Artur Lundkvist--Pogrzeb.pdf

(17450 KB) Pobierz
401585519 UNPDF
ARTUR LUNDKVIST
pogrzeb
Kupiec, właściciel sklepu korzennego, odchodził na
ostatni spoczynek.
Kondukt pogrzebowy przeciągał przez miejscowość Al-
merik tuż przed godziną drugą, w czwartek po południu.
Złożenie do grobu miało nastąpić o drugiej, dzwony koś-
cielne zaczęły bić za dziesięć druga. Orszak pogrzebowy,
przeważnie pieszy, posuwał się powoli naprzód. Potrzebo-
wali blisko dwudziestu minut na to, aby dostać się z po-
łożonego na skraju osiedla domu zmarłego do stojącego
osobno na niewielkim wzniesieniu kościoła, na drugim
krańcu osady.
W Almerik nie postarano się jeszcze o samochód do
przewożenia zwłok, posługiwano się tam karawanem ciąg-
nionym przez konie. Wniosek o samochód został złożony
w zarządzie gminnym, ale jeszcze nie zdobył większości.
Przeważna część delegatów uważała to za niepotrzebny
wydatek i nowość niemal niestosowną, godniej było prze-
wozić zwłoki na karawanie ciągnionym przez dwa konie,
niż pędzić z hałasem na miejsce ostatniego spoczynku.
Samochody są dla żywych, a nie dla umarłych, a przynaj-
mniej chwilowo jeszcze tak jest. Zwłaszcza że Almerik ma
parę karych koni, dobrze utrzymanych i okazałych, w wy-
czyszczonej do połysku uprzęży ozdobionej krepą.
O tym właśnie rozmyślał przewodniczący rady, Krister
Olofson, jadąc w powozie tuż za rodziną zmarłego.
Mógłby doskonale iść pieszo, za trumną, ale wahał się,
czy wypada to uczynić. Nie był przecież osobą prywatną,
byle kim, lecz reprezentował osiedle i gminę. Toteż uznał,
401585519.002.png
że najwłaściwiej będzie jechać powozem. Miał na głowie
cylinder, co zawsze sprawiało, że trzymał się sztywno,
jak gdyby w obawie, że cylinder spadnie ze swego wywyż-
szonego miejsca, gdy nieostrożnie poruszy głową.
Zmarły nie miał nic wspólnego z zarządzaniem gminą
ani też Krister Olofson nie znał go zbyt dobrze osobiście.
Ale był on, przed śmiercią, osobą o pewnej pozycji, mimo
że w ostatnich latach prowadził życie bardzo odosobnione.
Było więc zupełnie na miejscu, by on, Olofson, w charak-
terze przewodniczącego rady gminnej wziął udział w po-
grzebie.
Szybko zmarło się Magnussonowi, śmierć spadła nagle
i niespodzianie. Choć czy istotnie tak było? Chorował prze-
cież właściwie od dawna, z sercem to zawsze sprawa nie-
obliczalna. Z jego, Olofsona, sercem wszystko w porządku,
czasem jedynie lekka nadczynność. Mocna kawa i silne
cygara były jego słabością, a niebezpieczeństwem dla serca.
Musi od czasu do czasu pomyśleć o Magnussonie i zmniej-
szyć spożycie kawy i cygar.
Kto z nich dwóch był starszy? Czy on? A może jednak
zmarły? Nie miał nawet czasu przeczytać dokładnie nekro-
logu, rzucił nań tylko okiem. Byli chyba niemal rówieśni-
kami, sam sprowadził się w te strony już jako dorosły
człowiek i nie mieli żadnych wspólnych wspomnień z mło-
dości, według których mógłby się zorientować. Ale wiek
to przecież jeszcze nie wszystko. Co prawda, jeśli chodzi
0 niego samego, był mężczyzną w najlepszych latach, czyn-
nym na różnych polach, pełnym siły, rzadko kiedy czuł się
zmęczony. Choć z kobietami bardzo uważał. Kobiety? No
tak, żona. Przygód od dawna już nie miał, a i dawniej na
palcach by można policzyć. Może i szkoda, ale cóż, takie
już jest życie.
W pierwszym powozie jechała świeżo owdowiała Jo-
hanna Magnusson.
Nie widać było, by płakała, ale oczy miała wilgotne
1 czerwone, trzymała chusteczkę w dłoni w pogotowiu,
zwiniętą w kłębuszek, bielejącą w czarnej rękawiczce.
Trzewiki, nowe i ciasne, uciskały jej stopy, od czasu do
401585519.003.png
czasu przemykała jej przez głowę myśl, że chętnie by je
zdjęła, rozkosznie będzie móc je zmienić, może zaraz jak
wróci do domu z pogrzebu, goście chyba nie zauważą, że
wystąpi w starych. Kto by tam na to patrzył? Choć sama
nie mogła nie zauważyć, że nogi jej wyglądały korzystnie
w czarnych jedwabnych pończochach.
Powinna by myśleć o zmarłym, ale właściwie nie miała
na to ochoty. Nie żył już od sześciu dni, zdążyła się niemal
przyzwyczaić do myśli, że go nie ma. I była już na to od
dawna przygotowana, było to mniej lub więcej spodzie-
wane. Od dawna już zmarły nie istniał dla niej naprawdę.
Żył połowicznym życiem, stale zagrożony przez chorobę
serca. Musiał być ostrożny na każdym kroku, lecz mimo
to dostawał ataków, wtedy czepiał się wszystkiego kur-
czowo, dopóki lekarstwo nie zaczęło skutkować.
Nie chciała tak myśleć, ale jednak pomyślała: mógł był
równie dobrze umrzeć wcześniej, skoro już i tak musiał.
Dziś było już dla niej za późno, niemal za późno. Jakiegoż
nowego życia mogła się jeszcze spodziewać? Ba, gdyby tak
dziesięć lat temu, choćby tylko pięć! Wtedy mogłaby była
jeszcze urodzić dziecko, znowu, jedno lub dwoje, zacząć
prawdziwe nowe życie. Teraz ta możliwość przeminęła,
czuła się już zbyt sztywna, jakby wszystko się w niej po-
zrastało, zabliźniło. Ze względu na jego serce od dawna już
nie służyła mu do tego, do czego powinna służyć kobieta.
Czy ponosi jakąś winę, czy jest odpowiedzialna za jego
zgon? Nie mogła się tego dopatrzyć, mimo to pytanie wra-
cało raz po raz. Może nigdy nie pasowali do siebie napraw-
dę? Ona, gdy już raz została rozbudzona, miała naturę
gorętszą. Rozpoczęła życie późno, była dziewicą do chwili
zamążpójścia, nie miała jeszcze ochoty na te rzeczy.
Uświadomiła to sobie powoli, dopiero po wielu latach
małżeńskich. Nagle owładnęło to nią jak upajające prze- .
życie, wreszcie pojęła, czym to może być. Manel, Emanuel
nie umiał dać jej pełni tego przeżycia, sama musiała sta-
rać się ją osiągnąć. Było to dla niego zbyt męczące,
wyraźnie go wyczerpywało. Chyba już wtedy dolegało
mu to jego 'słabe serce.
401585519.004.png
Z czasem stało się to dla nich coraz cięższe. Coraz trud-
niej było jej osiągnąć szczyt, coraz trudniej jemu sprostać
zadaniu. Leżał potem dysząc z wysiłku, nie mógł oddychać,
układał pod plecami stos poduszek, opadał go strach. Mu-
siał w końcu zwrócić się do lekarza, który go ostrzegł.
Ale cóż mieli począć, zrezygnować z tego, skoro byli za-
ledwie w średnim wieku? To było niemożliwe. Ale stwa-
rzało to między nimi napięcie, które coraz bardziej odsu-
wało ich od siebie. Ona pożądała go, czy może nie jego
samego, lecz tego przeżycia. On pożądał jej, właśnie jej,
i nienawidził jej może równocześnie za to, że jej pożądał.
Była jego życiem, które stawało się jego śmiercią.
Był jeszcze ktoś inny, jeden jedyny raz. Odbyło się to
pośpiesznie, nie powtórzyło się, nie doprowadziło do nicze-
go więcej. Ale nie zapomniała o tym nigdy, nie przestała
nosić tego przeżycia w sobie jak nieokreślonego oczekiwa-
nia, utajonego, podobnie jak miód na dnie kielicha kwiatu.
Nie, nie chciała o tym myśleć. Ale ten ktoś był w orszaku
pogrzebowym, patrzyła na niego przez chwilę, gdy poda-
wał jej rękę, wiedziała, że idzie tam z tyłu. Czuła jego
obecność. O, gdyby tylko nie było za późno!
Obok Johanny Magnusson siedziała jej córka Martina.
Miała lat dwadzieścia, niedługo będzie pełnoletnia.
Chciała zostać pielęgniarką, ale nie wiedziała dobrze, jak
z tym będzie. Chyba jeszcze nie za późno? To ojciec prze-
szkodził jej w tym, uważał, że to nie jest zawód dla niej, nie
chciał, aby poświęciła się chorym i umierającym. Był zda-
nia, że powinna wyjść za mąż i wychowywać własne dzieci,
prowadzić życie najlepsze i najzdrowsze. Ale Martina nie
chciała wychodzić za mąż, nie pragnęła dzieci. Była już
zawiedziona, jeśli chodzi o tę stronę życia. Zaczęła wcześ-
nie, w tajemnicy, z ciekawości, i odkryła, że to właściwie
nic szczególnego. Nie, żeby to było nieprzyjemne, ale też
i żadne specjalne przeżycie, niemal niepotrzebny kłopot,
wiele hałasu o prawie nic.
Nie można powiedzieć, że ojciec przeszkodził jej wprost
w urzeczywistnieniu jej zamiarów, o nie, odwlekał tylko
decyzję, utwierdzał ją w braku przedsiębiorczości, stwa-
401585519.005.png
rzał nastrój hamującej ją gnuśności. Martina była z natury
dość powolna, nie garnęła się zbytnio do pracy, jasnowłosa
i miękka, nie miała szczególnego temperamentu ani siły
woli. Pielęgniarka, oto obraz, jaki nosiła w sobie, swego
rodzaju rojenia na jawie, w twarzowym fartuchu, obok
lekarzy w białych płaszczach. Miała im pomagać, ratować
życie ludzkie, wdzięczni pacjenci uśmiechaliby się do niej
z łóżek. Wielu przychodziłoby do niej z kwiatami, wiel-
kimi bukietami kwiatów, które rzucałyby cień na jej ładną,
bladą twarz.
Żyła z Bertilem, bo tak widać miało być. Równie
chętnie z nim jak z kim innym, kiedy już raz się tak stało,
nie warto było zmieniać. Ale nie zamierzała wyjść za niego
za mąż, jak on się pewnie spodziewał. Był to dla niej tylko
stosunek przejściowy, ot, narzeczony z okresu młodości.
Ciekawiło ją trochę, jak to jest. Zaspokoiła tę ciekawość,
więc przestała ją już niepokoić. On chciał spotykać się
z nią możliwie jak najczęściej i zawsze szukał okazji, aby
się z nią przespać, w przeciwnym razie wpadał w zły hu-
mor. Ona nie miała żadnych specjalnych zastrzeżeń przeciw
temu, robił jak chciał, skoro uważał, że to takie ważne.
Bertil nie był na pogrzebie, nie zaprosiła go. Ich stosu-
nek nie miał z tą sprawą nic wspólnego. Poza tym nie było
go w osiedlu o tej porze dnia, był kierowcą autobusu, a cóż
by to był za sens, żeby brał zwolnienie? Od tygodnia
chciał się z nią spotkać, od chwili kiedy to się stało, ale ona
nie zgodziła się, nie wypadało. Musiał czekać, aż odbędzie
się pogrzeb. Mieli się zobaczyć jutro wieczorem, nie zgodził
się, aby mu dłużej odmawiała. Omal się nie uśmiechnęła na
myśl o jego dziecinnym męskim zapale, ale w porę się
powstrzymała i ściągnęła kąciki warg w dół, dla wszelkiej
pewności.
I tak nie potrwa to już długo, ta historia z Bertilem.
Musi teraz dopilnować, żeby wreszcie wyruszyć stąd i zo-
stać pielęgniarką, nim będzie za późno. Matka powiedziała
przy jakiejś sposobności, że ona, Martina, nie jest jeszcze
rozbudzona. Miała na myśli, że nie jest rozbudzona jako
kobieta, cokolwiek to miało oznaczać. Ale ona sama nie
401585519.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin