Baśnie z krainy tysiąca jezior - Józef Jacek Rójek.doc

(189 KB) Pobierz

BAŚNIE

Z KRAINY TYSIĄCA

JEZIOR

Ilustrował Jerzy W. Bielecki

lodiak

Opracowanie graficzne Jerzy W. Bielecki

Wybór i redakcja Józef Jacek Rójek

Redakcja techniczna Elżbieta Skóra

Korekta Roma Jaśkiewicz

ISBN 83-7036-001-9 i Copyright by Wydawnictwo Zodiak, Olsztyn 1989

Redakcja Wydawnictw Pozaprasowych „Zodiak" RSW „Prasa-Książka-Ruch" Olsztyn 1989

Wydanie I. Nakład 79 500+300 egz.

Objętość: ark. wyd. 4,4, ark. druk. 4,0/16

Olsztyńskie Zakłady Graficzne im. S. Pieniężnego

10-417 Olsztyn, ul. Towarowa 2

Zam. 991/89 Z-3/57

Władysław Gębik

NARODZINY POETY

Kiedy Michałek miał cztery lata, musiał już pomagać w gospodarstwie. Niewielkie to było gospodarstwo, toteż tym więcej trzeba było pracować, żeby zarobić na chleb. Ojciec od świtu do późnej nieraz nocy miał pełne ręce roboty. W zimie pomagał przy zwózce drzewa z lasu, latem pracował na roli u bogatych gburów. Michałek byłby nieraz chętnie pojechał z ojcem tak go ciekawiło, co też może być w tym tajemniczym lesie. Tyle różnych nasłuchał się o nim dziwności. Ale ojciec tłumaczył, że jest jeszcze za mały. Pasł więc Michałek gęsi koło domu, pilnował kur, a czasem zleciła mu matka jeszcze nadzór nad kozą. Trzeba było uważać, żeby nie urwała się z palika i nie pognała w las.

Co rano wyganiał gęsi w pole, siadał na miedzy i żeby gąski lepiej się pasły — przyśpiewywał im i wygrywał na swoich skrzy-peczkach przeróżne melodie i piosenki. Zdziwiłby się niemało kto

by  posłuchał  tego   Michałkowego   grania.   Jakieś:   tili,   tirli__

— jakby mucha brzęczała. Ale to był cały świat Michałkowej muzyki, zaczarowany świat tonów, który tylko on jeden rozumiał. Czasem składało się to granie nawet w piosenkę o gąskach, zapamiętaną od matki:

Tili, tili, turlu, lu, chodźcie, gąski, po polu....

Albo i te skrzypeczki — pożal się Boże! Dwa patyki złożone na krzyż były w wyobraźni Michałka co najmniej tak pięknym instrumentem, jak ten, który widział niedawno u wędrownego grajka.

Wiosną tego roku zjawił się taki grajek we wsi. Chodził od domu do domu, dzieci za nim biegały, a on wygrywał przeróżne melodie i śpiewał, że tylko słuchać. Podobało się Michałkowi to dziwne muzykowanie. Nawet o domu zapomniał i wracać nie miał ochoty, gdy go matka wołała.

„Hej, żeby tak zagrać jak on!" — myślał.

Toteż wygrywał Michałek coraz piękniej na swoich skrzypecz-kach, a wydawało mu się, że gra tak prawie, jak wędrowny skrzy-pek. Gąski nie rozbiegały sie po polu, ale chodziły razem, pogęgu-jąc wesoło, jakby rozumiały Michałkową muzykę. On zaś najchętniej siadywał na wysokiej skarpie, skąd roztaczał się najpiękniejszy widok na całą okolicę.

Dookoła, jak okiem sięgnąć, ciemne wstęgi lasów opasywały horyzont, w dole zaś falowało spokojnie ogromne jezioro, połyskujące w słońcu błękitnymi grzbietami fal, a czasem groźne, zagniewane, że strach patrzeć. Od wody, zarośniętej gęsto przy brzegach zielonymi szuwarami, niosła się w słoneczne dni ptasia muzyka, zgodna, zgrabna, a nieraz swarliwa, kłótliwa — tyle „gracy" grało w tej kapeli naraz. Niekiedy cichli wszyscy, a tylko jeden wywodził swoje piosneczki tak pięknie, że słuchając zapominało się o chłodzie i głodzie, i dopiero matczyne wołanie przypominało, że już do domu czas.

Najwięcej jednak pociągał Michałka tajemniczy las. Długo nieraz wpatrywał się w grzebień granatowej wstęgi opasującej jezioro i starał się w małej głowince układać po swojemu to wszystko, co wieczorami opowiadał o lesie ojciec i sąsiedzi.

Gdy już podrósł trochę, matka pozwalała mu chodzić na skraj lasu po jagody albo grzyby. Niewiele tych leśnych darów przynosił do domu, tyle bowiem było wśród drzew różnych tajemnic, które go urzekały. Nie mógł się nigdy dość napatrzeć ni nasłuchać. I muzyka drzew była w lesie całkiem inna niż trzcin nad jeziorem, i wiatr inaczej szumiał, i ptaki dziwniej śpiewały.

Łowił Michałek uchem każdy dźwięk, podobała mu się ta leśna muzyka bardzo — ale przecież nie było piękniejszego grania nad skrzy pęczki.

Któregoś lata zawitał znowu do wioski wędrowny grajek. Mi-

chałek chodził za nim krok w krok, jak urzeczony. Patrzył, jak przebiera palcami, jak smykiem wodzi po strunach, słuchał... Chciał nawet poprosić wujka Ćwierkałę — bo tak go we wsi nazywali — żeby mu pozwolił dotknąć skrzypiec, ale w ostatniej chwili zabrakło mu odwagi. Toteż gdy rozgorączkowany wrócił do domu, wyszukał gdzieś' kawałek deski i zaczął strugać skrzype-czki na podobieństwo tych, jakie widział u muzykanta. A gdy skończył, zdawało mu się, że są prawie takie same, a może nawet ładniejsze: i deska równa, i druty wyciągnięte jak należy, i smyk z nici lnianych wyproszonych u matki — równiutki. Żeby tak na nich zagrać jak wioskowy muzykant — cóż to byłaby za radość!

Brał Michałek ukradkiem swoje skrzypeczki do lasu i próbował grać na nich ulubione piosenki. Nikt mu tu nie przeszkadzał, nikt też na niego nie krzyczał, że brzęczy jak bąk albo piszczy jak mysz. Las słuchał cierpliwie Michałkowego grania, coś tam powtarzał, a czasem nawet zawtórował dziwnym poszumem w gałęziach i konarach drzew.

Tak rósł Michałek i poznawał świat. Pewnego razu szukając grzybów zapuścił się Michałek głębiej w las. Z ciekawością przyglądał się wiewiórkom, jak harcują na wierzchołkach drzew, skaczą z gałęzi na gałąź po konarach. Zazdrościł im zręczności, podpatrywał, okrążał, gonił... W pewnej chwili spostrzegł w gąszczu okazałego ptaka niezwykłej urody, w czarnej jak ksiądz sutannie, z czerwoną czapeczką na kształtnej głowie, ozdobionej okazałym dziobem. Nigdy jeszcze takiego nie widział. Przechadzał się po pniu w dół i do góry, skakał z drzewa na drzewo. Nie zwracał zupełnie uwagi na Michałka, który mu się bacznie przyglądał i nie mógł się nadziwić, jak zręcznie skacze po stromym pniu, schodzi głową w dół i co chwila puka w pień.

—  Ty, stukawka, czego tam szukasz?

Stukawka jednak nie dosłyszał Michałkowego pytania, bo już był na innym drzewie.

Idąc coraz dalej w głąb lasu za skaczącym po drzewach dzięciołem, doszedł wreszcie Michałek na skraj nieznanej polany i tu stracił stukawkę z oczu.

—  Stukawka! Stukawka! — wołał.

 

Kawka... awka... — powtarzało za Michałkiem echo. Ale stukawka przepadł, zniknął gdzieś w gąszczu i nie chciał pokazać się więcej.

Przedzierając się przez gąszcze, wyszedł Michałek na polanę. Było tu tak pięknie, że usiadł na zwalonym przez wichry pniu drzewa i długo nie mógł się nadziwić temu bogactwu kolorów zielonego świata, który go zewsząd otaczał. Wydało mu się w pewnej chwili, że wszystkie kwiaty zapatrzyły się na niego jak dzieci w wiosce na wędrownego grajka Ćwierkałę.

¦;">

Wyciągnął więc skrzypeczki i zaczął, podpatrzonym u wuja Ćwierkały ruchem, grać na uciechę kolorowej gromadce: Choćbyś schodził lasy, góry, Świat cały — nie znajdziesz raju, Bo nad Warmię i Mazury Nie masz piękniejszego kraju...

A że piosenka była długa, więc i grania było sporo. Potem przypomniał sobie piosenki wujka Ćwierkały. Jakże on to śpiewał:

Furały jaskółki, bujały wysoko, Do mojej matuli daleko, daleko... Słońce zaczęło się już zniżać, a Michałek grał i grał.

—  Hej, kto tam niepokoi las? — usłyszał nagle jakiś głos.

Zaszeleściło coś w zaroślach i po chwili wyszedł na polanę starzec o pooranej bruzdami twarzy, z długą siwą brodą. Zobaczywszy Michałka przystanął, jakiś czas bacznie mu się przyglądał, wreszcie opierając się na lasce podszedł do niego bliżej.

—  Skąd się tu wziąłeś i co tu robisz? — zapytał groźnie. Michałek drżał cały, ze strachu nie mógł wydobyć słowa.

—  No, co? Nie umiesz mówić? — odezwał się łagodniej starzec. — Pytam się, skąd się tu wziąłeś?

—  Przy-y-szedłem posłuchać leśnej muzyki — odpowiedział jąkając się chłopiec — i nauczyć się grać na moich skrzypeczkach.

—  Na twoich skrzypeczkach? Ano pokażże je!

Michałek podał nieśmiało skrzypeczki. Dziad wziął je do ręki, obejrzał, opukał, pokiwał głową i oddając je rzekł:

—  Nie będzie z nich pięknej muzyki. Skrzypki, widzisz, mój chłopcze, muszą mieć duszę, a twoje są bez duszy, to jakże będą grały?   Szkoda   i   próbować.   Lepiej   zostaw   to   twoje   granie, a pomóż mi zbierać zioła, bo ja już źle widzę i schylać mi się ciężko.

Skoczył Michałek, by usłużyć dziadkowi. Chodził za nim krok w krok po polanie, zrywał ziółka i podawał starcowi. Ten zaś oglądał je uważnie, wąchał, czasem rozcierał w palcach i chował do woreczka albo odrzucał za siebie.

Tak chodzili czas dłuższy. Nazbierali dużo ziół, a kiedy doszli

do końca polany, zmęczony dziaduś usiadł na zwalonym przez burzę pniu ogromnej sosny i ciężko oddychał. Michałek siadł obok, ale naraz przypomniał sobie swoje skrzypeczki i dalejże ich szukać. Biegał tu i tam, ale wszystko daremnie. Skrzypeczki przepadły bez śladu. Zmartwiony, pochlipał z serdecznym żalem:

—  Skrzypeczki... Moje skrzypeczki.

Usłyszał dziaduś narzekania chłopca, zawołał go do siebie i rzekł:                                                                                                         k

—  Nie żałuj twoich skrzypeczek. Mówiłem ci, że są bez duszy. Chociażbyś na nich i co zagrał, duszy ludzkiej nie rozgrzejesz. Nic ludziom po takich pieśniach, które płyną z martwych tylko strun.

—  Dziaduniu złoty, ale ja tak chciałbym nauczyć się grać na skrzypeczkach!

—  I po co ci to granie? — zapytał starzec.

—  Chciałbym ludziom grać i śpiewać takie piosenki, żeby im nie było smutno. „Tyle smutku jest na świecie — mówi nieraz do mnie moja matulka — a jak sobie zaśpiewam, gdzieś one wszystkie giną". To ja takie piosenki chciałbym grać, dziaduniu.

—  No to chodź ze mną. Ja cię nauczę.

—  A kto wy jesteście? — zatrwożył się Michałek.

—  Ja jestem   stróżem   tej   puszczy,   tych   drzew,   tych   ziół i ptaków, tych pieśni, które tu szukają schronienia, i wszystkiego, co w puszczy żyje, a co nie każdy człowiek zobaczyć może.

—  A ja mógłbym zobaczyć? — zapytał nieśmiało Michałek.

—  Ja bronię puszczy tylko przed złymi ludźmi i biada takiemu człowiekowi, gdy zapuści się za daleko... Ale my tu gadu, gadu, a słoneczko już nisko. Daleka droga przed nami.

Podniósł się z trudem, zarzucił woreczek na plecy i sapiąc ciężko, ruszył ścieżką w las.

—  Dziaduniu...

—  Co zaś?

—  Ciężko wam? — zapytał Michałek.

—  Ano, nielekko.

—  To dajcież mi ten worek, ja go poniosę. Silny jestem. Prędzej wam się pójdzie.

Michałek wziął woreczek z ziołami, przerzucił przez ramię,

10

dziadunio zaś poprawił kijaszek w ręce i tak szli dalej w milczeniu, krętymi ścieżkami przez gęste i wybujałe podszycie starej Puszczy Piskiej, aż wyszli na niewielką polanę, gdzie rosło siedem rozłożystych, ogromnych dębów. Pomiędzy tymi olbrzymami, które liczyły może po tysiąc lat albo i więcej, stała niewielka, z pni cisowych zbudowana chatka.

Kiedy weszli do środka, dziaduś rozsypał przyniesione przez Michałka zioła, rozłożył je na drabinkach w komorze, a następnie przeszedł do izby, wydobył z szafy bochenek chleba i rzekł:

—  No,  bierz  się  do   roboty,  boś  głodny,   a ja  tymczasem spróbuję porozmawiać z moimi skrzypeczkami.

Michałkowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Dziadek tymczasem zdjął ze ściany skrzypce, zdmuchnął z nich kurz, otarł delikatnie dłonią. Chłopiec, żując skwapliwie chleb, patrzył uważnie na każdy ruch dziadka — czy skrzypce naprawdę mogą mieć duszę i jak się na takich gra? Brzęknęły struny. Dziadek przykręcał kołeczki, poprawiał, wyprostował smyk i wreszcie dotknął nim strun. Na izbę zaczęły płynąć dziwne, jakby znajome melodie, ale tak piękne, że Michałek zapomniał całkiem o jedzeniu i tylko słuchał jak urzeczony. Wydawało mu sie, że niektóre pieśni już gdzieś słyszał. Może grał je muzykant, a może śpiewała je matka — ale nie były tak piękne jak dziadunia. Słuchałoby się tak do końca życia!

Ale dziadunio przestał grać, oparł skrzypce o kolano i tak trwał z przymkniętymi oczami. Tylko szybki oddech wskazywał, że zmęczyło go to granie. Po chwili przetarł oczy i podając skrzypce Michałkowi rzekł:

—  Masz, spróbuj!

Wyciągnął Michałek drżące ze szczęścia ręce, ujął delikatnie skrzypce, przytknął pod brodę i zaczął nieśmiało wodzić smyczkiem po strunach. Dziadunio uczył, poprawiał, upominał, odsłaniając przed Michałkiem coraz wspanialsze uroki zaczarowanego świata tonów.

Jak długo trwała ta nauka — trudno powiedzieć. Nikt godzin ani dni nie liczył. Michałkowi zdawało się, że dopiero co wziął skrzypki do ręki. Dziwił się tylko, że palce jakby same lekko

12

chodzą po strunach i skrzypeczki pięknie grają — bez mała tak, jak u dziadunia.

—  Dzieduniu złoty, grają! Jak pięknie grają! — mówił w zachwyceniu.

—  Tak. Pięknie grają — westchnął dziadek. — Nasze grają piosenki... Te dawne, żyjące wśród puszczy, które ludzie już zapomnieli, i te, które dziś na całych Mazurach i het, na Warmii śpiewają-

—  I tak jakoś dziwnie, dziaduniu, grają — dodał Michałek w zamyśleniu — jak żywe.

—  Bo też żywe one są Michałku, żywe. To nie te zwykłe gęśliki z lipowego drzewa ani takie jak twoje, które zostały na łące. One mają duszę, Michałku... Weź je sobie — rzekł dziad po chwili. — Stary już jestem i grać nie mam komu. Chyba tym ptakom, wiewiórkom i drzewom, ale one dość mają swojej leśnej muzyki...

—  Dziaduniu mój złociutki... naprawdę... mogę je wziąć?

—  Możesz, Michałku. Niech dalej służą ludziom i tobie.

—  Mogę zabrać ze sobą? Naprawdę? — przerywanym ze wzruszenia   głosem   powtarzał   Michałek,   nie   wierząc   własnemu szczęściu.

—  Jeden tylko stawiam warunek — rzekł dziad. — Nie wolno ci skrzypiec tych przehandlować. Gdybyś to uczynił, straciłbyś tę najdziwniejszą moc, jaką stąd zabierasz. Dopiero gdy będziesz stary jak ja i nie będziesz już mógł ludziom uweselać życia, poszukasz godnego następcy i jemu podarujesz te skrzypeczki tak, jak ja to robię dziś.

—  Nie sprzedam nigdy, za największe skarby nie oddam! — zapewniał gorąco Michałek. — Najpiękniejsze piosenki będą wygrywał, tak jak ty, dziaduniu...

—  Hej, jest ci tych pieśni w narodzie naszym moc! Ani je policzysz, ani spamiętasz — mówił w zamyśleniu starzec. — Jest w nich jakaś dziwna i tajemna siła, co koi bóle i troski, sprowadza sen na zmęczone powieki lub ucisza burzę w duszy ludzkiej. Pieśni żywe, wyśpiewane przez te skrzypeczki, mają w sobie taką moc, że zdolne są zbudzić ludzi z uśpienia, poruszyć ich, porwać... Bo widzisz, Michałku — pokiwał głową staruszek — są i pieśni mart-

13

we, złożone jedynie ze słów i tonów, co bawią tylko ucho, są i pieśni fałszywe, co mamią bałamutnie lub na złe sprowadzają drogi. Gdy dorośniesz, zrozumiesz, że tylko pieśń żywa i wolna zdolna jest uskrzydlić myśli i czyny człowieka, a życie jego uczynić pełniejszym, lepszym i piękniejszym... Niechże twoje pieśni będą zawsze czyste, jak czyste są twe myśli i dusza — dodał dziadunio na pożegnanie.

Nie wszystko zrozumiał Michałek. Starał się jednak zapamiętać każde jego słowo. Ale jedno wiedział: że pieśni jego będą żywe i służyć będą ludziom.

— Pragnąłbym — powiedział — żeby przyniosły im także dużo radości... i to wszystko, o czym mówiłeś dziaduniu, to, na co czekają.

Irena Kwint owa

LEGENDA O ŁYNIE

Hej, umiał ci śpiewać Jasiek sierota, bo umiał! Tak jak nikt! Kiedy był jeszcze mały i krowy rankiem brzegiem jeziora pędził, cieniutki jego głosik leciał po srebrnej rosie daleko, daleko... Pluskały, szemrały modre fale, chwiała się wysoka trzcina, wiatr kładł szerokie skrzydła na srebrną taflę wody, a Jasiek jak ten skowronek piosenką witał wschodzące słońce.

A znał tych piosenek jak nikt chyba na świecie. I tę o sieroteń-ce, co chlebek cienki jak listek klonowy jadła, łzami go sierocymi oblewając, i tę o kaczorze i kaczuszce po jeziornej toni pływających, i tę o jaskółkach, co nad dalekimi drogami przelatują, i tę o modrych oczkach, co spać im nieśpieszno, i o tym wianuszku lawendowym, co go dziewczyna, marząc o swym miłym, wije... Któż by policzył te pieśni stare, które cieniutkimi nutkami wyśpiewywał!

Mówiono, że o poranku wodnice z jeziora śpiewać go uczą. Nie wodnice to jednak, lecz szepty rodzinnych drzew mazurskich, szept fali jeziornej, trzcin smukłych szepty — lecz czy ludzie to rozumieją?

Kiedy już wyrósł i z rybakami na połów jeździć zaczął, piosenki jego płynęły daleko po modrej fali. A kiedy noc zapalała srebrne gwiazdy i zdawała się topić je w jeziorze, lubił Jasiek na dnie łodzi się położyć, w gwiazdy te patrzeć i cichego szumu fal słuchać. Zdawało mu się, że wtedy właśnie płynie ku niemu najcudowniejsza melodia, ale takiej wyśpiewać by nie umiał.

15

Nie patrzył też Jasiek na żadną dziewczynę, choć dziewczęta we wsi piękne były jak malwy w ogródkach rosnące. Nieraz, gdy szedł wiejską ulicą, spoglądała ku niemu Michałowa córka, co oczy miała modre jak dwa bławatki w zbożu. Najpiękniejszy len hodowała i najcieńsza tkała płótno. Jedynaczka to była, ze starego rybackiego rodu się wywodząca, ale Jasiek jakby nie dostrzegał ani jej oczu modrych, ani jej rąk pracowitych.

—  Ej, Jaśku, Jaśku — mawiał nieraz stary stryj Mateusz, który chłopca wychował — czas ci za dziewuchą się obejrzeć! Michało-wa Maryjka nieszpetna dziewczyna i skrzynię ma pełną cienkiego płótna. Bielszych obrusów, piękniejszych ręczników u nikogo nie znajdziesz.

—  Zostawcie, stryjku, na razie o żadnej nie myślę.

Wiosłem wtedy Jasiek szybciej o wodę uderzał i godzinami milczał jak zaklęty. W wodę tylko spoglądał, jakby go stamtąd coś wołało, kusiło, wabiło...

Stryj Mateusz kiwał głową w milczeniu, puszczał kłęby dymu z fajki i tak milcząc płynęli. Ożywiali się wtedy, gdy sieć stawała się ciężka od ryb.

Ale nadszedł czas, że ryby jakby ktoś wymiótł. Fala pluskała tajemniczo, srebrzyła się, błyszczała, ale sieci były wciąż puste.

Ani jednej rybki nie złowili. Stary Mateusz pykał fajkę w milczeniu lub ze złością spluwał na wodę.

—  Zaczarowane jezioro czy co?

A jezioro połyskiwało w słońcu jak zwierciadło z baśni.

Jednego wieczoru wyjechali znów na połów. Pływali długo — na próżno. Już zamierzali wrócić do brzegu, gdy coś nagle zatrzepotało w sieci i sieć stała się ciężka jak z ołowiu. Omal nie wpadli do wody. Uchwycili się mocno... i nagle ręce ich stały się słabe i wiotkie z przerażenia. Z sieci wyjrzała olbrzymia głowa, ni to rybia, ni to ludzka, w koronie ze złota, drogimi kamieniami wysadzanej. Oczy w tej głowie płonęły niesamowitym ogniem, patrzyły władczo i groźnie. Z paszczy szeroko rozwartej wydobył się głos mocny, pluskowi rozgniewanej fali podobny:

—  Rozpłaczcie sieci!

Pierwszy oprzytomniał stary Mateusz. Sieć ściągnął mocniej.

16

—  A któż ty jesteś, co nie prosisz, a rozkazywać nam chcesz, hę?

—  Król Tysiąca Jezior, władca tych wód! — odpowiedział gniewny głos.

Stary Mateusz ochłonął z wrażenia. Uśmiechnął się pod wąsem. Nie darmo wesołek był z niego i mówca pierwszorzędny. Nie darmo na weselach oracje wygłaszał i najweselsze krotochwile w głowie mu się lęgły. Łeb miał nie od parady! Toteż chrząknął raz i drugi, w błyszczące oczy potwora spojrzał i rzekł:

—  Król czy nie król, aleś w naszej mocy. I próżno starasz się nam rozkazywać. Ryby nam wypłoszyłeś tak, że w kieszeniach wiatr nam pogwizduje, a w brzuchu z głodu burczy. Nie myśl, że cię puścimy. Mięsa z ciebie będzie więcej niż z dziesięciu szczupaków.

Targnął się potwór w Sieci:

—  Nie może to się stać! Nie tobie, człowieku, Króla Tysiąca Jezior zwojować. A że puścisz mnie wolno, obiecuję: ryb zawsze pełną sieć będzie miał każdy rybak z twojej wioski. Jeszcześ nie-kontent? Złota czy skarbów chcesz? I te ci dać mogę. Mów! Dam ci, czego dusza zapragnie!

Stary Mateusz uśmiechnął się chytrze:

—  Czegóż może pragnąć stary rybak? Jeziora są tak twoje, jak i moje. Całe życie na tej wodzie spędziłem. Skarbu mi nie trzeba, bo mi słonko największym skarbem, dopóki nań patrzeć mogę. Myślę, że trzeba ci będzie, Królu, z życiem się pożegnać.

Błysnęły ciemne oczy Króla, a Mateusz dalej mocno sieć w dłoniach zaciska. Jasiek stał zdumiony, głosu z krtani wydobyć nie mogąc. Pobladł i w te oczy, połyskujące jak woda jeziora, patrzył niczym urzeczony. Stary Mateusz nagle roześmiał się:

—  Che, che, che... A wiesz co, Królisko, może dobijemy targu! Widzisz ty tego chłopaka? Żadna dziewczyna mu się nie udała! Masz może, Królu, córkę urodziwą, przyślij ją Jaśkowi za żonę, a puszczę cię wolno!

—  Stryjku, co wy! — wykrztusił Jasiek, ale stary Mateusz śmiał się, aż mu się broda trzęsła.

Rozległ się głos Króla Tysiąca Jezior:

17

—  Dobrze. Dziś wieczorem, gdy księżyc wzejdzie nad wodę, wypłynie ku brzegowi moja najmłodsza córa. Dam ci ją za żonę, choć wielka to... wielka ofiara.

Zdumiony Mateusz rozluźnił uścisk rąk. Jak to się stało — nigdy już potem nie mógł wytłumaczyć. Fala plusnęła, a gdy się obejrzeli, sieć była pusta. Dopiero wówczas Jasiek głos odzyskał:

—  Stryjku, coście to najlepszego zrobili? Cóż mi po wodnicy? Co ja z nią pocznę? — powtarzał zrozpaczony.

Mateusz poskrobał się w ucho.

—  Ano, myślałem pożartować tylko... a tu... — z frasunkiem spojrzał na chłopca. Ale wnet odzyskał rezon. — Czekaj, Jaśku, nie martw się. Kupić, nie kupić, potargować można. Pójdziesz wieczorem nad jezioro i rzekniesz tej wodnej pannie, żeby sobie popłynęła precz do swego rybiego tatula.

Kiedy srebrny księżyc wychylił się zza drzew, Jasiek pośpieszył nad jezioro. Nie chciał, by stryj posądził go o tchórzostwo. Pójdzie i powie wodnicy, że wcale jej nie potrzebuje. Usiadł nad wodą i zapatrzył się w cichą taflę jeziora. Lekko marszczyła się woda, srebrzona światłem księżyca.

Nagle, z daleka, jakby z głębi jeziora rozległ się śpiew. Był to śpiew tak piękny, że dusza Jaśkowa zamarła z zachwytu. Takiego jeszcze nie słyszał. Po srebrnej smudze płynęła ku niemu dziewczyna. Włosy miała długie i rozpuszczone, wianek z wodnych lilii opasywał jej czoło. Jasiek oczu od niej oderwać nie mógł. Podpłynęła bliziutko.

—  Jestem Łyna, najmłodsza córka Króla Tysiąca Jezior. Ojciec obiecał mnie tobie za żonę. Znam cię. Codziennie słucham twych pieśni i pokochałam je, tak jak tę krainę. Przyjrzyj mi się. Jeśli nie jestem ci niemiła, zostanę z tobą. Jeśli jednak zostanę i stopa moja dotknie ziemi, nigdy już nie będę mogła wrócić do moich sióstr i ojca, takie jest prawo Królestwa Wód. Czy potrafisz mnie pokochać?

Głos jej był cichy i słodki, a Jaśko czuł, że nic na świecie nie jest mu droższe nad tę dziewczynę z jeziora. Nie mógł wymówić słowa z wielkiego wzruszenia.

Łyna podpłynęła do brzegu.

18

—  Czy chcesz, abym została?

Jasiek podszedł bliziutko, wyciągnął ramiona.

I stało się, że Łyna córka Władcy Tysiąca Jezior, jak zwykła warmińska dziewczyna zamieszkała w rybackiej chacie. Jak inne gospodynie tkała cieniutkie lniane płótno, gospodarzyła jak wszystkie, ale śpiewała tak cudnie, jak żadna z nich. Kochał ją Jasiek całym sercem, a najmilsza to była chwila, gdy zmęczony z połowu wracał i odpoczywając mógł jej cudownego głosu słuchać.

Radowało się serce starego Mateusza, gdy na to szczęście patrzał.

Ale... gdy szczęście się śmieje — niedola za drzwiami już płacze. Jaśka przywaliło drzewo w lesie. Leżał w izbie na łóżku i stękał cichutko, smutnymi oczyma za ukochaną Łyną wodząc. Życie z niego uchodziło — czuł to i łzy mu do oczu same napływały.

Jakże mu umrzeć przyjdzie, a swoją ukochaną zostawić? I Łyna widziała to uciekające z niego życie. Rozpaczliwie czepiała się resztek nadziei, ale nadzieja w niej zgasła, gdy jednego dnia ujrzała na twarzy Jaśka szare cienie. Z rozpaczą załamała ręce.

Gdzie szukać ratunku? Gdzie szukać ocalenia dla ukochanego? Ratunek był jeden. Na dnie jeziora w ogrodzie jej ojca rósł krzew niezwykły, życiodajny. Wystarczy wymówić zaklęcie...

Tylko tam można znaleźć ratunek dla Jaśka. Ale prawo odwieczne Krainy Wód mówiło, że gdy kto raz dotknie ziemi, nie może już wrócić pod wodę. Straszliwa kara nie ominie tego, kto to prawo przekroczy.

Łyna raz jeszcze spojrzała na twarz Jaśka. Oczy miał przymknięte, szeptał jej imię. Rzuciła się ku drzwiom.

—  Dokąd biegniesz? — zawołał za nią stryj Mateusz.

—  Do jeziora!

Przez łąkę, przez gaj brzozowy, na przełaj biegła Łyna nie zważając na nic. Już z dala błyszczy lustrzana tafla wody, już jest blisko!

Popłynęła cicho, jak pływać potrafi ten, kto z wody wziął swoje istnienie i zna jej tajemnice... Coraz głębiej zanurzała się, coraz głębiej. Już widać pałac z bursztynu, pałac jej ojca. Ominie go dookoła, choć serce ciągnie, aby na chwilę popłynąć tam, gdzie

20

żyła swobodnie, zanim wyszła na ziemię. Nie ma chwili do stracenia, Jasiek umiera.

Ominęła bursztynowy pałac, wpłynęła między krzewy przedziwnych wodorostów, tak pięknych, jakie rosnąć mogą tylko w krainie baśni. W środku ogrodu rósł krzew życiodajny. Srebrne jego gałęzie pokrywały kolorowe, o przedziwnym kształcie kwiaty. A każdy 4cwiat miał czarodziejską moc.

Łyna drżącymi rękami dotknęła jednego .--'z nich, wymówiła zaklęcie. Kwiat powoli zaczął stulać przedziwne płatki, aż zamknęły się tu duży cudowny pąk. Serce Łyny zabiło radośnie. Uratowany! Uratowany Jasiek. I dwie łzy potoczyły sie po jej twarzy.

Łzy — coś nieznanego w podwodnym królestwie — upadły na dno jeziora i zadźwięczały tak głośno, że zbudziło się wszystko, co żyło wokół. Oprzytomniała Łyna i rzuciła się do ucieczki. Płynęła szybko, zadyszana, drżąca, a gdy już była blisko brzegu, rozległ się za nią głos ojca:

—  Coś uczyniła, nieszczęsna? Dlaczego złamałaś odwieczne prawo Krainy Wód? Musisz teraz ponieść karę!

Łyna jakby nie słyszała tego głosu. Z daleka zobaczyła Jaśka. Wstał, był zdrowy, ożywił go czarodziejski kwiat! Biegł ku niej! Wyciągnął do niej ręce —jak wtedy, gdy ujrzała go po raz pierwszy. Objął ją mocno uściskiem.

Wzburzyły się wody jeziora i głos potężny rozległ się nad nimi:

—  Łyno! Za złamanie naszych odwiecznych praw zostaniesz zamieniona w rzekę. A że miłujesz tę ziemię, opaszesz ją srebrną wstęgą.

Łyna czuje, że nogi jej stają się zimne, lodowaty chłód przenika jej ciało. Krzyknęła tuląc się do Jaśka.

—  Ojcze, czyż nie wzrusza cię nasza miłość? Czy nie masz serca? Czyż miłość nasza nie jest potężniejsza od wszystkich odwiecznych praw? O, nie rozdzielaj mnie z ukochanym!

—  Córo królewska, wiedz, że miłość to najpotężniejsze prawo ziemi, ale karę ponieść musisz. Nie rozłączę was jednak...

Od chaty biegł zdyszany Mateusz.

—  Łyno! Łyno! Jaśku! Gdzie jesteście? — wołał.

Nagle stanął zdumiony. U stóp jego wiła się srebrna wstęga rzeki, której tu nigdy nie było. A na brzegu pochylona wierzba drobnymi gałązkami gładzi srebrzystą wodę, szumiąc cichutko, jakby najczulsze słowa miłości.

Zadumał się stary rybak. Potem dłonią otarł wilgotne oczy i zgarbiony poszedł powoli ku wiosce.

Mijały lata i mijać będą. Płynie Łyna, opasuje piękną wstęgą naszą ziemię, a nad nią wierzba drobnymi listkami szepce słowa miłości, jak w starej warmińskiej pieśni.

Karol Małlek

DIABELSKI KAMIEŃ

W podleśnej wsi mazurskiej, Rosochach, mieszkał w bardzo dalekiej przeszłości pewien gospodarz. Ludzie nazywali go sztukmistrzem lub wszystkowiedzącym. Na wszystkim bowiem się znał: i na rolnictwie, i na hodowli, i na wszelkim rzemiośle, ba, nawet na sztuce się znał. Posiadał niedużą gospodarkę, zaledwie kilka hektarów mazurskiego piasku. Ale mimo umiejętnego gospodarowania nie szło mu tak, jak by sobie tego życzył. Zagroda znajdowała się bowiem we wsi, a pole daleko pod lasem, przegrodzone w dodatku krętą rzeką, którą trzeba było objeżdżać. Pewnego dnia, a było to w czasie żniw, gospodarz rozgniewał sie na dobre:

—  Żono! Tak dalej być nie może. Dosyć tej mordęgi! Przeniesiemy się na pole, pod las. Tam nam będzie łatwiej gospodarować.

—  Jak ty to sobie wyobrażasz? — zaniepokoiła się żona.

—  Zupełnie prosto. Trzeba nam się będzie na nowo pobudować na własnym polu, niby na ostrowiu, a we wsi komuś tę starą zagrodę odprzedać. Damy sobie radę, pobuduję sam, a starsi synowie mi pomogą. Kamieni mamy w bród na własnym polu, glinę dostaniemy od sąsiada, a tylko drzewa trzeba będzie kupić...

—  Rób, jak uważasz, mężu, wiem, że dobrze zrobisz — odpowiedziała żona i nie tracąc czasu wybrali się razem na pole. Weszli na pogórek.

—  Tu chyba najlepiej, bo sucho i z domu będzie można całe pole widzieć — stwierdził gospodarz.

23

Wkrótce zabrali się ojciec z dwoma synami do roboty. Nawieźli kamieni z pola do budowy chaty. Prawdziwej chaty mazurskiej, składającej się z dużej izby, izdebki, kuchni i sieni. Fundament postawili z kamieni i gliny, ściany z ociosanych belek, szczyty z desek, a dach słomiany. Wnętrze chaty wybielili, a na zewnątrz okrasili. Potem dostawili jeszcze niedużą przybudówkę, składającą się z małej stajenki dla jednego konia, obórki dla dwóch krów, kojca dla świń i drobiu, wreszcie — stodółkę na zboże.

Zagroda była gotowa. Rodzina dobrze czuła się na nowym gospodarstwie. Ale mimo zaradności i pracowitości nie było lżej niż dawniej, a jeszcze i długi gospodarz pozaciągał na tę budowę.

—  Musimy się jeszcze żywiej wziąć do pracy, aby wychrapać się z tych długów, żeby nas na supastę nie wydali — stwierdził.

Roboty mieli huk. Uprawiali żyto, owies, jarkę, grykę, ziemniaki i brukiew, zbierali siano dla bydła i konia, dopatrywali inwentarza; młócili zboże, czyścili i starali się o mąkę na chleb. Młodsze dzieci pasły bydło, zbierały owoc leśny, znosiły chrust i suche drewka, by nie zabrakło opału. A w pobliskich jeziorach i strugach można było łowić ryby. Matka zajmowała się domem — i nikt głodu nie czuł. I tak cała rodzina nie skomlała, lecz uczciwie pracowała.

Nastały jednak złe czasy, kiedy król pruski zakazał chłopom mazurskim wypasać lasy i łąki oraz łowić ryby w jeziorach. Trzeba było za wszystko płacić: za pasienie krów w lesie, za siano, za chrust, za owoc leśny, za łowienie ryb. Chłopi frasowali się srodze, jak tu wykarmić rodzinę i inwentarz.

Głód zakradał się do mazurskich chat, nie omijał też i nowej zagrody gospodarza, choć pracowity był, zaradny, pomysłowy jak żaden inny i robota paliła mu się w rękach. Martwił się, sposępniał, wciąż dumał coś w milczeniu.

—  Dokąd idziesz, mężu? — zaniepokoiła sie któregoś dnia ko-bjeta widząc, że zrezygnowany i przygarbiony niedolą wychodzi na próg.

—  Ja? Nigdzie... tak oto bezmyślnie lazłem — odmruknął.

—  Mężu, co ty zamierzasz? Co ze mną będzie, co z naszymi dziećmi? — zapłakała żona.                          ^

24

Gospodarzowi zrobiło się markotno.

„Życia nie należy sobie odbierać, bo go się sobie nie dało —-dumał — lecz co tu robić? Nie ma żadnego wyjścia: albo wziąć postronek, pójść do lasu czy do stodoły, albo zostawić zagrodę dłużnikom i pójść z torbą".

Ale coś mu się widać nagle przypomniało, bo aż wykrzyknął na cały głos:

—  Pójść do niego, czy nie pójść?

—  Dokąd pójść? — zaniepokoiła się znowu żona. — Czyś ty rozum stracił.

Ale chłop tylko ręką machnął. Powzięta raz myśl nie dawała mu już spokoju. Dręczyła go i dręczyła, aż ułożył sobie plan. Nikomu go jednak nie zdradzał.

Pewnej ciemnej nocy, kiedy wszyscy smacznie chrapali, wyszedł po cichu z domu i pomaszerował w stronę puszczy. Idąc lasem, drżał niby liść cisowy ze strachu. O północy dotarł do krzyżówek. Stanął. Ciemno dokoła. Rozgląda się to w przód, to w bok, to w tył — i nie ma odwagi. Wreszcie krzyknął głośno, aż echo zagrało:

—  Hej, ty... dobry szatanie! Zjaw się i pomóż mi, niech się wola nieba stanie!

Nagle... zabłysło, zagrzmiało, kiejby grom w choinę uderzył. Potem coś zaszeleściło, zaszumiało, zadudniło, chłop usłyszał ni to ryk, ni to śmiech, w końcu grubym głosem ktoś przemówił:

—  Wołałeś mnie, więc z płomieni piekielnych zjawiam się. Gospodarz ujrzał w świetlistej łunie stojącego diabła. Zadrżał

ze strachu. Diabeł miał jedną końską, a drugą ludzką nogę, prawą rękę miał ludzką, a lewą wilczą, spodnie obcisłe, czerwone, sukmanę zieloną, na głowie szary kapelusz, spod którego wystawały dwa koźle rogi, uszy osła, ślepia jak latarnie.

—  Czego żądasz, mów śmiało! — powiedział diabeł.

—  Ach, ty dobry diable, zmiłuj się nad moim losem, bo inaczej zginę ja i cała moja rodzina — poprosił uprzejmie chłop.

—  Cha... cha... cha... widzę, że i tobie dojedli, co? — śmiał się diabeł.

—  Nie tylko dojedli, ale w ogóle chleb nam zabrali nasi gnębi-

25

zapytał gospodarz

ciele. Nie wpuszczają do lasu, nie dopuszczają nas do jezior, a bez tego żyć nie sposób. Pomóż, dobry panie diable! — błagał chłop.

—  No, mogę pomóc, panie bracie, ale za moją pomoc — twoją duszę...

—  Czy... zaraz? — wystraszył się chłop.

—  Nie zaraz, ale po wypłacie, bracie.

—  A ile chcesz za nią dać, panie diable? nieco śmielej.

—  Mały skopek złota ci dam, ten do którego twoja białka krowy doi. Starczy chyba na spłatę wszystkich długów i na dobrą poprawkę.

—  Starczy, na pewno starczy — potwierdził chłop.

Zabrali się więc do spisania umowy. Diabeł wyjął z zanadr...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin