Baśnie przyjaciół - Wanda markowska, Anna Milska.doc

(685 KB) Pobierz

BAŚNIE PRZYJACIÓŁ

 

BAŚNIE PRZYJACIÓŁ

INSTYTUT WYDAWNICZY „NASZA KSIĘGARNIA"   WARSZAWA 1988

Oklej kę projektował ANTONI BORATYŃSKI

 

 

„Baśnie Przyjaciół" powstały przy współpracy następujących wydawnictw-

ALBATROS, Praha

DER KINDERBUCHVERLAG, Berlin DIETSKAJA LITIERATURA, Moskwa MLADE LETA, Bratislava MLADINSKA KNJIGA,  Ljubljana MORA FERENC, Budapest NASZA KSIĘGARNIA, Warszawa OTECZESTWO, Sofija

^гн* ш

 

m

CIP — Biblioteka Narodowa

Baśnie przyjaciół,~Warszawa: „Nasza Księgarnia",  1988

Wanda Markowska, Anna Milska

Pan Twardowski

(Baśń polska)

Ilustrował: Antoni Boratyński

Opowiadają, że dawnymi laty mieszkał w Krakowie niedaleko Bramy Grodzkiej wielki czarodziej, Twardowskim zwany. Ze szlachetnego pochodził on rodu po mieczu i po kądzieli*, ale od małego, zamiast w rycerskich się zaprawiać gonitwach, nad księgami wolał ślęczeć i mądrości szukać. Sławę zyskał w całym królestwie i poza jego granicami, tak wielką i straszną posiadł moc czarnoksięską.

W starych księgach on wyczytał, jak diabła można z piekła przywoływać, i pewnej nocy bezksiężycowej wybrał się na Podgórze, by tam w pustce wśród skał na rozdrożu biesa wzywać zaklęciami tajemnymi. Po trzykroć imię czartowskie okrzyknął, na cztery strony świata się obrócił i czekał, co będzie.

Północ była, gdy diabeł się przed nim pojawił. Z cudzoziemska był ubrany, fraczek na nim kusy, niemiecki, z długaśną kamizelą aż na brzuch zachodzącą, pluderki** obcisłe, a trzewiki ze sprzączkami złotymi. Myślałbyś, że to panek jakiś, dworzanin z obcego królestwa. Aliści spod kapelusza graniastego wyglądały rogi, spod fraczka ogon wełnisty, a z trzewików kopyta i zakrzywione pazury. Skłonił się przed Twardowskim nisko, niziuteńko, aż do ziemi, kapelusikiem z piórkiem zamachnął, grzbiet zgiął i rzecze głosikiem miodowym:

* Po mieczu i po kądzieli — to znaczy pokrewieństwo ze strony ojca i ze strony matki

** Pludry — krótkie, obcisłe spodnie

5

PAN TWARDOWSKI

—   Wzywałeś mnie, panie. Otom jest na twe zawołanie. Sam Belzebub mnie przysyła, bym ci służył wiernie.

—   Słuchaj mnie, diabli pomiocie — rzecze mu pan Twardowski. — Masz wypełniać co do joty wszystko, cokolwiek pomyślę, o czym tylko nie zamarzę, ma się spełnić w jednej chwili. A nie posłuchasz, czarcie, mej woli, gorzko pożałujesz — znam ci ja zaklęć magicznych siła i tak cię nimi przycisnę, tak zduszę, że będziesz mej łaski skamlał.

Machnął diabeł ogonem, uszy położył po sobie i pisnął przenikliwym głosem:

—   Rozkazuj, panie — jak sługa twój najwierniejszy wypełnię wszystkie twoje żądania, zachcenia, kaprysy, dam ci władzę nad ludźmi i nad światem rzeczy, dam skarby nieprzeliczone. Tylko maleńką spiszemy umowę, ot, głupstwo doprawdy, taka sobie zwyczajna formalność. Za me starania i dary nie chcę od ciebie niczego, tylko swą duszę mi zapiszesz, o tu, na tym cyrografie, własną krwią przypieczętuj swą zgodę.

Tu diabeł wyciągnął długi pergamin i podsunął panu Twardowskiemu do podpisu. Naciął pan Twardowski swój palec serdeczny i krwią własną zamiast inkaustem* podpisał z czartem umowę, tym chętniej, że był tam warunek jeden, co mu się zdał wcale dobrą furtką, by diabła okpić. Otóż stało tam czarno na białym, że do-pokąd pan Twardowski w Rzymie własną stopą nie stanie, dotąd czart nie będzie miał prawa do jego ciała ni duszy.

„Głupiś, czarcie! — pomyślał sobie pan Twardowski chytrze mrużąc oczy. — Nigdy mnie nie dostaniesz w swe pazury, bo jakem szlachcic z dziada pradziada, moja noga nigdy w Rzymie nie postoi".

Porwał diabeł podpisany cyrograf, ogonem machnął, aż mu się poły kusego fraczka rozwiały, i już miał zapaść się w ziemię, by do Belzebuba, pana swego, z triumfem pognać i pochwalić się zdobyczą, jeszcze jedną duszyczką chrześcijańską piekłu na wieki zaprzedaną, gdy go pan Twardowski za kark schwycił, i jak nie wrzaśnie:

* Inkaust — dawna nazwa atramentu

6

Baśń polska

—   Hola! Mój ty panie czarcie! Teraz tyś mój sługa, musisz me rozkazy spełniać. Nuże, biegnij mi zaraz pod Olkusz i znieś tam na kupę wszystko srebro z całej Polski, jakie gdzie tylko w ziemi zalega, a dobrze je piaskiem i skałami nakryj, by mi się do niego złodzieje nie dobrali!

Poleciał diabeł do piekła, zwołuje rogatych koleżków. Wnet czarcia zgraja po całej Polsce się rozbiega i zewsząd srebro do Olkusza znosi. Pocą się diabliki, uginają pod ciężarem srebrnego metalu, a panu Twardowskiemu wciąż mało i mało. Wreszcie zebrali wszystko srebro z całego kraju, od gór aż po morze przetrząsnęli Polskę, na koniec, gdy ostatnią grudkę złożyli w olkuskiej ziemi, z piskiem i stękaniem powrócili do piekieł do cna zmordowani. Tylko diabeł pana Twardowskiego zziajany, spocony jak mysz, nie mógł ni chwili odpocząć, musiał znów stanąć przed swym panem i czekać nowych rozkazów.

A pan Twardowski wąsa podkręca i rzecze:

—   No, chwackoś się spisał, waszmość diable. A teraz weźże asan tę skałę wysoką na swój grzbiet i wierzchołkiem wbij ją w ziemię obok Pieskowej Skały. Zwijaj się, a żywo!

Stęknął diabeł pod ciężarem, aż się ugiął cały, mało mu grzbiet nie pęknie z wysiłku, ale taszczy skałę, gdzie mu pan Twardowski rozkazał.

Postawił ją, spiczastym końcem wbił w ziemię, i dotąd tam ona stoi, a że sokoły sobie na niej gniazdo uwiły, więc też ją zwą odtąd Sokolą Skałą.

Zobaczył pan Twardowski, że diabeł się chwacko spisuje, podkręcił wąsa i rzecze:

—   Widzisz tego koguta, co pieje na płocie? Spraw, żebym mógł na nim jeździć jak na koniku skrzydlatym.

Tym razem diabeł się zwinął gracko, klasnął w ręce, dmuchnął, chuchnął i już, szast-prast, pan Twardowski na koguta siada, a ten skrzydłami furkoce i leci z nim do Krakowa. Ludziska się zbiegli, gęby rozdziawili, patrzą na dziw taki, głowami trzęsą, spluwają, szepcą po cichu:

—   Ki diabeł! Zgiń, przepadnij, nieczysta siło!

7

'«*.    >ч

■--

 

Baśń polska

A tu pan Twardowski we własnej osobie z koguta zsiada, wąsa podkręca i śmieje się od ucha do ucha.

—   Nie bójcie się, ludzie! A toć mnie nie znacie? Ja wasz rodak, mistrz Twardowski.

Odtąd pan Twardowski żył sobie jak król, wystarczyło, że machnął swą laseczką magiczną i wszystko, czego tylko zażądał, o czym tylko zamarzył, wnet mu się spełniało, wszystko miał na swe zawołanie. Chciał, to jeździł na malowanym koniu, latał w powietrzu bez skrzydeł albo dla śmiechu na koguta wsiadał i wieźć mu się kazał na zamek, by króla samego sztuczkami czarnoksięskimi zabawiać.

Złota miał jak piasku nad rzeką, a srebra ze swej kopalni w Olkuszu mógł czerpać, ile tylko dusza zapragnie.

Aż raz spotkał na Rynku krakowskim młodą straganiarkę, urodziwą, tęgą, hardą, a mocną w gębie, pyskatą, nie bojącą się ni samego czarta.

To o niej napisał Adam Mickiewicz w swej balladzie, jak to diabeł tak się jej zląkł, że:

Czmychnąwszy dziurką od klucza, Dotąd jak czmychał, tak czmycha.

Właśnie tę jejmościankę upodobał sobie pan Twardowski i za żonę ją chciał pojąć. Aleć panna nie w ciemię była bita, nie od razu na śluby małżeńskie zgodę dać chciała. Obiecywała oddać rękę swą tylko temu, kto odgadnie, co ona hoduje w szklanej flaszy.

Przebrał się pan Twardowski dla niepoznaki w dziadowskie łachmany, twarz sobie zmarszczkami poorał, czuprynę bujną siwizną przyprószył i tak przemieniony staje przed swą wybranką.

—   Śliczna panno, czy chcesz mnie za męża?

Wybuchnęła dziewka śmiechem patrząc na nędzarza, ale flaszę z daleka mu ukazuje i pyta, ot tak, dla pustej igraszki:

Co to za zwierzę siedzi tam, Robak to jaki, ptak czy też wąż1? Kto to odgadnie, temu rękę dam I rzeknę: ten ci mój przyszły mąż.

2    Baśnie przyjaciół

9

\

PAN TWARDOWSKI

Jeszcze nie dokończyła tych słów, a tu już pan Twardowski woła:

—   Tam jest pszczółka, śliczna figlarko!

Flaszka wypadła z rąk dziewczyny, dżwięknęło szkło o kamienie. A pan Twardowski się śmieje:

—   Widzisz, wdzięczna jejmościanko, zgadłem, teraz do wesela się gotuj, żonką moją zostaniesz.

Klasnęła panna w ręce ze zdumienia, i w płacz. Jakże tu nie płakać,  gdy  się ma iść  za  męża,  starego  dziada w  łachmanach.

A panu Twardowskiemu na widok łez swej bogdanki serce w piersi zmiękło, w jednej chwili zrzucił z siebie cuchnące łachmany, jednym zaklęciem wygładził zmarszczki na licu i stanął przed narzeczoną w świetnym kontuszu i w delii*, ze złotym łańcuchem na piersiach, z włosem trefionym** pięknie, w aksamitnych czarnych pludrach i trzewikach spiętych diamentowymi sprzączkami.

—   To ja, nie bój się nic, jak będziesz panią Twardowską, ptasiego mleka ci nie zabraknie, będziesz miała wszystko, czego tylko dusza zapragnie.

Ale panna, że to zadziornego była ducha, za boki się ujęła i woła:

—   Nie lecę ja na waszmościne złoto ni na czarcie skarby. Sama potrafię niezgorzej na chleb zarobić.

Już to f ertyczna była i energiczna pannica, co prawda, to prawda. Nie dała sobie w kaszę dmuchać. Wkrótce po ślubie pana Twardowskiego gracko osiodłała, że chodził w małżeńskim zaprzęgu jak łagodny baranek. Nie chciała czartowskich pieniędzy męża swego używać, lecz nadal stała przy swoim straganie i sprzedawała gliniane misy i garnki.

Nieraz bywało, gdy się posprzeczali, nachodziła pana Twardowskiego chętka, by żonie jakowegoś złośliwego spłatać figla, więc się dla żartu przemieniał w wielkiego pana, zasiadał w pięknej kolasie zaprzężonej w cztery siwki i w otoczeniu konnej świty kazał

* Delia — dawne okazałe okrycie wierzchnie, rodzaj płaszcza podbitego futrem

** Trefiony — układany w loki

10

w

Baśń polska

się wieźć na Rynek krakowski. Tu napuszczał swą czeladź na stragan żoniny i dla swawoli kazał sługom rozbijać kruche gliniane garnki na drobne skorupy.

Pani Twardowska w krzyk. Biadała na cały Rynek, złorzeczyła, włosy rwała, wyklinała zbereźników, co jej towar poniszczyli, a tymczasem jej rodzony małżonek siedział sobie w pańskiej karecie na miękkich poduszkach rozparty i śmiał się w kułak z pomstowań swej połowicy.

Znali go z czarnoksięskich sztuczek krakowianie, znali i kielcza-nie, bo tam na Łysej Górze z czarownicami wyprawiał harce i sabaty, a i na dworze królewskim bywał. Mówią też ludziska, że ponoć miłościwie panującemu królowi Zygmuntowi Augustowi, gdy mu ukochana małżonka, Barbara Radziwiłłówna, zmarła była przedwcześnie, mistrz Twardowski mocą swoich zaklęć i za przyczyną czarodziejskiego zwierciadła przywołał jej postać z grobu, by tęsknotę królewską choćby na chwilę króciutką ukoić. Wiele się natrudził przy nim jego diabeł — sługa, bo też Mistrz miał pomysłów najdziwniejszych co niemiara, a wszystko trzeba było w mig spełnić. A to mu się zachciało bicze z piasku kręcić, to znów gmach wznosić z ziarenek orzecha i maku, innym razem gnał go po zioła i leki darzące zdrowiem i życiem, bo medyk był zeń zawołany i siła ludzi od śmierci niechybnej swą sztuką zratował.

Tak trwało długie, długie lata. Zył sobie pan Twardowski i żył, i w sławę porastał, a diabeł przy nim coraz chudszy nieboraczek, coraz nędzniejszy, bo pan ostatnie poty zeń wyciskał, bez wszelakiej był dlań litości, a nieraz, gdy sobie gorzałki łyknął i był przy humorze, to bywało, kazał biesowi w święconej wodzie się kąpać. Nie było gorszej łaźni dla diabelskiej stwory! Próżno czart błagał, skowyczał i skamlał, nic mu nie pomogło, musiał skąpać się po szyję. Ledwie żywy wychodził z tak srogiej przygody i odtąd wciąż tylko liczył dni do chwili, kiedy dostanie pana Twardowskiego w swe ręce. Hej, wtedy sobie z nim pohula, poigra po swojemu, wszystkie trudy swe i znoje setnie sobie odbije!

Aleć Mistrz nasz ani myślał oddawać się w diablą moc. Razu pewnego poszedł do lasu, a że jak na złość świeżo pokłócił się ze

11

^ ЬЛ* 'Y^N Х^-ТіОЧчГ &¥Л

SWą SWariiwą połowicą, więc z prędkości zapomniał swej magicznej laseczki.

Idzie sobie leśną przesieką, idzie i rozmyśla, co by tu takiego zrobić, by calutki świat zadziwić.

Wtem wypadł z zarośli diabeł i cap! go za połę kontusza.

— A tuś mi, teraz cię nie puszczę! — pisnął i pazurami go orze.  —  Musisz  ze mną do  Rzymu, twój  czas się  już skończył,

tyś już nasz!

Zamachnął się pan Twardowski raz, drugi i trzeci, jakieści straszne wymówił zaklęcie i czarta odrzucił precz, aż się potoczył pod sosnę. Zgrzytnął bies zębami, w złości wyrywa drzewo z korzeniami i buch nim w pana Twardowskiego. Nogę mu ze szczętem zgruchotał. Mimo bólu zdołał jednak Mistrz czarta przepędzić, Ale sam ledwie się dowlókł, biedaczysko, do domu. Na nic się zdały zamawiania i zaklęcia, nie chciały mu się kości zrosnąć, już do końca życia pozostała mu ta pamiątka diabelska, a ludzie nazwali go kuternogą, jako że kulał odtąd srodze.

Po tej przygodzie na długo czart dał spokój Twardowskiemu. Czas mijał, lata szły za latami, aż na koniec uprzykrzył sobie Zły czekanie na duszę czarnoksiężnika. Przybiera na się postać dworzanina i przed naszym Twardowskim się zjawia, pokornie się kłania i prosi w imieniu swego pana, możnego kasztelana, co właśnie ciężko był zachorzał, by Mistrz, znany ze swej sztuki medycznej, zechciał go przed kostuchą ratować, co już nań parol

zagięła*.

Tak zmyślnie przebrany diabeł językiem pytlował, tak dwornie Mistrza starego molestował**, pod kolana ujmował, jego sztukę lekarską pod niebiosa wysławiał, że i nie poznał pan Twardowski podstępu. Dał się uprosić i razem z owym posłańcem pojechał na wieś do dworu owego chorego kasztelana.

Jadą, jadą, w las głuchy się zapuścili, konie już zdrożone, a tu wioski jak nie widać, tak nie widać. Nareszcie wjechali na trakt

* Parol zagięła — uwzięła się **  Molestować — usilnie prosić

12

Baśń polska

szeroki, patrzą, przy trakcie karczma stoi, jasno oświetlona, gwarna, pełna ludzi.

—   Zdrożonym już wielce, asan mnie coś długo po tych lasach wodzisz. Wstąpmy do karczmy na popas — mówi pan Twardowski do dworzanina. A ten już z konia skacze, w ukłonach się gnie, Mistrzowi grzecznie strzemię podtrzymuje i prosto do gospody wiedzie.

Ledwie pan Twardowski próg karczmy przestąpił, całe mnóstwo wron, kruków, sów i puchaczy dach obsiadło, kracząc a hukając, aż się wszyscy zatrzęśli ze strachu, kto tam w karczmie był.

Poznał Twardowski, że diabelska to sztuczka i że niebezpieczeństwo jakoweś mu tu grozić musi. Ale jakie, jeszcze nie wie, nic nie przeczuwa. Wtem z układnego dworzanina diabeł się staje, jego stary, znajomy bies. Poły kusego fraczka ogonem zamiata, kapelusika graniastego uchyla, aż mu na łbie różki widać, za boki się bierze i śmieje się od ucha do ucha.

—   No, toś mi się, panie Twardowski, dał złapać na haczyk jak rybka. Teraz żeś już mój. Ta karczma Rzym się nazywa!

Zadrżał stary Mistrz ze zgrozy, ale nic poznać po sobie nie daje.

—   Zobaczymy, kto górą będzie, jeszcześ ty nie zwyciężył, czarci pomiocie! — woła i groźnie wąsiska stroszy. Nim się diabeł opatrzył, on już daje susa i dziecię niewinne, niemowlę nowo narodzone, co w kołysce leżało pod piecem, w ramiona porywa i z nim ku drzwiom zmierza. Już miał próg karczmy przekroczyć i wymknąć się diablej mocy, co się niewinności dziecięcej jak ognia boi, gdy czart doń zawoła:

—   To taki z waszmości szlachcic, mój panie Twardowski, co słowa nie dotrzymuje?

I po łacinie dorzuca: „Verbum nobile, debet esse stabile!" — co znaczy po polsku:   „Słowo szlacheckie winno być stałe".

Usłyszawszy to, mistrz Twardowski cofnął się jak oparzony od proga, dziecię w ramiona przerażonej matki złożył, a sam rzekł do biesa:

—   Juści, racja, mości diable, bierz mnie waść do piekła, jak słowo się rzekło, to i święty Boże nie pomoże.

13

PAN TWARDOWSKI

Dwa razy czart nie kazał sobie powtarzać, doskoczył z piskiem radosnym do starego Mistrza, porwał go za poły kontusza i obaj wylecieli przez komin w powietrze.

Zakrakały ponuro wrony, kruki, krogulce, zahukały puchacze i otoczyły ich gęstą chmurą. Ale wnet powróciły na ziemię, bo diabeł z mistrzem Twardowskim coraz wyżej, coraz wyżej się wzbijali, ponad góry, ponad chmury, gdzie ni orzeł nie doleci, ani sokół naj-ściglejszy.

Już Księżyc nad nimi ogromnieje, świetlisty, srebrzysty, strasznie jakiś pusty i cichy.

Patrzy pan Twardowski w dół, na miasto Kraków, na Wawel królewski, na wieżę mariacką, co z wysoka wygląda tak pięknie, tak swojsko, patrzy i serce mu się z żalu ściska.

Przypomniał sobie swoje młode lata, gdy jeszcze w konszachty z piekłem nie wszedł był na swe nieszczęście.

Zaczerpnął powietrza i zaczął śpiewać chmurom przepływającym górą, ziemi zieleniejącej w dole kantyczkę pobożną, której uczyła go matka.

Gdy skończył pieśń, spostrzegł ze zdziwieniem, że czarta nie ma już przy nim, a on sam, zawieszony między Księżycem a Ziemią, nie leci już wyżej, lecz buja się samotny w przestrzeni bezmiernej.

Równocześnie usłyszał jakiś głos potężny:

— Będziesz tak trwał zawieszony aż do dnia sądnego!

Odtąd aż po dzień dzisiejszy wisi tak pan Twardowski na Księżycu i wciąż na Ziemię spogląda z tęsknotą.

Ale nie jest sam w tej pustce i ciszy księżycowej. Wraz z nim kołysze się na wietrze jego druh najmilszy, uczeń i przyjaciel serdeczny, co zamieniony w pająka przyczepił się do jego odzienia i wraz ze swym Mistrzem uleciał w górę. Od czasu do czasu opuszcza się on na pajęczej nitce w dół, na Ziemię, i słucha, co ludziska mówią, przygląda się, jak żyją, zakrada się do pracowni uczonych i mędrców, podpatruje ich wynalazki, by potem, wróciwszy do swego pana, wszystko, wszyściutko mu po porządku powiedzieć do ucha.

Bo panu Twardowskiemu, choć i na Księżycu on zawieszon, aleć mu wciąż Ziemia droga i rad słucha, jak tam ludzie sobie radzą na

14

шш^^т

Baśń polska

tym padole, i nie traci nadziei, że kiedyś wolno mu będzie do Krakowa powrócić, stare kąty odszukać, na krakowskim Rynku piwa się napić.

Takie gadki o Twardowskim rozpowiada lud krakowski, a jam dla was je zebrała, com słyszała, opisałam.

A nuż w Księżyca poświacie naszego Mistrza poznacie, jak do pajączka nakłania ucha i chciwie wieści z naszej Ziemi słucha.

Ґ"

Hanna Januszewska

O Bartku doktorze

(Baśń polska)

Ilustrował: Antoni Boratyński

 

 

 

 

Było to dawno, lat temu pięćset i jeszcze sto. I dlatego w tę opowieść zaplątane są dziwy i cuda, które z pewnością się nie zdarzyły, jeno w nie tę opowieść pogwarki babek i prządek przybrały. Wszelako trzeba rzecz zacząć od początku i opowiedzieć wszystko, co się w niej mieści, po kolei. Słuchający niechaj z niej ziarno prawdy wyłuska, a owe fidrygałki-dyrdymałki, dla ozdoby i figlów do niej przydane, odrzuci. Jeśli mu ich nie szkoda.

Było to dawno temu: lat pięćset i jeszcze sto. W pewnej wsi mieszkał z matką staruszką jeden chłopak. Zwał się Bartłomiej. Bartek nań wołali. Matka robiła na polu wielmoży, syn jej pomagał, ale nie lubił tej roboty.

— Ani z tego dostatku, ani rozumu nie przybywa — powiada do matki. — Muszę ja z domu ruszyć, innej pracy się wyuczyć, aby wam, matko, i mnie lepiej na świecie było.

—   Jak? Gdzie się takiej roboty wyuczysz, synu? — zatroskała się matka.

—   Poczekajcie. Pomyślę nad tym.

Jęła się matka koło ubogiej wieczerzy krzątać, bo już wieczór się zbliżał. Bartek zaś w progu chałupiny stanął i na drogę wiejską patrzy.

Wiodła ta droga do stołecznego miasta Krakowa i ruch na niej bywał znaczny.

16

Baśń polska

Gdy tak zamyślony Bartek na wiejską drogę pogląda, ukazała się na niej gromada młodych chłopaków, tobołki podróżne niosących.

—   Dokąd idziecie? — pyta ich Bartek.

—   Do Krakowa! Do Krakowa! Do szkoły krakowskiej! Po naukę — odkrzyknęli chłopcy.

Jakoż, przypatrzywszy się im, ujrzał Bartek, że każdy książki niósł: ten w rzemieniu związane, inny między dwiema spojonymi z sobą deszczułkami, inny wreszcie po prostu pod pachą.

—   A dużo z tą nauką roboty? — pyta Bartek młodzieńczyków.

—   Jeśli chcesz do wiedzy dojść — dużo. Napracować się zdrowo trzeba, a i życie ubogiego studenta — nielekkie.

Zamyślił się Bartek. Po prawdzie nie był on pracowity. A i łatwiej mu przychodziło wykpić się od roboty niż  ją rzetelnie wykonać.

Tymczasem młodzi oddalili się już od chaty i szli dalej w kurzawie drogi, studencką pieśń śpiewając.

—   Hm... — mruknął Bartek. — Tu czy tam — robić trzeba. Ale tam, w mieście, łatwiej dojść pewno do złota i znaczenia niźli na tej pańskiej wsi. Może mi się i podstęp jakiś uda? Trzeba szczęścia spróbować... Hej, matko! — krzyknął ku izbie. — Sposóbcie mi tobołek z odzieżą, dajcie groszy parę. Pójdę do Krakowa po naukę! Wyuczę się na doktora, poznam się na lekach, które łykać, a którymi smarować się trzeba, chorych ludzi będę do zdrowia przywodził, was z łamania kości uleczę, zarobię kupę talarów — dobrze nam się będzie działo.

Kochała matka swego Bartka. Jęła tedy sposobić mu tobołek na drogę, myśląc: „Kto wie? A może mu się poszczęści? Sprytny chłopak z niego, a choć więcej wykpisz, jak robotny, ale serce ma dobre, ludziom życzliwe. Ciężko nam, ubogo... Niechaj idzie. Może mu się los odmieni".

Związała matka synowi w tobołek odzież ubogą, dała mu kęs chleba, słoniny płatek. Zapłakała.

—   Idziesz, synku... Idziesz ode mnie?... Bartek, choć wykpisz, matkę kochał szczerze.

Objął staruszkę za zgięte w pracy plecy, do szerokiej piersi przytulił, skroń zmarszczoną ucałował.

3     Baśnie przyjaciół

17

O BARTKU DOKTORZE

—   Matko miła! Ostańcie w pokoju. Wrócę do was i będziemy żyli w dostatku.

Po czym wziął tobołek, przez ramię go przerzucił i ruszył, świszcząc jak kos, drogą do Krakowa.

Idąc mijał uczniów ubogich jak on, idących pieszo, nucących śpiewki. Mijał i studentów bogatych, jadących powózkami, ba! — kolasami lub konno. Odziani byli strojnie, w płaszcze aksamitne, które gdy wiatr rozchylał, widno było, iż są opasani pasami okutymi złotem, a przy nich dzwoniły im krótkie mieczyki.

—   Ho-ho! — wołali i kłuli srebrnymi ostrogami konie, które gnały drogą królewską, aż pył spod kopyt bił na stąpających po przyrowkach ubogich kolegów.

—   Ho-ho! — drwili idący pieszo. — Patrzcie na nich, orlików pazurzystych. Co to ciąć będą tymi mieczykami? Gramatykę?

I ściągali brwi nad oczami, w których błyskała pojętność i gniew. Bartek patrzył za paniczykami i myślał:

„Mają konie, pojazdy, płaszcze aksamitne. Matki ich chodzą szeleszcząc sutymi spódnicami po posadzkach dworów a pałaców. Ejże, moja matulu, w pracy przygarbiona, tak czy owak muszę zdobyć dostatek dla ciebie!"

Tak myśląc doszedł do bram krakowskich. Mrok już był, a z wieży strażnik trąbił hejnał wieczorny. Ostatni dźwięk — zda się — uderzył o gwiazdy i rozprysnął się. Brzmiało to jakby rzucone w przestworze strzeliste zapytanie, które w pół słowa przerwał lęk czy zdumienie. Po czym zapadła cisza.

\&VL чїwet га.&іте^.т.а.І'я ^ wve\ xajh\s ктокі wctaodT.a^ch w miasto studentów. Szli ku domom krewnych, ku bursom. Bartek szedł z innymi, rozpatrując się, gdzie, w której bursie o nocleg najłatwiej, ile groszy odłożyć na wpisowe, ile na życie, ile na noclegi. Gdy tak szedł, posłyszał zza uchylonych drzwi piwiarni brzęk lutni i śpiew. Wraz uderzył stamtąd smakowity zapach pieczeni.

_ Hej! — zawołał któryś ze studentów. — A może byśmy na grzane piwo wstąpili do tej gospody?

—  Wstąpmy!   —   wykrzyknął   Bartek,   którego   ssała   czczość

po długiej wędrówce.

18

Baśń polska

—   Wstąpmy! — zawołali inni i pchnąwszy uchylone drzwi, w studenckiej gospodzie stanęli.

Był tam długi stół z drzewa surowego, na drewnianych stojakach oparty, a wokół niego na ławach siedzieli studenci. W głębi, na otwartym palenisku ceglanego pieca, piekł się kawał ociekającego tłuszczem mięsa, a tuż przy piecu, na szerokim zydlu, drzemał człowiek w sutej czarnej szacie, w jakie odziewali się wówczas doktorzy i uczeni.

Chrapał on donośnie, kiwając się na zydlu w tył i naprzód, aż mu się chwiały kosmyki długich, sięgających ramion włosów.

Studenci cisnęli swoje podróżne tłumoki pod stół i jęli pokrzykiwać na gospodarza, prosząc o jadło i piwo. Wnet zjawił się i on sam, niosąc miski i dzbanki.

Bartek jadł, aż mu się uszy trzęsły, nasłuchiwał pogwarek towarzyszy o pracy, o nielekkim życiu studenta i ciekawie na śpiącego człowieka popatrywał.

—   Kto tu u was przy kominie śpi? — spytał gospodarza.

—   Doktor Medikus — odrzecze gospodarz. — Piwa się co nieco opił, śpi tedy przy kominie jako syty trzmiel przy róży kwiecie.

—   Doktor? Medikus? — zaciekawił się Bartek.

Wraz przyszło mu na myśl, że dobrze byłoby się na służbę do onego doktora zgodzić i przy nim doktorowania wyuczyć, prędzej i z mniejszym mozołem niż w szkole krakowskiej.

Wpatrzył się więc w śpiącego. Miał on oblicze krągłe, dobroduszne i rumiane.

Spał ufnie, wysunąwszy spod czarnej szaty buty o nosach długich jak jaszczurowe ogony.

—   Spi doktor Medikus — powtórzył gospodarz frasobliwie. — A ja już piwiarnię zamykać muszę. Dziesiąta minęła, wnet mi tu zaczną stróże nocni w drzwi halabardami tłuc wołając, że gospodę zamykać i spać pora.

—   Wiecie co, gospodarzu? — rzecze Bartek. — Trzeba, by ktoś doktora do dom odprowadził, bo po piwie nogi człowiekowi źle służą, a krakowskie bruki nietęgie. Gdy nikt się nie kwapi — ja to uczynię.

19

O BARTKU DOKTORZE

Jakoż studenci zbierali już swe tobołki i mieli się ku wyjściu, na śpiącego doktora nie bacząc.

—   Odprowadź go, chłopcze, odprowadź! — ucieszył się gospodarz.  —  Mnie grzeczność uczynisz,  a doktorowi się przysłużysz.

—   Gdzie to mam go odprowadzić?

—   Niedaleko stąd, za prawym węgłem ulicy jest dom doktorski. Poznasz go po drzwiach rzeźbionych. Dom to zasobny! Ho-ho! Dobrze się doktorowi wiedzie.

—   Rozbudźcie go tedy. Wnet go do dom odprowadzę. Podeszli więc Bartek z gospodarzem do śpiącego i jęli go lekko

za ramiona potrząsać.

—   Wstawajcie, doktorze! Wstawajcie!

—   Dbrum! Dbrum! — wstrząsnął się doktor i rozwarł oczy. — Co się dzieje? Kraków płonie?

—   Nie, nie płonie Kraków. Jeno wam do domu czas! Dźwignął się doktor na nogi. Zachwiał się. Bartek go pod łokieć

pochwycił.

—   Co to za poczciwiec mnie podtrzymał? — pyta doktor.

—   To ja, bartek. Oprzyjcie się na mnie. Do dom was odprowadzę. Wyszli na krakowską ulicę. Bartek doktora prowadzi, wyboje

w bruku omija.

—   Dzięki, dzięki, mój poczciwy chłopaku.

—   Nie ma za co, doktorze. Lepiej spójrzcie pod nogi, byście się nie potknęli o ten brukowy kamuszek. Baczcież! Ho-op!

—   Dzięki za opiekę. Czym ci się wywdzięczyć mogę?

—   Ano, jeśli już koniecznie tego chcecie, doktorze, weźcie mnie na posługi. Wiernie wam służyć, wiernie dopomagać będę. Boć nic mnie na świecie tak nie ciekawi, jak doktorowanie.

—   Chciałbyś się do mnie na posługi zgodzić? Zgoda. Sam jestem jak palec. Będziesz mi w doktorskiej robocie pomagał, a czasem do piwiarni po mnie wstąpisz i do dom odprowadzisz. Jak dziś.

Tak to się Bartek z doktorem zmówił i do dom go odprowadziwszy, już tam z nim został.

Dom doktora był zasobny, a to się bardzo Bartkowi podobało. Podobało mu się także, że chorzy złote talary do domu tego znosili.

Baśń polska

Przyglądał się bacznie, jak doktor doktoruje, nasłuchiwał, co na tę czy inną bolączkę radzi, bacząc, jak maść przykłada, jak smaruje, jak opukuje. Więc kombinując coś na oko, coś niecoś z doktorskim sposobem mówienia się obeznawszy, sądził, iż małym trudem sztukę doktorską posiadł.

Rozumie się, że wszystko, o czym tu mowa, tyczy się tego dokto-rowania sprzed lat pięciuset i jeszcze stu. A było ono dziwaczne i cudaczne. Dziw prawdziwy, że nie pomarli od niego chorzejący ludziska. Widać jednak z tego jasno, że mocni byli ludzie, którzy znieśli owo obfite krwi puszczanie, proszków z żab suszonych połykanie,   ziołami   palonymi   okadzanie   i   inne   paskudztwa.

Patrzył na te leki Bartek, pomagał doktorowi ziołami kadzić, proszki ucierać, krew puszczać. A także na piwo go prowadził i do domu go z powrotem przywodził. Doktor nie mógł się go dość nachwalić.

Po dwóch latach zdarzyło się, że doktor do jakiegoś wielmoży pod Kraków wezwany był. Wyprowadził Bartek doktorską kobyłę, osiodłał, doktor odział się w najlepszą szatę, zabrał worek proszków, słój pijawek, rycyny faskę i powiada:

—   Słuchaj, Bartek. Jadę do tego obżartucha, co się zimnej gęsiny objadł i ledwie tchnie. Muszę zeń te zimne gęsie humory wypędzić. Ty zaś ostań, a żeś już w wiedzy doktorskiej osłuchany, gdy się jaki chory zjawi, to go lecz.

Bartek skłonił się doktorowi grzecznie i pyta:

—   A talary za to leczenie czyje mają być? Moje czy doktora?

—   Twoje! Twoje! — rzecze doktor, szatę podkasał, na kobyłę skoczył i jedzie, aż się faska z rycyną i wór z lekarstwami po kobylich bokach telepią.

Oto drogą się człapie Doktor na swojej szkapie. Jedzie z doktorską miną, Wiezie konew z rycyną I pełno leków w worze. Skutku życzym, doktorze!

21

O BARTKU DOKTORZE

Tak oto odjechał doktor do chorego. Bartek zaś izbę doktorską zamiótł, szatę szeroką wdział, w oknie stanął i chorych wygląda.

Wnet zjawił się miejski rajca, któremu, że na przeciągu siadł, w uchu ból tykotał.

Zajrzał Bartek do ucha rajcy, dmuchnął, chuchnął, zamamrotał:

—   Na uchos strzykantos dobrze podmuchantos.

—   Że co? — pyta rajca.

—   To po łacinie — mówi Bartek z ważną miną. Wziął mały mieszek, w ucho rajcy dmuchnął, aż temu sto świeczek w oczach się pokazało, ucho ziołami obłożył, chustą je przewiązał i powiada:

—   Nowiu trza unikać, na lewym boku spać i ziołami, co wam z apteki doktorskiej dam, ucho okładać.

—   A pomoże? — pyta rajca.

—   Pomoże — nadął się Bartek dumnie.

—   Piękne dzięki, doktorze. A co się za poradę należy?

—   Za poradę — talara. A za zioła, co wam je z apteki doktorskiej wydam — takoż talara.

Zapłacił Bartkowi rajca dwa talary i postękując wyszedł. Przyszła potem burmistrzowa ciotka, na smutek, wzdychanie, serca trzepotanie się uskarżając.

—   Unikajcie, pani, ludzi, co wam się przeciwiają — rzecze Bartek i oko przymruża. Wiedział bowiem, co w mieście głośne było, że  burmistrzowa  ciotka   z   całym  domem   siostrzeńca  koty  drze.

Klasnęła w ręce stara pannica. Spodobała jej się ta rada.

—   A to trzeba by mi z miasta wyjechać!

—   Wyjedźcie, pani, a im rychlej, tym lepiej. Na wieś. Chodźcie tam po gaikach o wschodzie a zachodzie. Kwiatki wąchajcie. Ptaszków słuchajcie. A tu wam ziółka dam. Flores na humores.

—   Flores?

—   Na humores. Przednie.

Podszedł Bartek do doktorskiej apteki, wyjął ciemierzycy ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin