Sébastien Japrisot - Przedział morderców.pdf

(1058 KB) Pobierz
1120775878.001.png
SÉBASTIEN JAPRISOT
Przedział morderców
CZYTELNIK * WARSZAWA * 1975
1120775878.002.png
TAK TO SIĘ ZACZYNA..
NADJEŻDŻAŁ POCIĄG z Marsylii.
Dla człowieka, który miał za zadanie sprawdzić, czy wszystko
jest w porządku na korytarzach i w opustoszałych przedziałach,
był to „Phoceen" 7.50 („Potem można sobie coś przekąsić").
W poprzednim — „Annecy" 7.25 — znalazł dwa płaszcze,
parasol i uszkodzenie aparatury regulującej ogrzewanie.
Pochylał się właśnie nad złamaną rączką, gdy przez okno
zobaczył „Phoceen", zatrzymujący się po drugiej stronie
peronu.
Była sobota, początek października, dzień bardzo słoneczny i
zimny.
Podróżni wracający z Południa, gdzie mogli się jeszcze kąpać
w morzu i opalać, byli zaskoczeni widokiem pary, jaka
wydobywała się z ich ust razem ze słowami powitania.
Człowiek, idący korytarzami wagonów „Annecy", liczył sobie
czterdzieści trzy lata, na imię miał Pierre, koledzy nazywali go
Bébé; wygłaszał poglądy skrajnie lewicowe, myślał o strajku
planowanym na najbliższy wtorek i o tym wszystkim, co jak
zwykle działo się o 7.53 na Gare de Lyon w ten nieco chłodny
ranek sobotni, a poza tym był głodny i marzył o filiżance
mocnej kawy.
Ponieważ cały skład „Phoceena" miał i tak zostać na torze
dobre pół godziny, Pierre, wysiadając z „Annecy", zdecydował
się najpierw wypić kawę i dopiero potem „odwalić" pociąg
marsylski. O 7.56 był w stołówce kolejowej na samym końcu
toru M — granatową czapkę zsunął na tył głowy, w ręku
trzymał żółtą filiżankę z czerwonym szlaczkiem, pełną gorącej
kawy — i w towarzystwie kontrolera-krótkowidza oraz
robotnika z północnej Afryki rozprawiał o tym, co da im strajk
wyznaczony na wtorek, kiedy nikt, dosłownie nikt, nie jeździ
pociągami.
Mówił wolno, spokojnie, tłumaczył, że ze strajkiem to trochę
tak jak z reklamą: rzeczą najważniejszą jest trafić do wyobraźni
mieszczuchów. Obaj słuchacze przyznawali mu oczywiście
rację. Rację bowiem łatwo mu przyznawano. Był wysoki,
masywny, głos i ruchy miał powolne, oczy wielkie,
odmładzające. Cieszył się opinią faceta spokojnego, który
jednak potrafi się odciąć, gdy go ktoś znienacka zaczepi.
O 8.05 szedł już korytarzami „Phoceena", rozsuwał i zamykał
oszklone drzwi przedziałów.
W wagonie nr 4, w trzecim przedziale drugiej klasy, licząc od
końca, znalazł na kuszetce żółto-czarną damską apaszkę.
Rozpostarł ją i obejrzał: deseń przedstawiał zatokę nicejską.
Przypomniało mu to Niceę, Promenadę Anglików, kasyno,
małą kawiarenkę w dzielnicy Saint-Roch. W Nicei był dwa razy:
na koloniach letnich, kiedy miał lat dwanaście, i w podróży
poślubnej, kiedy miał lat dwadzieścia.
Nicea.
W następnym przedziale znalazł trupa.
Chociaż w kinie na filmach kryminalnych zwykle zasypiał,
teraz wiedział od razu, że to trup. Kobieta leżała w poprzek
dolnej prawej kuszetki, nogi miała dziwacznie zgięte, tak że
stóp nie było widać pod ławką, światło dnia odbijało się w jej
otwartych oczach, ubranie — ciemny kostium i biała bluzka —
było wprawdzie w nieładzie, ale nie większym, jak mu się
wydało, niż każdej innej pasażerki, która przespała noc na
kuszetce, wcale się nie rozbierając. Lewa ręka z wystającymi
kostkami opierała się o krawędź ławki, prawa dłoń leżała
płasko na cienkim materacyku; ciało zastygło jakby w
momencie, gdy kobieta usiłowała wstać. Podwinięta spódnica
tworzyła trzy fałdy nad kolanami. Elegancki pantofel —
szpilkowy obcas — został na szarym pledzie kolejowym,
zrulowanym w nogach kuszetki.
Pierre zaklął szpetnie i przez dwanaście sekund przyglądał
się zwłokom. W trzynastej sekundzie przeniósł wzrok na
opuszczoną zasłonkę w oknie przedziału. W czternastej
sekundzie spojrzał na zegarek.
Była 8.20. Znów zaklął, zastanawiając się, kogo należy
powiadomić, i sięgnął do kieszeni po klucz, by na wszelki
wypadek zamknąć przedział.
Pięćdziesiąt minut później, gdy uniesiono zasłonkę, słońce
oświetliło kolana leżącej kobiety i zaczęły trzaskać flesze
fotografa z Urzędu Śledczego.
*
KOBIETA BYŁA brunetką, młodą, raczej wysoką, raczej
szczupłą, raczej ładną. Na szyi, nieco powyżej wycięcia bluzki,
widniały dwa ślady duszenia, przy czym niższy składał się z
wielu małych, okrągłych, stykających się z sobą plamek, a
wyższy, głębszy i jednocześnie szerszy ślad otaczała ciemna
opuchlizna. Lekarz powoli przesunął po niej palcem i zauważył,
że nie jest to tylko zsinienie skóry: ciemna pręga wskazywała, iż
posłużono się tu chyba brudnym paskiem.
Trzej mężczyźni w płaszczach, stojący przy doktorze,
pochylili się, żeby zobaczyć. Rozdeptywane koraliki znowu
zatrzeszczały na podłodze przedziału. Było ich wszędzie pełno;
rozsypane — niby mikroskopijne okruchy słońca — na
prześcieradle, dokoła zmarłej kobiety, na przeciwległej
kuszetce, na podłodze, a nawet o metr wyżej, na wąskim
parapecie okna. Później znaleziono je również w prawej
kieszeni żakietu. Były to tandetne błyszczące perełki z
naszyjnika kupionego w domu towarowym.
Lekarz powiedział, że przypuszczalnie morderca znajdował
się początkowo z tyłu, za ofiarą, zarzucił jej na szyję pasek i
przy zaciskaniu go rozerwał naszyjnik. Na karku nie
dostrzeżono sińców, kręgi szyjne były nietknięte. Natomiast
jabłko Adama i mięśnie boczne zostały silnie uszkodzone.
Bronić się musiała krótko i słabo. Paznokcie pokryte były
lakierem, który odprysnął tylko na jednym paznokciu
środkowego palca prawej ręki. Potem, umyślnie lub
przypadkowo podczas szamotania się, morderca przewrócił
kobietę na kuszetkę. Udusił ją, zaciskając pętlę na szyi. Śmierć
Zgłoś jeśli naruszono regulamin