W ramionach kawalerów 09 - Piętno przeszłości - Schuler Candace.rtf

(287 KB) Pobierz

 

 

LOKATORZY BACHELOR ARMS

Ken Amberson - nieco zdziwaczały administrator, który wie więcej na temat legendy Bachelor Arms, niż się do tego przyznaje.

Zeke Blackstone - hollywoodzki reżyser, a także playboy. W czasach kawalerskich dzielił apartament l G z Jackiem Shannonem i Ethanem Robertsem.

Ariel Cameron - piękna i znana aktorka, która po latach rozstania odnajduje szczęście w ramionach Zeke'a, miłości swego życia.

Eddie Cassidy - barman w pobliskiej knajpce "U Flynna", a także scenarzysta, który czeka na swój wielki dzień.

Steve Hart - ma wielkie serce, a W nim dużo miłości dla Willowo Na pierwszym miejscu sta:wia jednak obo­wiązki.

Natasza Kuryan - podstarzała Jemme Jatale, z po­chodzenia Rosjanka. Ongiś charakteryzatorka gwiazd filmowych.

Ethan Roberts - dawny współlokator Zeke'a i Jacka. Ta eks-gwiazda seriali telewizyjnych przygotowuje się do swojej największej roli'- urzędnika państwowego.

Willow Ryan - pragnie za wszelką cenę odnaleźć ojca. Liczy na pomoc Steve'a.

Eryk Shannon - młody, obiecujący scenarzysta, któ­rego śmierć wpłynęła na losy wielu mieszkańców Ba­chelor Arms.

Faith Shannon - urocza dziewczyna z Georgii, obe­cnie żona Jacka ShanriOna, stUdentka szkoły medycznej.

Jack Shannon - cyniczny reporter, który przez całe życie sobie przypisywał winę za śmierć brata. Wybawie­niem stała się dopiero miłość szlachetnej kobiety.

Theodore "Teddy" Smith - miejscowy donżuan. Każda świeżo poznana kobieta wywołuje błysk w jego oku.

 

PROLOG

Los Angeles, 1970 r.

Przez głośną muzykę rockową rozsadzającą ściany apartamentu 1 G przedarł się krzyk kobiety. Dziewczyna przyoknie chwyciła za ramię ubranego w skórzaną kur­tkę długowłosego młodzieńca.

- Słyszałeś? - spytała. - Co to było?

- Co takiego?

- Ktoś krzyczał.

- Zdawało ci się, to pewnie syrena wyje - rzucił ktoś ze stojącej wokół okna grupki, wypuszczając z ust kłąb dymu.

- To nic nadzwyczajnego w L.A. - dodał ktoś inny.

- Nie ma się czym martwić.

- Nie,to nie syrena - zaoponowała dziewczyna, która pierwsza zwróciła uwagę na dziwny odgłos.

Energicznym krokiem podeszła do stojącego pod ścianą stolika i, pchnęła rączkę adaptera. Rozległ się przenikliwy zgrzyt, po czym zapadła cisza. Teraz nikt nie miał wątpli­wości. Zza okna dobiegało histeryczne zawodzenie.

Wszyscy w apartamencie 1G zamarli.

Głos kobiety wznosił się w wyższe rejestry i opadał, tylko co jakiś czas urywając się na moment, jakby krzy­cząca robiła przerwę, by zaczerpnąć tchu.

- Co się, do diabła, stało?

- Kto ..

- Psiakrew, może ktoś wezwie wreszcie to cholerne pogotowie?

To wezwanie, które dobiegło zza okna, wyrwało zebranych z osłupienia. Wszyscy jak jeden mąż ruszyli w stronę drzwi, przez korytarz i biegiem schodami w dół, na dziedziniec. W całym budynku jedno po dru­gim zapalały się światła. Mieszkańcy Bachelor Anns wychylali się z okien, wychodzili na balkony i coraz gęściej zapełniali dziedziniec.

- Czy ktoś mógłby ją uspokoić? - rozległ się przy tłumiony głos Kena Ambersona, zarządcy budynku, który przepychał się między ciasno stłoczonymi ludźmi. ­Wracajcie do mieszkań. Nie ma tu na co czekać. - Twarz Ambersona nie zdradzała żadnych uczuć, lecz W jego. głosie pobrzmiewała nuta zniecierpliwienia. - Niechże ją ktoś w końcu, do cholery, uciszy!

- Uspokój się, dziecinko - odezwała się miękko drobna kobieta mówiąca z lekkim obcym akcentem. ­Tobie nic złego się nie stało.

Ponieważ łagodna perswazja nie wywierała żadnego skutku, wymierzyła wrzeszczącej dziewczynie siarczy­sty policzek. Krzyk ucichł jak nożem uciął.

- Od tego trzeba było zacząć - mruknął pod nosem Amberson.

W końcu udało mu się' przepchnąć między gapiami do miejsca, w którym leżał nieruchomo na wznak młody mężczyzna z szeroko rozpostartymi ramionami. Pod je­go głową utworzyła się mała kałuża ciemnej, gęstej krwi.

_ Co tu się stało, Blackstone? - Amberson pochylił się nad młodym człowiekiem w samych spodniach, klęczącym przy ofierze.

_ Czy ktoś już wezwał pogotowie? - odpowiedział pytaniem Zeke, Blackstone, nie podnosząc głowy.

_ Tak - odparła dziewczyna, która pierwsza usłyszała krzyk.

Zebrani rozstąpili się, by dopuścić ją na miejsce wpadku.

_ Powiedzieli, żeby go nie ruszać ... żeby w ogóle niczego nie robić, dopóki nie przyjadą - ciągnęła, pod­chodząc bliżej. Kiedy ujrzała twarz leżącego chłopaka, zbladła jak płótno.

- O mój Boże, to Eryk!

Amberson ujął ją za ramię i wypchnął na zewnątrz utworzonego z gapiów kręgu.

_ Pytałem .cię, co się tu stało, Blackstone - przypomniał.

_ Już mu nic nie zaszkodzi - mruknął Zeke, nie zwracając uwagi na Ambersona. - On nie żyje.

Wypowjedziane nienaturalnie spokojnym głosem słowa sprawiły, że wszyscy nagle ucichli.

_ Nie żyje? Co mu się stało? - nalegał zarządca.

_ Nie wiem - odparł Zeke. - Musiał upaść i roztrzaskać sobie głowę·

Nie odrywał wzroku od nieruchomej twarzy współlo­katora, który jeszcze przed paroma godzinami był tak pełen życia. Siedzieli wtedy we trójkę z Erykiem .i Etha­nem w kuchni i rozmawiali. Eryk był w świetnym hu­morze.

- Skąd upadł? - nie dawał mu spokoju Amberson.

- Nie wiem - powtórzył Zeke, po czym uniósł rękę i wskazał w górę, na wiszące nad dziedzińcem balkony z ozdobnymi balustradami z kutego żelaza. - Gdzieś stamtąd.

- To niemożliwe - szepnął półgłosem ktoś ze stłoczo­nej wokół nich gromadki i w tym samym momencie wszy­scy zaczęli mówić naraz. W chwilę potem przez gwar prze­darł się dźwięk syreny. Nadjeżdżało pogotowie.

Rudowłosa dziewczyna szlochała bezgłośnie. Po jej bladych policzkach spływały łzy. Ethan Roberts objął ją ramieniem i przyciągnął do siebie. Odwzajemniła jego uścisk.

              _ Biedny Eryk - szepnęła. - Biedny Eryk. To wszystko moja wina. To ja zobaczyłam damę w lustrze.

- Cicho. - Ethan mruczał uspokajająco jak do dzie­cka i głaskał dziewczynę po głowie. - Cicho, dziecino. W szystko będzie dobrze. Niczym się nie martw. Teraz ja się tobą zajmę. 

 

ROZDZIAŁ 1

Tylko prowadzona przez Wietnamczyków ciastkarnia nie pasowała do tego miejsca. Zamiast niej powinien być lombard lub może jakiś podejrzany bar. Poza tym wszy­stko wyglądało tak, jak to sobie Willow Ryan wyobra­żała. Na ulicy ciasno parkowały samochody. Schody skrzypiały. Ze ścian wąskiego korytarza oświetlonego jedną gołą żarówką sypała się farba. Złote litery wyma­lowane na matowej szybie miały postrzępione krawę­dzie. Willow Ryan położyła rękę na klamce, stała przez chwilę nieruchomo, po czym cofnęła dłoń.

Po raz ostatni miała okazJę zastanowić się nad konse­kwencjami tego, co chciała zrobić. Decyzja wcale nie była łatwa. W najlepszym razie mogła stworzyć dość niezręczną sytuację, w najgorszym - zrujnować czyjeś życie.

Czy zatem warto?'

Dotychczas wszystko było w porządku i nic nie wró­żyło, by miało stać się inaczej. Jeśli teraz stąd odejdzie, to zapewne nic się nie zmieni.

Więc po co? Uświadomiła sobie, że po raz pierwszy w życiu jest zdecydowana postąpić nieracjonalnie i nie­logicznie.

Musiała się dowiedzieć. I tyle.

Osiągnęła w życiu punkt, w którym nie mogła już tego dłużej tak zostawić.

Zatknęła kosmyk ciemnych, równo z brodą przyciętych włosów za ucho, wzięła głęboki oddech i pchnęła drzwi. We wnętrzu Z powodzeniem można by kręcić film gangsterski, którego akcja rozgrywałaby się w latach trzydziestych.

Na środku pokoju stało wielkie mahoniowe biurko, dwa stare skórzane fotele i niski stolik zawalony książ­kami telefonicznymi, gazetami i innymi papierami nie­wiadomego przeznaczenia. Ogromna szklana popielni­czka była pełna niedopałków. W przeciwieństwie do sto­lika, biurko było niemal puste. Prócz telefonu .j wypeł­nionego długopisami i ołówkami pojemnika znajdował się na nim tylko jakiś kolorowy magazyn, otwarty na stronie z horoskopami. W powietrzu unosił się silny za­pach kawy i papierosów, który zaskakująco dobrze paso­wał do słodkiego aromatu świeżo upieczonych ciastek płynącego zza okna. Do pełnego obrazu brakowało tylko sekretarki w pantoflach na wysokim obcasie i bardzo obcisłym sweterku.

No i jej szefa z twardym konturem mocnej szczęki. Na razie jednak była sama.

Skierowała spojrzenie w stronę uchylonych drzwi do ,sąsiedniego pokoju.

_ Dzień dobry -rzuciła, spodziewając się, że tam właśnie znajduje się mężczyzna, z którym się umówiła. - Jest tam kto?

Zza drzwi nie dobiegła żadna odpowiedź. Podeszła o krok bliżej.

_ Dzień dobry - powtórzyła, tym razem nieco głośniej. - Panie Hart?! Czy jest pan tam?!

Odpowiedział jej miękki stłumi,ony dźwięk, w ni­czym nie przypominający normalnych odgłosów pracy biurowej. Już chciała odezwać się po raz kolejny, ale zmieniła zdanie. Przez głowę przebiegła jej absurdalna, choć bardzo sugestywna myśl, że rezydujący w tym sty­lowym wnętrzu mężczyzna jest właśnie zajęty swoją zmysłową asystentką. Zerknęła na zegarek. Było dwa­dzieścia pięć po dziewiątej. To szaleństwo. Nie grali w żadnym zwariowanym filmie, a rzeczywistość nie by­wa równie barwna ... O wpół do dzieslątej byli umówie­ni. Nie miała żadnych powodów, żeby czekać, aż ktoś się nad nią wreszcie zmiłuje i przypomni sobie o umówio­nym spotkaniu. Zrobiła kilka kroków, ale tuż przed uchylonymi drzwiami znów znieruchomiała. Ajeżeli oni tam jednak ...

- Panie Hart?

Znów ten miękki, przytłumiony               dźwięk.

Najwyraźniej nikt nie zwracał na nią uwagi. Mogła wejść, ale czuła, że spotkanie z tą parą kochającą się na biurku byłoby dla niej równie upokarzające jak dla nich. Starając się nie robić hałasu, odwróciła się w stronę drzwi wejściowych. Gotowa była pogodzić się ze stratą czasu, byle tylko się stąd wydostać. Poszuka kogoś inne­go. Zanim jednak ruszyła do wyjścia, powietrze przeciął dźwięk, który sprawił, że stanęła jak skamieniała.

Ktoś chrapał.

Głośno i błogo.

WilIow wróciła do drzwi prowadzących do sąsiednie­gol pokoju, pchnęła je i wsunęła głowę do środka.

Prócz biurka i znanych jej już skórzanych foteli w po­koju znajdowały się jeszcze metalowe szafki z szuflada­mi na segregatory, w tej chwili służące też jako podstawa pod ekspres do kawy. Pod omem stał niski bufet z cie­mnego drewna, a na nim jakieś drobiazgi. W rogu wisiał worek bokserski, obok na podłodze rzucono torbę, z któ­rej wystawały podRoszulek i jeszcze wilgotny ręcznik. Przez oparcie jednego krzesła przewieszono rękawice bokserskie, na siedzeniu drugiego postawiono komputer, najwyraźniej świeży nabytek, ponieważ dookoła leżały jeszcze firmowe kartonowe pudła i folioWe opakowania. Powierzchnię biurka pokrywały stosy książek i pojemni­ki na jedzenie. Ich szybki przegląd pozwalał stwierdzić, że gospodarz wykazuje wyraźną skłonność do dań chiń­skich, choć nie gardzi także włoską pizzą czy zwykłym hamburgerem. W tej chwili jednak leżał na wznak na miękkiej skó­rzanej kanapie, równie starej jak cała reszta mebli, i chrapał.

WilIow zaczęła od wyłączenia ekspresu; w którym od dawna już nie było ani kropli wody, po czym podeszła do kanapy.

Ten całkiem normalnych rozmiarów mebel był najwyraźniej za krótki dla śpiącego na nim mężczyzny. Z jednej strony sterczała odrzucona za głowę ręka, z dru­giej wystawały oparte na poręczy bose stopy. Ciemno­blond włosy były zmierzwione, jakby od paru dni nie dotknął ich grzebień. "Nieco jaśniejsza szczecina pokry­wająca podbródek zdawała się potwierdzać przypusz­czenie, że śpiący nie miał ostatnio zbyt wiele czasu na toaletę·

Willow słuchała głośnego chrapania i zastanawiała się, co ma zrobić. Więc to jest Steve Hart, prywatny detektyw, ,o którym tyle dobrego jej naopowiadano? Kie­dy tak leżał, całkowicie obojętny na wszystko wokół, nie sprawiał najlepszego wrażenia, Wyglądał na jednego z tych młodzieńców, którzy spędzają całe dni na plaży nad Pacyfikiem, uprawiając surfing i podrywając dziew­czyny. Byl przystojny, umięśniony jak atleta i niewątpli­wie nie odmawiał sobie przyjemności życia.

Z drugiej strony jednak to właśni 'e on odnalazł nasto­letniego brata Angie Clairbórne trzy miesiące po' tym, j ak wszyscy zaprzestali już poszukiwań. ,

Może nie powinna rezygnować? Może chrapiący na całe gardło mężczyzna spędził tę noc pracując i dopiero nad ranem dał się pokonać zmęczeniu? Skoro już po­święciła tyle czasu, by tu przyjechać, to nie,ma powodu, żeby teraz rezygnować, niczego nie załatwiwszy.

Pochyliła się i trąciła mężczyznę w ramię.

- Panie Hart?

Chwała Bogu nie śmierdział alkoholem: Choć tyle

 

dobrego. Willow mocniej szarpnęła za ramię mężczyznę, który dalej pochrapywał jak gdyby nigdy nic.

- Panie Hart? Proszę się obudzić.

Tym razem śpiący wydał z siebie przeciągłe chrapnię­cie, jakby chciał zaprotestować przeciwko naruszaniu jego spokoju, i odwrócił się na bok, twarzą do oparcia i plecami do świata.

Willow zdała sobie sprawę, że w ten sposób niewiele wskóra. Ostrożnie odstawiła teczkę na krzesło i podeszła do okna. Z trudem udało jej się uruchomić stare żaluzje, w końcu jednak pokój zalało światło dnia.

Rozejrzawszy się jeszcze raz, wybrała spośród leżą­cych na stoliku książek szczególnie grubą, uniosła ją oburącz nad głowę i z całych sił cisnęła o podłogę. Huk z powodzeniem można by wziąć za wystrzał z pistoletu.

Mężczyzna w mgnieniu oka usiadł na krawędzi kańa­py i otworzył oczy.

Zaraz je zresztą przymknął, oślepiony słonecznym blaskiem.              

- Co, do diabła ... ? - zaczął, patrząc na nią spod uchylonych powiek. - Kim pani jest?

- Przykro mi, że obudziłam pana w taki sposób, panie Hart, ale jesteśmy umówieni na wpół do dziesiątej i ...

- Kim pani, do diabła, jest? - Zrobił z dłoni daszek, ale w bijącym od okna blasku i tak nie mógł dostrzec niczego poza szcżupłą kobiecą sylwetką. - Skąd się pani tu wzięła?

- Nazywam się Willow Ryan. Umówił się pan ze mną na dziewiątą trzydzieści, więc ...

_ Ach, tak, to prawda. Byliśmy umówieni - przypo­mniał sobie wreszcie.

Potarł zaspaną twarz dłońmi, jakby chciał w ten sposób zetrzeć z niej resztki snu, po czym znów spróbował przyjrzeć się stojącej przed nim kobiecie. Była niewąt­pliwie zgrabna, szczupła i wysoka, ale całąjej sylwetkę, podobnie jak okoloną ciemnymi włosami głowę otaczała świetlista aureola, która nie pozwalała mu niczego więcej dostrzec.

_ Opuść no te żaluzje. Nic nie widzę.

- A obudziłeś się już?

_ Przecież siedzę - odparł zirytowany. - Zamknij że już te cholerne żaluzje.

Zmarszczyła brwi, by dać mu do zrozumienia, że nie zamierza tolerować takiego traktowania, ale zaraz poła­pała się, że oślepiony słońcem i tak tego nie widzi, więc posłusznie opuściła żaluzje do połowy wysokości.

- Lepiej?

_ Znacznie. Dziękuję. - Mężczyzna westchnął ciężko i potarł zarośniętą brodę. - No dobrze, Wilmo ... tak? _ Willow - poprawiła go. - Willow Ryan.

- Aha, Willo w Ryan. No dobrze. Zacznijmy od tego, że wczesny ranek nie jest moją ulubioną porą dnia. Prze­. praszam, jeśli nie byłem dość uprzejmy, ale nabieram w pełni ludzkich cech dopiero po wypiciu pierwszego kubka kawy .

Willow rzuciła okiem na spalony ekspres. Choć nieznajomy był niewątpliwie irytujący, zrobiłojej się go żal. Sama też nie potrafiła zacząć dnia bez porcji kofeiny.

- W takim razie obawiam się, że to jeszcze trochę potrwa, ponieważ ekspres nie nadaje się do użytku.

Podążył za jej spojrzeniem.

- Cholera. Trzeci w tym roku.

Podniósł się z kanapy i wygrzebał z kieszeni spodni drobne.

- W takim razie mam prośbę. Skocz na dół i przyaieś mi dużą kawę i francuskie ciastko z brzoskwinią. Weź też przy okazji coś dla siebie. Thuy świetnie piecze i robi pyszną kawę, a parę kalorii ci nie zaszkodzi.

- Kawę?! Mam iść na dół do cukierni i przynieść ci kawę?!

- Dobrze, już dobrze. Nie ma powodu do krzyku. To nie jest jeszcze skandaliczny męski szowinizm, jeśli o to się martwisz. Chodzi mi tylko o cholerny kubek kawy. Nie czynię żadnego zamachu na święte zasady femini­zmu. Zrób to - zakończył przymilnym tonem. - Nic ci się nie stanie. Obiecuję, że następnym razem ja skoczę po kawę·

Willow miała poważne wątpliwości, czy będzie jęsz­cze jakiś następny raz. Uznała iednak, że mniej cz;asu straci, idąc ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin