Alistair MacLean - Na południe od Jawy.doc

(1277 KB) Pobierz
Alistair Maclean

Alistair Maclean

 

Na południe od Jawy

 

Powieść brytyjskiego twórcy licznych bestsellerów opowiada o ucieczce grupy Anglików z oblężonego Singapuru podczas II wojny światowej. Nie wszyscy jednak uciekinierzy myślą wyłącznie o ratowaniu życia. Niektórzy z nich mają za zadanie przewiezienie tajnych planów japońskiej inwazji na Australię. Sensacyjna akcja o znakomicie stopniowanym napięciu rozgrywa się w scenerii Azji Południowo_Wschodniej. MacLean jeszcze raz udowadnia, że jest pisarzem, którego się czyta.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział pierwszy

 

Umierające miasto spowił całun nieprzeniknionego, gęstego, dławiącego dymu. Oblekł wszystkie budynki, wszystkie biurowce i domy, zarówno te nietknięte, jak i zburzone przez bomby, otulił je ciemnym, lekko wirującym kokonem anonimowości. Wypełniał, zatapiał wszystkie ulice, zaułki i baseny portowe. Kłębił się jak w piekielnej otchłani w łagodnym powietrzu tropikalnej nocy. Wcześniej wieczorem, kiedy dym buchał w mieście tylko z płonących budynków, w górze tworzyły się szerokie, nieregularne prześwity, przez które widać było gwiazdy świecące na pustym niebie. Lecz wiatr się nieco zmienił i prześwity znikły, a poza tym zza miasta nadciągnęły kłęby dymu z uszkodzonych zbiorników, w których płonęła ropa. Nie wiadomo było, skąd się bierze ten dym. Może z lotniska Kallang, może z elektrowni, może wprost z przeciwnej strony wyspy, to znaczy z północy, gdzie była baza marynarki, a może z wysp, na których wydobywało się ropę, z oddalonych o cztery czy pięć mil Pulo Sambo i Pulo Sebarok. Nikt nie wiedział. Nie sposób było się dowiedzieć czegokolwiek, prócz tego, co się samemu zobaczyło, a panowała niemal całkowita ciemność. Nie rozświetlały jej teraz nawet płonące budynki, bo już się spaliły i pozostało po nich tylko pogorzelisko, na którym migotały ostatnie wątłe płomyki, prawie wygasłe, podobnie jak całe życie w Singapurze. Umierające miasto spowiła już śmiertelna cisza. Co pewien czas rozlegał się w górze groźny świst pocisku, który wpadał nieszkodliwie w wodę albo walił w budynek z krótkim grzmotem i błyskiem wybuchu. Lecz w tym, że wszystko było osobliwie przelotne, że dźwięk i światło natychmiast zamierały i gasły w spowijającym okolicę dymie, było coś naturalnego - zdawało się to nieodłączną cechą dziwnej i jakby nierealnej nocy.

Cisza tylko jeszcze bardziej się przez to pogłębiała i tężała. Co pewien czas zza Fortu Canning i Pearls Hill, spoza północno_zachodnich granic miasta dolatywał nieregularny trzask serii z karabinów i pistoletów maszynowych, ale te odgłosy też były odległe, nierealne i odbijały się tak dalekim echem jak we śnie. Wszystko tej nocy przypominało sen, było mroczne i nierzeczywiste - nawet tych kilku ludzi, którzy przedzierali się przez zasypane gruzem, niemal wyludnione ulice Singapuru. Przypominali podróżnych wędrujących bez celu, pełnych wahania, zobojętniałych i niepewnych, błądzących po omacku przez kotłujące się kłęby dymu: drobne zagubione postacie beznadziejnie brnące na oślep przez mgłę sennego koszmaru. * * * Posuwając się powoli i niepewnie ciemnymi ulicami mała grupka żołnierzy - może było ich z dwudziestu czterech - zmierzała w stronę nabrzeża krokiem starych, wyczerpanych ludzi. Wyglądali też jak starcy, szli chwiejąc się na nogach, a głowy i ramiona mieli po starczemu pochylone, chociaż najstarszy z nich nie liczył więcej niż trzydzieści lat. Byli jednak zmęczeni, strasznie zmęczeni, zmęczeni do granic zobojętnienia i wyczerpania, kiedy już nic nie ma znaczenia i łatwiej jest potykając się brnąć naprzód, niż się zatrzymać. Byli wyczerpani, chorzy i ranni, działali bezmyślnie, automatycznie, niezdolni do podejmowania świadomych decyzji.

Całkowite wyczerpanie umysłowe i fizyczne jest jednak zarazem dobrodziejstwem, lekiem, środkiem uśmierzającym. Potwierdzał to ponad wszelką wątpliwość ich bezmyślny wzrok wbity tępo w ziemię pod stawiane z mozołem stopy. Jeśli nawet ich ciałom nadal dawały się we znaki różne dolegliwości, przynajmniej nie zdawali sobie z tego sprawy. W każdym razie w tej chwili zatarł im się w pamięci ślad koszmarnych wydarzeń minionych dwóch miesięcy - niedostatku, głodu, pragnienia, ran, chorób i strachu - kiedy to Japończycy gnali ich przez nieskończenie długi Półwysep Malajski, przez zniszczoną teraz mierzeję Johore, aż znaleźli się na iluzorycznie bezpiecznej wyspie Singapuru. Nie pamiętali już towarzyszy, którzy zginęli, wrzasków niczego nie podejrzewających wartowników, zarzynanych we wrogiej ciemnej dżungli, diabolicznego wycia Japończyków, kiedy napadli przed świtem na ich naprędce przygotowane pozycje obronne. Nie pamiętali już tych rozpaczliwych samobójczych kontrataków, których jedynym pozytywnym wynikiem było zdobycie kilku metrów kwadratowych ziemi, drogo, lecz bezcelowo odzyskanej jedynie na chwilę. Nie dawały im te natarcia nic, prócz widoku okropnie okaleczonych, torturowanych ciał schwytanych kolegów oraz cywilów nie kwapiących się do współpracy z wrogiem. Nie pamiętali już, jak byli wściekli, zdezorientowani i zrozpaczeni, kiedy ostatni myśliwiec brewster, a przedtem myśliwce hurricane zniknęły z nieba pozostawiając ich wyłącznie na łasce lotnictwa japońskiego. Nawet to, że absolutnie nie dawali wiary nowinom o lądowaniu japońskich wojsk na wyspie przed pięcioma dniami, że patrzyli z goryczą, jak na ich oczach rozwiewa się pieczołowicie pielęgnowana legenda, mit o niezdobytym Singapurze - nawet to też zatarło im się w pamięci. Już nie pamiętali. Byli zbyt oszołomieni, chorzy, ranni i słabi, by pamiętać. Ale pewnego dnia, już wkrótce, jeśli nie zginą, przypomni im się to wszystko, a wtedy nigdy już nie będą tacy sami jak przedtem.

Tymczasem jednak mozolnie posuwali się naprzód, ze wzrokiem wbitym w ziemię, z opuszczonymi głowami, nie patrząc, dokąd idą, obojętni, dokąd dotrą. Jeden z nich jednak patrzył i nie był obojętny. Szedł powoli na przedzie ciągnącej dwuszeregiem kolumny mężczyzn, szukał drogi przez rumowisko zaściełające ulicę, zapalając od czasu do czasu latarkę, by się upewnić, czy podążają we właściwym kierunku. Był to niski, drobny mężczyzna, jedyny w grupie, który miał na sobie szkocką spódnicę, a na głowie beret. Tylko kapral Frazer wiedział, skąd ma tę spódnicę - na pewno nie był w nią ubrany, kiedy wycofywali się przez Malaje na południe. Kapral Frazer był tak samo zmęczony jak inni. Też miał podkrążone i nabiegłe krwią oczy, twarz szarą, wyniszczoną przez malarię czy dyzenterię, a może przez jedno i drugie. Szedł trzymając lewe ramię o wiele wyżej niż prawe, tak, że sięgało mu niemal do ucha, niczym garb, ale był to tylko prowizoryczny opatrunek z gazy i bandaża, założony pośpiesznie tego samego dnia przez sanitariusza, który chciał dowieść, że usiłował zatamować krwawienie z paskudnej rany po szrapnelu. W prawej ręce Frazer trzymał ważącego jedenaście kilogramów brena, którego dźwiganie było niemal ponad siły dla osłabionego organizmu - wyglądało to tak, jakby karabin obciągał kapralowi w dół prawe ramię, podczas gdy lewe wędrowało jeszcze wyżej, pod samo ucho. Z jednostronnym garbem, w berecie na bakier, w spódnicy, której fałdy luźno obijały się o wychudzone nogi, drobny mężczyzna wyglądał śmiesznie i groteskowo. Ale tak naprawdę kapral Frazer nie był ani śmieszny, ani groteskowy.

Jako pasterz z Cairngorms, dla którego trud i niedostatek stanowiły nieodłączny element egzystencji, mógł jeszcze ostatkiem siły woli i wytrwałości coś z siebie wykrzesać. Kapral Frazer nadal był najlepszym żołnierzem pod słońcem - najlepszym z najlepszych typów żołnierza. Miał ogromne poczucie obowiązku i odpowiedzialności, nie pozwalał sobie na to, by poddać się bólowi czy słabości, myślał wyłącznie o ludziach, którzy słaniając się na nogach ciągnęli ślepo za nim. Dwie godziny wcześniej oficer dowodzący ich rozbitą, zdezorganizowaną kompanią na północnym skraju miasta wydał rozkaz, by Frazer zabrał wszystkich zdolnych do chodzenia rannych oraz tych, których można było nieść, i przeprowadził ich z linii ognia w jakieś względnie spokojne i bezpieczne miejsce. Był to ruch nie mający znaczenia, o czym wiedział sam oficer i o czym wiedział też Frazer, padały bowiem ostatnie stanowiska obrony i nadszedł kres Singapuru. Zanim upłynie następny dzień, na wyspie Singapur nie pozostanie ani jeden człowiek, który nie będzie martwy, ranny czy wzięty do niewoli. Ale rozkaz to rozkaz, kapral Frazer więc posuwał się mozolnie, acz zdecydowanie naprzód, kierując się ku zatoczce Kallang. Co pewien czas, w miejscach, gdzie ulica nie była zasypana gruzem, stawał z boku i przepuszczał przed siebie kolumnę żołnierzy. Wątpliwe, by którykolwiek z nich w ogóle zwrócił na niego uwagę - nikt z rannych na noszach, nikt z tych w lepszej formie ani z tych, którzy wprawdzie też byli chorzy i ranni, lecz dźwigali nosze. Za każdym też razem kapral Frazer musiał czekać na ostatniego w kolumnie - wysokiego i chudego chłopaka, któremu głowa kiwała się obojętnie z boku na bok, a on sam bez przerwy mamrotał coś do siebie, niezrozumiale i bez związku. Młody żołnierz nie chorował ani na malarię, ani na dyzenterię, ani nawet nie został raniony, lecz mimo to był najbardziej chory ze wszystkich. Za każdym razem Frazer chwytał go za ramię i przynaglał, żeby dogonił główną grupę, a wówczas chłopak nie protestując przyspieszał kroku. Spoglądał tylko na kaprala obojętnym, pozbawionym wyrazu wzrokiem, niezdolnym nikogo rozpoznać, a Frazer za każdym razem patrzył na niego z wahaniem, potrząsał głową i znów ruszał naprzód, by znaleźć się na czele kolumny.

 

* * *

 

W krętej, wypełnionej dymem uliczce płakał w ciemności mały chłopczyk. Był bardzo mały, miał może ze dwa i pół roku. O niebieskich oczach, blond włosach i jasnej karnacji, cały był umorusany rozmytą łzami sadzą i pyłem. Ubrany jedynie w cienką koszulkę i przewiązane sznurkiem krótkie spodenki, bosy, bez przerwy drżał na całym ciele. Płakał i płakał, zagubiony i udręczony pośród nocy, ale nie było nikogo, kto by usłyszał jego zawodzenia czy zwrócił na nie uwagę. Zresztą, żeby go usłyszeć, trzeba by być nie dalej niż kilka metrów od niego, płakał bowiem cichutko, urywane łkania przerywał co pewien czas wibrujący, spazmatyczny oddech. Od czasu do czasu pocierał oczka drobnymi brudnymi piąstkami, jak to robią małe dzieci, kiedy są zmęczone lub gdy płaczą. Próbował w ten sposób przegnać ból - czarny dym gryzł go bowiem i piekł w zalane łzami oczy. Chłopczyk płakał, bo był bardzo, bardzo zmęczony, już kilka godzin temu normalnie powinien zostać ułożony do snu. Płakał, bo był głodny i chciało mu się pić, drżał z zimna - nawet podczas tropikalnej nocy może panować chłód. Płakał, bo nie wiedział, co się dzieje i był wystraszony, nie wiedział, gdzie jest jego dom i gdzie się podziała matka - przed dwoma tygodniami poszedł ze swoją starą amah, malajską niańką, na pobliski bazar, ale był zbyt mały i nieświadomy, żeby zdać sobie sprawę, co to oznacza, że po powrocie zamiast domu zastali zbombardowaną i wypaloną ruinę. Miał z matką odpłynąć z Singapuru na "Wakefieldzie", ostatnim dużym statku, właśnie tamtej nocy 29 stycznia... Płakał jednak przede wszystkim, dlatego, że był sam. Stara niańka Anna długo wędrowała z nim po ciemnych ulicach, przez kilka ostatnich godzin niosła go na rękach, aż nagle postawiła na ziemi, splotła obie ręce nad sercem i osunęła się na gruzy mówiąc, że musi odpocząć. Na wpół siedząc, na wpół leżąc, jakby pogrążona we śnie, pozostawała w tej samej pozycji dobre pół godziny. Głowa przechyliła jej się mocno na jedno ramię, oczy miała otwarte, znieruchomiałe. Na początku chłopczyk pochylił się raz czy dwa, żeby jej dotknąć, ale więcej tego nie robił.

Trzymał się z daleka, wystraszony, bojąc się patrzeć, bojąc się dotykać, niejasno zdając sobie sprawę - choć nie wiedział, dlaczego - że stara niania będzie długo, długo odpoczywała. Bał się odejść i bał się też zostać, lecz kiedy znów zerknął na staruszkę, ukradkiem przez skrzyżowane palce, nagle poczuł, że bardziej boi się zostać niż odejść. Ruszył więc uliczką nie patrząc, dokąd idzie, potykał się o cegły i kamienie, padał, podnosił się i znów biegł dalej, przez cały czas szlochając i drżąc pośród zimnej nocy. Przy końcu uliczki wysoka, wychudzona postać w poszarpanym słomianym kapeluszu puściła dyszel rykszy i wyciągnęła ręce, żeby zatrzymać dziecko. Mężczyzna nie chciał zrobić mu nic złego. Sam był chory - większość zapadłych na gruźlicę rykszarzy w Singapurze na ogół umierała po pięciu latach - ale mimo to nadal potrafił litować się nad innymi, zwłaszcza nad małymi dziećmi. Chłopczyk jednak zobaczył tylko wyłaniającą się z mroku, wysoką postać, która wykonała groźny ruch, i jego strach zamienił się w przerażenie - umknął wyciągniętym rękom i wybiegł z zaułka na opustoszałą ulicę, za którą panowała ciemność. Mężczyzna nie wykonał już żadnego ruchu, po prostu mocniej zawinął się kocem na noc i ponownie oparł o dyszle swojej rykszy.

 

 

 

* * *

Dwie szlochające cichutko jak chłopiec pielęgniarki brnęły z wysiłkiem naprzód. Mijały jedyny nadal płonący budynek w handlowej dzielnicy miasta, ale odwróciły głowy, by nie patrzeć na płomienie. Mimo wszystko jednak widać było ich pochylone gładkie twarze o wydatnych kościach policzkowych i skośnych oczach. Obie były Chinkami, należały więc do narodu, który niełatwo poddaje się emocjom, lecz obie były bardzo młode i obie znalazły się bardzo blisko miejsca wybuchu, kiedy pocisk trafił w ciężarówkę Czerwonego Krzyża stojącą przy krawężniku niedaleko południowego wylotu ulicy Bukit Timor. Doznały szoku, z którego jeszcze się nie otrząsnęły. Dwie inne pielęgniarki pochodziły z Malajów. Jedna była młoda, w tym samym wieku co dwie Chinki, a druga w dobrze zaawansowanym średnim wieku. Wielkie, czarne jak sadza oczy młodej rozszerzone były ze strachu; dziewczyna idąc pośpiesznie naprzód wciąż nerwowo oglądała się za siebie. Starsza przybrała maskę niemal całkowitej obojętności. Od czasu do czasu młoda usiłowała protestować, że zostało im narzucone zbyt szybkie tempo, ale nikt nie był w stanie jej zrozumieć, ponieważ na skutek wybuchu doznała uszkodzenia ośrodka mowy. Prawdopodobnie był to uraz chwilowy, trudno jednak było tak wcześnie wyrokować. Kilkakrotnie podnosiła rękę, żeby zatrzymać pielęgniarkę na przedzie, tę, która narzucała tempo, ale druga dziewczyna po prostu opuszczała jej rękę, delikatnie, niemniej dość stanowczo, i dalej pędziły naprzód. Piąta pielęgniarka, ta, która prowadziła, była wysoka i wysmukła, miała ze dwadzieścia pięć lat. Kiedy wybuch rzucił ją za ciężarówkę, zgubiła czepek, i teraz gęste, granatowoczarne włosy opadały jej na oczy. Od czasu do czasu odgarniała je niecierpliwym ruchem i wówczas stawało się jasne, że nie jest ani Malajką, ani Chinką - przeczyły temu jej uderzająco niebieskie oczy. Miała, być może, rysy euroazjatyckie, ale na pewno nie wyglądała na Europejkę. W migocącym żółtym świetle nie dawało się rozpoznać karnacji jej skóry, która umazana była błotem i pyłem. Na lewym policzku miała jakby długą szramę, widoczną nawet pod zaschniętą mazią. Była przewodniczką grupy, lecz straciła już orientację w mieście. Znała Singapur, i to dobrze, a jednak w spowijających wszystko dymie i ciemności czuła się jak obca, która zgubiła drogę w nieznajomej metropolii. Gdzieś na wybrzeżu, jak jej mówiono, czekała gromada żołnierzy, z których wielu potrzebowało natychmiastowej pomocy - jeśli nie otrzymają jej dzisiejszej nocy, z pewnością nikt im jej nie udzieli w japońskim obozie jenieckim. Z minuty na minutę coraz bardziej wyglądało na to, że Japończycy dopadną ich pierwsi. Im dłużej pielęgniarki kluczyły i krążyły po opustoszałych ulicach, tym bardziej beznadziejnie traciła orientację ich przewodniczka. Powiedziano jej, że powinna znaleźć żołnierzy gdzieś naprzeciwko Cape Ru nad zatoczką Kallang, ale dotychczas nie potrafiła nawet trafić na wybrzeże, a co dopiero zorientować się po ciemku, gdzie jest Cape Ru. Minęło pół godziny, godzina i nawet ona zaczęła zwalniać kroku, bo po raz pierwszy ogarnęła ją rozpacz. Nigdy nie znajdą tych żołnierzy, nigdy, na pewno im się to nie uda pośród tego niekończącego się zamętu i ciemności. Ich lekarz, major Blackley, naprawdę bardzo nieuczciwie postawił sprawę, oczekując od nich, że staną na wysokości zadania. Jednocześnie z tą myślą przyszła jej jednak do głowy inna - że to nie Blackley postąpił nieuczciwie, lecz ona sama próbuje się usprawiedliwić. Przecież kiedy nad peryferiami Singapuru zajaśnieje świt, życie mężczyzn i kobiet będzie zależało wyłącznie od tego, w jakim humorze będą Japończycy. Już się z nimi zetknęła i miała na tyle przykre doświadczenia, że nie zapomni tego spotkania, a także blizny stanowiącej dowód na to, że się odbyło, blizny, która jej pozostanie na całe życie. Im dalej od żądnych krwi Japońców, tym lepiej. Poza tym, jak podkreślił major, żadna z nich nie była na tyle w dobrym stanie, by móc pozostać na swoim stanowisku. Niemal bezwiednie dziewczyna potrząsnęła głową, znów przyspieszyła kroku i skręciła w następną ciemną i pustą ulicę.

 

 

 

* * *

Strach i przerażenie, choroba i rozpacz - zapanowały nad miastem, nękały wędrującą gromadę żołnierzy, chłopczyka i pielęgniarki oraz dziesiątki tysięcy innych ludzi o północy 14 lutego 1942 roku, kiedy to tryumfujący, wszechmocni Japończycy przyczaili się przed ostatnimi stanowiskami obronnymi miasta czekając na świt, szykując się do ataku, spragnieni rozlewu krwi i niechybnego zwycięstwa. Lecz przynajmniej jednemu człowiekowi obcy był strach, ból i rozpacz. Wysoki starszy mężczyzna w oświetlonej świecami poczekalni pewnego urzędu, trochę na południe od Fort Canning, nie poddawał się żadnemu z tych uczuć. Świadom był jedynie raptownego upływu czasu, naglącej potrzeby działania, tego, że jeszcze nigdy nie spoczywał na nim jednym taki ciężar niemal ponadludzkiej odpowiedzialności. Zdawał sobie z tego sprawę, był tak zaabsorbowany, że wszystko inne stało się nieważne, niemniej na jego spokojnej, prawie obojętnej, pomarszczonej twarzy koloru czerwonej cegły, pod czupryną gęstych siwych włosów nie widać było ani śladu tych napięć. Być może koniec krótkiego birmańskiego cygara sterczącego zawadiacko spod szczeciniastych białych wąsów i orlego nosa żarzył się odrobinę zbyt jasno, być może mężczyzna siedział zbyt swobodnie rozparty w trzcinowym fotelu, lecz nic poza tym nie rzucało się w oczy. Pozornie wszystko wskazywało na to, że emerytowany generał Foster Farnholme jest w zgodzie ze światem. Otworzyły się za nim drzwi i do pokoju wszedł młody sierżant. Wyglądał na zmęczonego. Farnholme wyjął z ust cygaro i powoli odwrócił głowę, unosząc jedną krzaczastą brew w niemym pytaniu.

- Panie generale, przekazałem pańską wiadomość. - W głosie sierżanta nie bez powodu dawało się odczuć zmęczenie. - Kapitan Bryceland powiedział, że zaraz się tu stawi.

- Bryceland? - Białe brwi nad głęboko osadzonymi oczami wyciągnęły się w jedną kreskę. - Kto to, u diabła, jest kapitan Bryceland? Słuchaj no, synu, prosiłem wyraźnie, że chcę się widzieć z waszym pułkownikiem, i to zaraz. Natychmiast. Rozumiecie?

- Może ja w czymś mogę pomóc. - Ktoś stanął na progu za sierżantem.

Nawet w migotliwym świetle świecy widać było, jak okropnie nabiegłe krwią ma oczy, a żółte policzki zarumienione od gorączki. Ale łagodny głos o walijskim akcencie brzmiał dostatecznie uprzejmie.

- Kapitan Bryceland?

Młody oficer bez słowa przytaknął ruchem głowy. - Oczywiście, że możecie pomóc - skinął głową Farnholme. - Proszę sprowadzić mi tutaj waszego pułkownika, i to natychmiast. Nie mam chwili do stracenia.

- Tego nie mogę zrobić. - Bryceland pokręcił przecząco głową. - Po raz pierwszy od trzech dni położył się spać... i niech Bóg zaświadczy, że będzie nam potrzebny jutro rano.

- Wiem. Ale mimo to muszę się z nim widzieć. - Farnholme przerwał czekając, aż ucichnie łoskot pobliskiego ciężkiego karabinu maszynowego, potem zaś mówił dalej bardzo spokojnie, lecz z wielkim przejęciem. - Kapitanie Bryceland, nie jesteście w stanie nawet zacząć się domyślać, dlaczego muszę się koniecznie widzieć z waszym pułkownikiem. To sprawa najwyższej wagi. Singapur jest przy niej niczym. - Wsunął rękę pod koszulę i wyciągnął czarnego automatycznego colta, dużego, kaliber 45. - Jeśli będę zmuszony sam go odszukać, użyję tego i go znajdę, ale mam nadzieję, że nie będę potrzebował. Proszę powiedzieć pułkownikowi, że generał Farnholme jest tutaj, a na pewno się stawi.

Bryceland patrzył na niego przez dłuższą chwilę, wahał się, skinął głową i odwrócił się bez słowa. Wrócił po trzech minutach, stanął z boku w drzwiach, by przepuścić podążającego za nim mężczyznę. Pułkownik, jak domyślił się Farnholme, mógł mieć najwyżej czterdzieści pięć, pięćdziesiąt lat. Wyglądał na siedemdziesiąt, szedł chwiejnym, półpijanym krokiem człowieka, który zbyt długo żyje w stanie wyczerpania. Z trudnością walczył z opadającymi powiekami, lecz idąc powoli przez pokój zdobył się na uśmiech i wyciągnął uprzejmie rękę.

- Dobry wieczór, generale. Z której części świata pan tu przybył?

- Dobry wieczór, pułkowniku. - Farnholme wstał, ale zignorował pytanie. - A więc wie pan o mnie? - Wiem. Po raz pierwszy słyszałem o panu ledwie trzy noce temu.

- No to dobrze - kiwnął głową zadowolony Farnholme. - To oszczędzi nam wielu wyjaśnień... a nie mam na nie czasu. Zaraz więc przejdę do sedna. - Pokojem wstrząsnął wybuch pocisku, który upadł gdzieś w sąsiedztwie, podmuch powietrza prawie zdmuchnął świece. Farnholme na wpół się odwrócił, a gdy było już po wszystkim, z powrotem przeniósł wzrok na pułkownika. - Żeby się wydostać z Singapuru, potrzebny mi jest samolot, wszystko mi jedno, jaki to będzie samolot, wszystko mi jedno, kogo będziecie musieli z niego wysadzić, bym ja się znalazł na pokładzie, wszystko mi jedno, dokąd poleci... czy do Birmy, Indii, Cejlonu czy Australii... nie robi mi to różnicy. Muszę mieć samolot, żeby się stąd wydostać. Natychmiast.

- Musi pan mieć samolot, żeby się wydostać z Singapuru - pułkownik powtórzył jak echo jego słowa głosem bezbarwnym i bez wyrazu, podobnie jak pozbawiona wyrazu była jego twarz, a potem nagle uśmiechnął się, zmęczony, jak gdyby kosztowało go to wiele wysiłku. - Przecież wszystkim nam potrzebny jest taki samolot, generale.

- Nie rozumie pan. - Farnholme absolutnie opanowanym ruchem zgniótł w popielniczce swoje cygaro. - Wiem, że są tu setki rannych i chorych, kobiet i dzieci...

- Ostatni samolot już odleciał - pułkownik przerwał mu matowym głosem. Przetarł sobie gołym przedramieniem przemęczone oczy. - Dzień... nie, dwa dni temu. Nie jestem pewien.

- Jedenastego lutego - podpowiedział Bryceland. - Myśliwce hurricane. Odleciały do Palembang.

- Racja - przypomniał sobie pułkownik. - Hurricane. Odleciały w wielkim pośpiechu.

- Ostatni samolot. - W głosie Farnholme'a nie słychać było ani nutki zaangażowania. - Ostatni samolot. Ale... ale wiem, że były też inne. Brewster, wildebeeste...

- Wszystkie albo odleciały, albo zostały zniszczone. - Pułkownik patrzył teraz na Farnholme'a jakby z zaciekawieniem. - A gdyby nawet było inaczej, i tak nie robiłoby to różnicy. Japońce opanowały wszystkie lotniska... Seletar, Sembawang, Tengah. Nie wiem, co z lotniskiem w Kallang, ale i ono jest bezużyteczne.

- Rozumiem. Naprawdę rozumiem. - Farnholme patrzył na walizkę stojącą u jego stóp, po czym znów podniósł wzrok. - A wodnopłatowce, pułkowniku? Cataliny?

Pułkownik powoli pokiwał głową na znak, że sytuacja jest nieodwołalna. Farnholme bacznie wpatrywał się w niego długą chwilę, skinął ze zrozumieniem, że przyjmuje wszystko do wiadomości, a potem zerknął na zegarek.

- Czy mogę porozmawiać z panem na osobności?

- Oczywiście. - Pułkownik nawet się nie zawahał. Poczekał, aż drzwi zamknęły się cicho za Brycelandem i sierżantem i uśmiechnął się blado do Farnholme'a.

- Niestety, generale, ostatni samolot naprawdę odleciał.

- Ani przez chwilę nie miałem co do tego wątpliwości. - Zaczął rozpinać koszulę, ale przerwał to i podniósł wzrok. - Pan wie, pułkowniku, kim ja jestem... to znaczy, zna pan nie tylko moje imię?

- Wiem od trzech dni. Sprawa ściśle tajna i tak dalej... podejrzewano, że jest pan tu w okolicy. - Po raz pierwszy pułkownik obserwował gościa nie ukrywając zaciekawienia. - Siedemnaście lat pracy jako szef kontrwywiadu w Azji Południowo_Wschodniej, włada tyloma azjatyckimi językami, iloma nikt...

- Bo zacznę się rumienić. - Farnholme rozpiął już koszulę, a teraz zabrał się do szerokiego, płaskiego, obciągniętego gumą pasa. - Pan, pułkowniku, chyba nie włada żadnym językiem Wschodu?

- Klnę się na moje grzechy, że niestety, władam. Japońskim. Dlatego tu jestem. - Uśmiechnął się figlarnie. - Myślę, że będzie ze mnie duży pożytek w obozach koncentracyjnych.

- Japońskich? No, rzeczywiście. - Farnholme rozpiął zamki błyskawiczne dwóch kieszonek pasa i wyłożył ich zawartość na stół. - Niech pan się temu przyjrzy, dobrze?

Pułkownik spojrzał bystro na niego, potem na fotostaty i rolki filmów leżące na stole, skinął głową, wyszedł z pokoju i zaraz wrócił niosąc okulary, lupę i latarkę. Usiadł przy stole i przez trzy minuty ani nie podniósł wzroku, ani się nie odezwał. Z ulicy dolatywał od czasu do czasu huk wybuchów, ostry, coraz szybszy terkot dalekiego karabinu maszynowego i złowrogie skamlenie odbitego rykoszetem pocisku, który ze świstem przeszywał zasnutą dymem noc. Ale w pokoju nikt nie wydał żadnego dźwięku. Pułkownik siedział przy stole jak kamienny posąg, ożywione były tylko jego oczy. Farnholme z nowym cygarem w ustach rozparł się w trzcinowym fotelu i popadł pozornie w kamienną obojętność. Niebawem pułkownik poruszył się i rzucił mu przez stół spojrzenie. Zaczął mówić niespokojnym głosem, a jego ręce trzymające fotostaty też zdradzały niepokój.

- Niepotrzebny mi japoński, żeby to zrozumieć. Mój Boże, skąd pan je ma, generale?

- Z Borneo. Żeby je zdobyć, zginęło dwóch naszych najlepszych ludzi i dwóch Holendrów. Ale nie ma to teraz znaczenia i nie o tym chcę mówić. - Puścił dym z cygara. - Ważne jest to, że je mam, a Japońce o tym nie wiedzą.

Pułkownik jakby go nie słyszał. Patrzył na trzymane w dłoniach filmy, kiwając powoli z boku na bok głową. W końcu odłożył filmy na stół, zdjął okulary, schował je do futerału i zapalił papierosa. Ręce nadal mu drżały.

- To fantastyczne - wymamrotał. - Naprawdę fantastyczne. Istnieje ich najwyżej kilka. Cała północna Australia... filmy planów inwazji!

- Opracowanych w każdym szczególe - potwierdził Farnholme. - Porty i lotniska, czas co do minuty, siły, które zostaną użyte, z dokładnością co do ostatniego batalionu piechoty.

- Tak. - Pułkownik patrzył na fotostaty marszcząc brwi. - Ale coś tu...

- Wiem, wiem - przerwał mu cierpko Farnholme. - Nie mamy klucza. Było to nie do uniknięcia. Daty oraz pierwszoplanowe i drugoplanowe cele są zaszyfrowane. Nie mogli ryzykować i pisać tego otwarcie... a szyfry Japończyków są nie do złamania, praktycznie wszystkie. Wszystkie, to znaczy poradziłby sobie z nimi tylko jeden starszy jegomość w Londynie,

wyglądający tak, jakby nie umiał się podpisać. - przerwał, by znów dmuchnąć w powietrze niebieskim dymem. - Lecz mimo to i tak coś mamy, prawda, pułkowniku?

- Ale... ale jak się udało panu przypadkiem...

- Nieistotne, mówiłem już. - Spod maski leniwej obojętności zaczęła wyzierać stal. Potrząsnął głową i zaśmiał się cicho. - Przepraszam, pułkowniku. Chyba robię się nerwowy. Zapewniam pana, że nie było w tym żadnego "przypadku". Przez pięć lat pracowałem nad jedną sprawą, tylko nad jedną... żeby dostarczono mi te odbitki we właściwym czasie i miejscu. Japończycy nie są nieprzekupni. Udało mi się ich dopaść we właściwym czasie, ale nie we właściwym miejscu. Dlatego tu jestem.

Pułkownik nawet nie słuchał. Patrzył na filmy kiwając z boku na bok głową, lecz wreszcie oderwał od nich wzrok. W tej samej chwili twarz jego się wydłużyła, nabrała starczego wyrazu, jak twarz człowieka, który doznał zawodu.

- Generale, te filmy... te filmy są bezcenne. - Podniósł je i patrzył na Farnholme'a nieobecnym wzrokiem. - Boże w niebiesiech, toż w porównaniu z nimi wszystkie majątki tego świata są nic niewarte. To one stanowią o życiu lub śmierci, o zwycięstwie lub przegranej. To... to... wielkie nieba, generale, to przecież w końcu Australia! Nasi ludzie muszą je dostać... muszą!

- Właśnie - przytaknął Farnholme. - Muszą je dostać.

Pułkownik patrzył na niego w milczeniu, zmęczone oczy robiły mu się coraz większe, bo zrozumiał wstrząsającą prawdę. Opadł na krzesło, głową opuścił na piersi. Kręte smugi dymu gryzły go w oczy, ale jakby tego nie zauważył.

- Właśnie, powtarzam - powiedział sucho Farnholme. Sięgnął po filmy i fotostaty i zaczął je starannie wkładać do nieprzemakalnych przegródek pasa. - Chyba zaczyna pan teraz rozumieć, dlaczego z taką niecierpliwością domagałem się... no... odtransportowania mnie samolotem z Singapuru. - Zaciągnął zamki błyskawiczne przy przegródkach. - Zresztą nadal ogromnie mi na tym zależy, zapewniam pana.

Pułkownik pokiwał posępnie głową, ale nic nie powiedział. - Ani jednego samolotu? - spytał znów Farnholme. - Nawet w najgorszym stanie, nawet uszkodzonego...? - przerwał raptownie widząc wyraz twarzy pułkownika, ale po chwili znów spróbował: - A łódź podwodna?

- Nie ma.

Generał zacisnął usta.

- A niszczyciele, fregaty, w ogóle statki?

- Nie ma. - Pułkownik poruszył się. - Nie ma nawet statku handlowego. Ostatnie z nich: "Grasshopper", "Tien Kwang", "Katydid", "Kuala", "Dragonfly" i kilka innych równie małych statków przybrzeżnych odpłynęło z Singapuru wczoraj w nocy. I nie wrócą. Ale też nie odpłyną dalej niż sto mil, bo siły powietrzne Japońców opanowały cały archipelag. Na pokładzie tych statków, generale, są ranni, kobiety i dzieci. Większość skończy na dnie morza.

- To i tak lepiej niż w japońskim obozie. Niech mi pan wierzy, pułkowniku, wiem coś na ten temat. - Farnholme zapinał sprzączkę ciężkiego pasa. Westchnął. - No to wszystko wspaniale się składa. Dokąd się stąd udamy?

- Na miłość boską, po co pan w ogóle tu przyjechał? - zapytał cierpko pułkownik. - Musiał pan przyjechać akurat do Singapuru, i to w takie...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin