Karen Robards - Uwodziciel.doc

(1681 KB) Pobierz
Karen Robards

Karen Robards

 

UWODZICIEL

 

(tłum. Joanna Klaput)

wyd. 1987

polskie wydanie 2002

Książkę tę dedykuję

mojemu najmłodszemu synowi,

Johnowi Hamiltonowi Robardsowi,

urodzonemu 16 listopada 1995 roku.

Dedykuję ją również z wielką miłością

Dougowi, Peterowi i Christopherowi.

Prolog

19 czerwca 1996, godz.15.00

Jesteś gotów na śmierć?

Jess Feldman zerknął porozumiewawczo na swego brata Owena i skręcił w bok,

starając się ominąć mężczyznę o nawiedzonym spojrzeniu, który niespodziewanie

zaszedł im drogę.

- Pytałem, czy jesteś gotów na śmierć?

- Mężczyzna podniósł głos o oktawę, nie dając za wygraną.

Należał do niewielkiej gromadki maszerującej z transparentami przed budynkiem

lotniska w Salt Lakę City. Miał ze czterdzieści lat, z lekka łysiejącą czaszkę,

nosił tani kombinezon z szarego poliestru; pożółkłą ze starości koszulę i

niemodny czar ny krawat.

- Spływaj! - warknął niezbyt uprzejmie Jess.

Owen, chwyciwszy brata za rękaw flanelowej koszuli w kratę, pociągnął go za

sobą.

- Żałujcie za grzechy! - huknął za nimi mężczyzna. - Koniec tego świata jest

bliski!

- Doprawdy? - zadrwił Jess, odwracając głowę.

Owen ponownie szarpnął go bezlitośnie. - A kiedyż to ma nastąpić?

- Dwudziestego trzeciego czerwca tysiąc dziewięćset dziewięć dziesiątego

szóstego roku, nędzny grzeszniku. O dziewiątej rano!

Do krawężnika cicho podjechał policyjny wóz na światłach. Zwiastun apokalipsy

ulotnił się w okamgnieniu.

- Co za precyzja działania - zwrócił się Jess do brata. - Ciekaw jestem, co się

dzieje z takimi prorokami, kiedy ich przepowiednia się nie sprawdza?

Owen wzruszył ramionami.

- Zapewne układają nową. Chodź już! Chyba nie chcesz spóźnić się na spotkanie z

naszymi uroczymi turystkami z tej szacownej szkoły dla dziewcząt w Chicago?

- Za nic. To mój ulubiony typ turystek. - Jess wykrzywił twarz w uśmiechu.

Wchodząc za Owenem do budynku, obejrzał się raz jeszcze. Dwóch policjantów w

mundurach zawzięcie dyskutowało z uczestnikami pochodu. Ujrzawszy porzucony na

ziemi transparent, Jess odczytał jego słowa: „Żałujcie za grzechy! Koniec świata

już blisko!”. Pod napisem wymalowano pęknięte na pół krwistoczerwone serce.

Jedna z połówek leżała przewrócona na bok. Poniżej zaś umieszczone było hasło:

„Miłość uzdrawia”.

- Stek bzdur - mruknął Jess, kręcąc głową. A gdy tylko szklane drzwi zamknęły

się za nim cicho, natychmiast o wszystkim zapomniał.

1

19 czerwca 1996, godz. 23.45

Ktoś jest na zewnątrz!

Szesnastoletnia Theresa Stewart wypuściła z dłoni koniec spłowiałej żółtej

zasłony i spłoszona cofnęła się od okna. W jej głosie brzmiał strach. Bezkresne,

górzyste pustkowie, otaczające trzy po chylone ze starości chaty, tonęło w

ciemnościach nocy. Zagubiona w głuszy leśnych rezerwatów Uinta w Utah dawna

osada górników stanowiła dotąd bezpieczny azyl. Theresa niejednokrotnie

słyszała, jak ojciec zapewniał matkę, że nikt ich tutaj nie znajdzie.

Tymczasem teraz, po upływie ośmiu miesięcy od dnia, kiedy Stewartowie osiedlili

się w swojej pustelni, po raz pierwszy zawitali do niej obcy. Światło księżyca

na krótką chwilę wydobyło z mroku sylwetki przybyszów, którzy wynurzyli się z

lasu na polanę otaczającą osadę. Było ich trzech, może więcej.

- To pewnie niedźwiedź - odezwała się Sally, matka Theresy, odrywając się na

chwilę od Eliasza, najmłodszego, siódmego dziecka, które właśnie usypiała,

kołysząc się razem z nim w fotelu na biegunach. Eliasz, pulchniutki i słodki

bobas, miał już sześć miesięcy. Sally powoli odzwyczajała go od karmienia

piersią, lecz wciąż lubiła tulić synka w ramionach przed snem. Twierdziła, że

dzięki temu mały spokojniej śpi.

- To nie niedźwiedź, mamo. Widziałam obcych mężczyzn wychodzących z lasu.

- W takim razie zapewne turyści. W końcu jest lato i teraz, niestety, nie mamy

lasu tylko dla siebie jak podczas srogiej zimy.

Sally siedziała przed kominkiem, który stanowił jedyne źródło ciepła i światła w

maleńkiej chatce. Choć starała się mówić uspokajającym tonem, jej głos zdradzał

napięcie. Razem z Theresą i czwórką młodszych dzieci była w chatce sama. Jej

mąż, Michael, zabrał dwóch najstarszych chłopców do Provo, gdzie mieli załatwić

parę spraw i kupić żywność. Nie spodziewała się ich wcześniej niż następnego

dnia.

- To nie turyści - odrzekła Theresa ściszonym głosem, podchodząc do matki.

Zatrzymała się przy niej, zaciskając dłonie w pięści. Maleńki domek, składający

się z dwóch pomieszczeń na parterze i sypialni na strychu, nagle ożył. Z każdego

zakamarka zdawały się wyzierać chybotliwe cienie. Dławiący, prymitywny strach

ścisnął dziewczynę za gardło. Nie miała pojęcia, skąd ta pewność, kim są

nieznajomi przybysze. Mimo to wiedziała.

- Może więc Kyle. Albo Alice lub Marybeth. Albo któreś z dzieci pobiegło do

lasu.

Marybeth i Alice były siostrami Michaela, a Kyle mężem Alice. Razem z

jedenaściorgiem dzieci w wieku od ośmiu do osiemnastu lat zamieszkiwali dwie

sąsiednie chaty. Ponieważ osada pochodziła z końca dziewiętnastego wieku, domy

nie miały kanalizacji i do załatwiania naturalnych potrzeb obecnym mieszkańcom

służyła naprędce przystosowana do tego celu szopa, stojąca u wejścia do starej

kopalni srebra. Czasem też szukano odosobnienia w głębi lasu.

- Nie, wyraźnie widziałam jakiegoś mężczyznę. Kilku mężczyzn. Wyszli z lasu. -

głos Theresy się załamał.

- Jesteś pewna?

Theresa pokiwała głową.

Odjąwszy śpiące dziecko od piersi, Sally wstała i zapięła bluzkę.

- Thereso, skarbie, to na pewno nie oni. To niemożliwe.

- Mamo...

Przerwało jej pukanie do drzwi. Obie z matką instynktownie przywarty do siebie,

wpatrując się z napięciem w grubo ciosane drewniane deski. Jakby w przeczuciu

nadciągającego zagrożenia niemowlę zakwiliło żałośnie. Sally przycisnęła je

mocniej do piersi.

I ona, i Theresa dobrze wiedziały, że nikt z ich krewnych nie zastukałby w ten

sposób. Cicho, a zarazem złowieszczo.

- Spokojnie, mój maleńki - szepnęła do synka Sally. A potem, oddając go

Theresie, nakazała: - Zabierz go stąd.

To polecenie przeraziło dziewczynę; uświadomiła sobie, bowiem, iż matka podziela

jej obawy. Wzięła w ramiona niemowlę i przytuliła je mocno do siebie. Kontakt z

dzieckiem sprawił jej przyjemność. Zapach mleka, ciepło bijące od małego ciałka,

dotyk główki muskającej jej podbródek, kiedy braciszek próbował umościć się

wygodnie na jej piersi, na chwilę przywróciły Theresie spokój.

- Idź już - ponagliła ją Sally, popychając z lekka. - To na pewno turyści, ale

na wszelki wypadek...

Theresa schroniła się do pomieszczenia służącego jednocześnie jako kuchnia i

składzik. Wszedłszy tam, odwróciła się, by zapytać o coś jeszcze. Lecz na widok

matki, która schyliła się po stojącą w kącie siekierę o dwóch ostrzach,

dziewczyna straciła mowę.

Przyciskając do siebie Eliasza, ukryła się w najgłębszym cieniu pomieszczenia,

podczas gdy Sally, z siekierą w ręku, ruszyła ku frontowym drzwiom.

Znienacka ciszę rozdarł głuchy łoskot. Z piekielnym trzaskiem pękającego drewna

i zgrzytem wyłamywanych zawiasów drzwi runęły do środka. Rozpaczliwie szukając

lepszej kryjówki, Theresa, z niemowlęciem w ramionach, usłyszała odgłosy walki i

krzyk matki.

Aż w końcu dał się słyszeć głos; rozpoznała go od razu, głos z dręczącego ją od

dawna sennego koszmaru, o którym nadaremnie starała się zapomnieć.

To był szept śmierci:

- Godzina wybiła!

2

20 czerwca 1996, godz. 17.00

Dół pośladków stał się nieznośny.

Z trudem powstrzymując się od jęku, Lynn Nelson obiema dłońmi potarła dającą się

jej we znaki część ciała. Ten zaimprowizowany masaż nie przyniósł jednak żadnego

rezultatu. Ból nie ustąpił ani trochę.

Nagle zdała sobie sprawę, że jej zabiegi mogą wzbudzić czyjeś zainteresowanie.

Zakłopotana opuściła ręce, niespokojnie rozglądając się, wokół, aby sprawdzić,

czy przypadkiem nikt jej nie obserwuje. Ale wszyscy uczestnicy tej wakacyjnej

wyprawy: dwadzieścia czternasto- i piętnastoletnich dziewcząt; dwie nauczycielki

oraz pozostałe dwie matki, pełniące podobnie jak ona funkcję opiekunek, wydawali

się całkowicie pochłonięci przygotowaniem obozowiska do noclegu. Nikt me zwracał

na nią najmniejszej uwagi. Nikt też nie cierpiał z powodu bolących pośladków.

Mają to miejsce ze stali czy co?

Ani chybi. Nikt oprócz niej nie stąpał tak, jakby miał jeża w spodniach tam,

gdzie słońce nie dochodzi. Nikt nawet nie utykał.

- Czy już wiesz, co mu dolega? - zagadnął ją dwudziestokilkuletni twardziel o

imieniu Tim, pozujący na kowboja.

W dżinsach, długich butach i nasuniętym na jasne loki kowbojskim kapeluszu w

każdym calu pasował do otaczającego ich krajobrazu. I jak podsumowała Lynn, o to

zapewne chodziło.

- Jeszcze nie. - Lynn zmierzyła nienawistnym spojrzeniem kudłatego górskiego

konika o imieniu Heros - przyczynę swych kłopotów, po czym odnalazła wśród trawy

metalowy szpikulec, który przed chwilą wetknęła w ziemię na chybił trafił.

Schwyciwszy przednią nogę zwierzaka w sposób, który wcześniej pokazał jej Tim,

usiłowała nieco unieść ubłocone kopyto.

Pięćset kilogramów żywego, spoconego i smrodliwego cielska oparło się o nią

przyjacielsko, a jej szyję owionął mdły oddech Herosa, zalatujący odorem

sfermentowanej trawy.

Brrr. Lynn już wiedziała, dlaczego tak nie cierpi koni.

- Odsuń się, ty... - syknęła przez zęby, z całej siły odpychając zwierzę

ramieniem; w nagrodę czule przygniótł ją jeszcze większy ciężar.

Choć zaparła się ze wszystkich sił, kopyto ani drgnęło.

- Poczekaj. - Tim wyszczerzył zęby w uśmiechu i poderwał się by jej pomóc. Bez

najmniejszego wysiłku uniósł nogę konia.

- Dzięki - wycedziła Lynn kwaśnym tonem.

Jeśli nawet zabrzmiało to szorstko, nie umiała temu zaradzić. Tak się właśnie

czuła. Skwaszona i obolała.

Stanęła w rozkroku, zgięta nieomal wpół nad kosmatą, ubłoconą nogą zwierzęcia i

wkłuła stalowy szpikulec w kopyto, unieruchomione między jej kolanami.

Heros nachylił się ku niej łagodnie. Swoją drogą jego cierpliwość była godna

podziwu.

- Spróbuj trochę głębiej, a założę się, że zaraz znajdziesz ten kamyk - poradził

jej Tim.

„Nauczysz się oporządzać swego wierzchowca” - obiecywał slogan reklamowy,

zachwalający tę wycieczkę.

Rzeczywiście, pomyślała Lynn, sama radość.

Jeszcze jedno dźgnięcie i wreszcie kawał zaschniętego błota poleciał w trawę.

Spod niego, zgodnie z przewidywaniami Tima, wyłonił się kamyk, oblepiony

substancją znacznie bardziej cuchnącą niż błoto. Fuj. Nareszcie. Co za ulga.

- Dobra robota.

Tim klepnął ją z uznaniem w plecy, (choć może słowo „trzasnął” byłoby bardziej

na miejscu). Lynn zatoczyła się do tyłu, puszczając jednocześnie nogę

wierzchowca i szpikulec. Konik tupnął i parsknąwszy głośno, odwrócił łeb, by jej

się przyjrzeć. Gdyby to zwierzę było człowiekiem, Lynn przysięgłaby, że w

prychnięciu zabrzmiała pogarda.

- Och, przepraszam. - Tim nie krył rozbawienia, schylając się po szpikulec. -

Wkrótce zrobimy z ciebie prawdziwego jeźdźca. Zobaczysz.

- Nie mogę się doczekać.

- Masz, daj to Herosowi, a zaskarbisz sobie jego dozgonną miłość.

- Szczęściara ze mnie.

- Pod okiem Tima Lynn z niechęcią założyła na szyję swego wierzchowca worek z

obrokiem. Zwierzę zastrzygło z wdzięcznością uszami i zaczęło się posilać.

- A teraz poklep go jeszcze po szyi - zachęcił ją mężczyzna.

Lynn, co prawda miała ochotę zupełnie inaczej potraktować tę paskudną bestię,

lecz powściągnęła swe zamiary i posłusznie poszła za radą kowboja. Skóra konika

okazała się nieprzyjemna w dotyku. Klepnąwszy go, Lynn z obrzydzeniem spojrzała

na wnętrze dłoni oblepione burorudą sierścią i brudem.

- Doskonale - pochwalił ją Tim, po czym ruszył przed siebie, wzdłuż szeregu

pozostałych wierzchowców.

Kiedy tylko się oddalił, pozostawiona wreszcie sobie samej Lynn natychmiast

przycisnęła pięści do bolącej części ciała poniżej pleców, usilnie starając się

nie myśleć o tym, że minął dopiero drugi z dziesięciu dni cudownych „wakacji” w

głuszy. Z całej siły powstrzymywała się również, by ponownie nie potrzeć

pośladków.

Co, u licha, skłoniło ją do uczestniczenia w tej wyprawie? No tak, Rory,

przypomniała sobie, patrząc na swą czternastoletnią córkę przycupniętą przy

jednym z niewielkich ognisk, które rzekomo miały chronić od „niewidzialnych”

niebezpieczeństw. Rory, co prawda, wcale nie zapraszała jej do wzięcia udziału w

wycieczce pierwszoklasistek. Wręcz przeciwnie: na wieść o tym, że matka sama

zgłosiła się jako opiekunka, jęknęła tylko głucho- Jednak Lynn w głębi duszy

czuła, że córka bardzo potrzebuje jej obecności. Pragnęła poświęcić dziewczynce

trochę więcej czasu niż zwykle, aby umocnić mocno ostatnio nadwątloną więź

między nimi.

Poza tym wszystkie ulotki reklamowe zachwalały ten rodzaj letniego odpoczynku

jako niepowtarzalne, a zarazem pouczające oraz niezwykle odprężające

doświadczenie życiowe.

Toteż nie namyślając się długo, postanowiła zafundować sobie pierwsze od trzech

lat prawdziwe wakacje. Pożegnała się na dwa tygodnie z niekończącym się

codziennym młynem w rodzimej stacji telewizyjnej i tak oto właśnie znalazła się

na zapomnianym przez Boga i ludzi górzystym pustkowiu w paśmie Uinta w stanie

Utah, wlokąc się jak cień za zwariowaną grupą kilkuna stoletnich pannie, które

tam właśnie postanowiły urządzić sobie konną wycieczkę.

Czy przynajmniej miała przyjemność z tej eskapady?

Odpowiedź brzmi: nie, i jeszcze raz nie!

Usiadła ciężko na wiązce siana, rozłożonej specjalnie w tym celu przy ognisku,

próbując znaleźć jaśniejsze strony w całym tym przedsięwzięciu. W każdym razie

lepiej już pozwolić Rory wyszaleć się na takiej wyprawie niż przyglądać się

bezradnie jej rosnącemu zainteresowaniu chłopcami. Ta wycieczka, stanowiąca

nagrodę za rok mężnie spędzony w ekskluzywnej szkole dla dziewcząt, kosztowała

fortunę, ale za to eliminowała męskie towarzystwo.

Z wyjątkiem przewodników, niestety. Jak na złość samych mężczyzn. I do tego

przystojnych. No tak. Cóż za ironia losu. Na leżało przewidzieć taką

ewentualność.

Powinna była przewidzieć również, że nowe buty do konnej jazdy będą ją uwierać,

pośladki boleć, a nos spiecze jej się w słońcu jak skwarka - pomimo mleczka

chroniącego przed słońcem i kapelusza z szerokim rondem, który nosiła przez cały

dzień - oraz że każdy cal jej ciała, nawet głęboko ukryty pod ubraniem, pokryją

tony drażniącego pyłu.

Och, jakże nienawidziła jazdy konnej!

Zmieniła pozycję, jęcząc przy tym z bólu, po czym zaciśniętymi w pięści dłońmi

potarła zesztywniałe uda. Od pasa w dół czuła wszystkie mięśnie.

- To powinno pomóc. - Mężczyzna, który przycupnął obok niej na piętach (a

jakżeby inaczej mógł przysiąść prawdziwy kowboj z Utah), wręczył jej płaską

złotą puszeczkę.

„Maść dla jeźdźców doktora Grandviewa” - głosiły wielkie czarne litery na

wieczku.

Pięknie, pomyślała Lynn. Fakt, że nawet zaoferowany lek udawał specyfik z

podręcznej apteczki Johna Waynea, podsycił jej rosnący z godziny na godzinę

sceptycyzm. Wszystko wokół, poczynając od przewodników, a na muchach bzykających

bez przerwy podczas jazdy wokół końskich uszu kończąc, wyglądało jak żywcem

wyjęte z legend o dawnym Dzikim Zachodzie. Jednym słowem, w opinii Lynn - raziło

zbytnią sztucznością.

- Wyglądam aż tak źle? - Mimo wszystko zdobyła się na uśmiech, obracając wolno

puszeczkę w dłoni.

Owen Feldman do spółki ze swym młodszym bratem prowadził firmę Adventure Inc.,

która zajmowała się zorganizowaniem i obsługą tej wyprawy. Owen był wysoki, miał

szerokie bary i wąskie biodra, krótko ostrzyżoną płową czuprynę, wyrazistą twarz

o kwadratowej szczęce i błękitne jak niezabudki oczy. Zapewne starszy o kilka

wiosen od trzydziestopięcioletniej Lynn, robił wrażenie rasowego mieszkańca

Utah, urodzonego i wychowane go w tych stronach, który jak nikt znał wszystkie

bezdroża górzystych pustkowi Uinta. Ponadto ulotka reklamowa przedstawiała go

jako człowieka uczciwego, biegłego w swym fachu oraz w naj wyższym stopniu

godnego zaufania, a na dodatek - prawdziwego kowboja.

Po dwóch dniach podróży Lynn miała jednak dość kowbojów. Szczególnie tych

podrabianych. Ilekroć Feldmanowie lub któryś z ich ludzi wskakiwali na koński

grzbiet, nie mogła się oprzeć wrażeniu, że za chwilę rozlegną się pierwsze takty

znanej melodii z filmu „Bonanza”.

W przeciwieństwie do matki Rory z zachwytem chłonęła te wszystkie

ekstrawagancje. Co więcej, zdążyła już wyznaczyć Owenowi rolę potencjalnego

konkurenta mamy, sobie zaś zarezerwowała przywilej ubiegania się o względy jego

młodszego brata, Jessa.

Lynn zmartwiała nagle. Gdzie podziewa się Rory? I gdzie zniknął Jess?

- Wiele osób po pierwszym dniu spędzonym w siodle ma kłopoty - zauważył Owen,

najwyraźniej biorąc jej smętną minę za wyraz przygnębienia wywołanego

dolegliwościami fizycznymi. - Wetrzyj to w... bolące miejsce, a jutro poczujesz

się o wiele lepiej.

- Dzięki, tak zrobię. Lynn schowała metalową puszeczkę wielkości pudełka pasty

do butów do kieszeni swej jaskrawopomarańczowej kurtki. Sprawiła sobie ów ubiór

specjalnie na tę wyprawę, wybierając kolor, który miał ułatwić zbyt impulsywnym

myśliwym odróżnienie jej od łosia. Potem, przezwyciężając drżenie w kolanach,

ból pośladków i dygotanie wewnętrznej części ud, wstała. Zagryzając wargi,

omiotła szybkim spojrzeniem grupę siedzącą przy ognisku, po czym zwróciła się do

Owena:

- Nie widziałeś Rory? Albo swojego brata?

Mężczyzna uśmiechnął się szeroko, aż wokół oczu zarysowały mu się głębokie

zmarszczki, właśnie takie, jakie powinny się po jawić wokół oczu kowboja.

Również wstał, przytłaczając Lynn swym okazałym wzrostem. Najlepszy reżyser nie

obsadziłby trafniej tej roli, pomyślała z sarkazmem.

- Rory to twoja córka? Ta mała blondyneczka? Razem z grupą innych dziewcząt

chciała nauczyć się rzucać lassem. Jess zaofiarował się, że udzieli im lekcji

przed kolacją.

- Wspaniale - podsumowała Lynn jawnie zgryźliwym tonem.

Owen, oczywiście, nie dostrzegał niczego niestosownego w zachowaniu brata, który

bez żenady oddalił się w odosobnione miejsce sam na sam ze stadkiem

egzaltowanych nastolatek, lecz ona wprost zatrzęsła się z oburzenia.

Niewątpliwie Jess Feldman był ulepiony z zupełnie innej gliny niż jego starszy

brat i określenie „godny zaufania” z pewnością w tym wypadku nie mogło mieć

zastosowania.

- W którą stronę poszli? - Próbowała nadać swemu głosowi lekki ton, ale nie w

pełni jej się to powiodło.

Twarz Owena nieco stężała.

- Chodź, pokażę ci - zaproponował.

- Och, nie chciałabym cię odciągać od innych pilnych zajęć.

W odpowiedzi tej znalazło się ziarenko prawdy, sedno jednak tkwiło, w czym

innym. Otóż Lynn przyzwyczaiła się unikać jak ognia nawet drobnych gestów

uprzejmości ze strony innych ludzi. Od tak wielu lat sama borykała się z życiem

i nauczyła się cenić wszystko, co z takim trudem zdobywała dla siebie i Rory, że

w końcu jej jedyną dewizą życiową stało się: „Nigdy nie być od nikogo zależną”.

A już w szczególności od podrabianych kowbojów.

- Bob i Ernst zajmują się przygotowaniem posiłku, Tim dogląda koni. Nie mam więc

do czego się śpieszyć. - Owen posłał jej uspokajający uśmiech. - Chodźmy.

Odwzajemniwszy się nieco wymuszonym grymasem ust. Lynn ruszyła potulnie aa

kowbojem. Przeszli przez obozowisko, kierując się w stronę gęstego lasu

porastającego strome zbocze na jego tyłach. Niebotyczne sosny zdążyły przez

wiele dziesiątków lat zrzucić tyle igieł, że Lynn nie mogła oprzeć się wrażeniu,

iż spaceruje po grubym, miękkim kobiercu.

Po drodze minęli grupę dziewcząt, siedzących razem kołem na trawie i z zapałem

wyśpiewujących piosenki. Pat Greer i Debbie Stapleton, dwie pozostałe mamy-

opiekunki, oderwały się na chwilę od dobrowolnie podjętego zadania - prowadziły

bowiem improwizowane gry i piosenki - aby bacznym spojrzeniem obrzucić

przechodzącą parę.

- „Jeśli kolejna butelka spadnie, osiemdziesiąt siedem butelek mleka pozostanie

na dnie...”.

Mleka! Dobre sobie!

Taka wersja znanej piosenki nie przyszłaby Lynn do głowy. Owe stanowczo

przesłodzone, naiwne słowa napełniły ją niesmakiem. Te dwie świętoszkowate

matrony, Pat i Debbie, nigdy by nie pozwoliły swym podopiecznym śpiewać o czymś

równie nieodpowiednim dla ich wieku jak piwo.

Lynn lubiła piwo. Gdyby jakaś butelka znalazła się w zasięgu ręki, nie

odmówiłaby sobie przyjemności pociągnięcia tęgiego haustu - chociażby po to, by

zdenerwować obie mamusie.

Ich demonstracyjna wesołość, wścibstwo i perfekcyjna macierzyńska

nadopiekuńczość wyjątkowo ją drażniły.

Oddalając się, nieomal namacalnie czuła spojrzenia obu pań wbite niczym dwie

pary sztyletów w plecy jej i Owena. Dwie zadowolone z siebie damy z luksusowego

przedmieścia, szczęśliwie poślubione ludziom sukcesu, którzy zapewnili im

życiową stabilizację, instynktownie czuły nieufność w stosunku do Lynn.

Podejrzewała nawet, że jako samotna matka, miłośniczka kawy i papierosów, a

przede wszystkim przedstawicielka trudnej profesji wymagającej specjalnych

predyspozycji i lat nauki, została przez obie zaliczona do odmiennego niż one

same gatunku kobiet.

Nie bez pewnej racji, przyznała niechętnie.

- Czy masz więcej dzieci? - niespodziewanie zagadnął ją Owen, zatrzymując się,

by przytrzymać gałąź tarasującą ścieżkę, która wiodła w las, i przepuścić Lynn

pierwszą.

- Tylko Rory - wyjaśniła krótko, siląc się na ożywiony ton.

Wyprzedzając mężczyznę, próbowała odsunąć od siebie nieprzyjemne myśli. W leśnym

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin