału, ale blondyn zaczął zaraz przeciskać się przez tłum i uspokoił się
dopiero, gdy znalazł się u boku Crocka.
— Nazywa się Galt — mruknął Crock, wskazując mu oczami
wysoką postać idącą za Allenem. — Będę szedł za tobą Gans.
Gans ruszył trop w trop za wskazaną zwierzyną.
U boku Crocka pojawił się drugi człowiek i odebrawszy w milczeniu od niego walizkę,
zniknął w tłumie. Crock uwolniony od kłopotliwego ciężaru, podążył swobodnie za Gansem,
tropiącym Galta.
Starał się trzymać od Gansa możliwie jak najdalej, ale przed wejściem do Biblioteki
Publicznej zrównał się z nimi i rzekł, patrząc w inną stronę:
—Będę czekał po drugiej stronie ulicy, Kerrigan pilnuje tamtego
wejścia.
Przez całą godzinę Crock oglądał wystawy sklepowe na wprost Biblioteki. Płynąca do
domów rzeka aut i pieszych stopniowo opadała, aż jezdnia i chodniki zupełnie opustoszały.
Zabłysły lampy, a Crock wciąż czekał i czekał.
Podszedł do niego jakiś człowiek, udając zainteresowanie tą samą wystawą.
—Proszę tu zaraz podesłać wóz — rzekł Crock do szyby.
W dziesięć minut później do chodnika podjechał czarny sedan z zasłoniętymi oknami.
Kierowca wysiadł i odszedł, a w kilka minut potem Crock zajął miejsce przy kierownicy. Z
tej pozycji łatwo mu było obserwować schody Biblioteki zupełnie otwarcie.
Było dziesięć po ósmej, gdy wreszcie Galt wyłonił się z gmachu i pomaszerował aleją
wielkimi, niecierpliwymi krokami.
Za nim wyszedł Gans. Dostrzegłszy samochód, przeszedł przez jezdnię. Drzwiczki
otworzyły się zapraszająco. Gans usiadł obok Crocka i wóz pojechał wolno za Galtem. Ten
skręcił w ulicę Czterdziestą Szóstą i zatrzymał się przed ponurą, pięciopiętrową kamienicą,
pomalowaną na brunatno. Architektonicznie nie różniła się ona niczym od innych z szeregu,
ale nie wiadomo dlaczego biło od niej czymś odpychającym, jakąś chłodną dumą, czy
11
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin