Marai Sandor - Żar.rtf

(483 KB) Pobierz
Trident eBooks

Sándor Márai

 

ŻAR

 

Przełożył Feliks Netz

 



2006


Wydanie oryginalne

Tytuł oryginału:

A gyertyák csonkig égnek

 

Data wydania:

1942

 

Wydanie polskie

Data wydania:

2006

 

Nr wydania:

II

 

Projekt okładki:

Agnieszka Stando

 

Przełożył:

Feliks Netz

 

Wydawca:

Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik”

ul. Wiejska 12a, 00-490 Warszawa

http://www.czytelnik.pl

 

ISBN 83-07-03069-2

ISBN-13 978-83-07-03069-2

 

Wydanie elektroniczne

Trident eBooks


1

 

Przed południem generał długo przebywał w tłoczarni wina. O świcie udał się z winogrodnikiem do winnicy, ponieważ wino w dwóch beczkach zaczęło fermentować. Minęła już jedenasta, gdy skończył z butelkowaniem i wrócił do domu. Na werandzie, zalatującej stęchlizną od wilgotnych kamieni, pomiędzy filarami stał sztywno myśliwy; gdy pan się zbliżył, wyciągnął ku niemu rękę z listem.

Czego chcesz?powiedział generał i obrażony przystanął. Odsunął z czoła słomkowy kapelusz, którego szerokie rondo całkowicie ocieniało jego czerwoną twarz. Już od paru lat nie otwierał i nie czytał listów. Korespondencję otwierał i sortował ekonom w biurze zarządcy majątku.

Posłaniec przyniósłpowiedział myśliwy, nadal stojąc sztywno.

Generał poznał pismo, przyjął list i włożył go do kieszeni. Wszedł do chłodnego przedsionka i bez słowa oddał myśliwemu swój kapelusz i laskę. Z kieszonki na cygara wyjął okulary, podszedł do okna i w półmroku, w świetle przedostającym się przez szczeliny do połowy opuszczonych żaluzji, zaczął czytać list.

Zaczekajpowiedział przez ramię do myśliwego, który już miał odejść z kapeluszem i laską.

List wcisnął do kieszeni.

Niech Kalman zaprzęgnie na szóstą. Do landa, bo będzie deszcz. Niech włoży strój galowy. Ty tak samopowiedział z nieoczekiwanym naciskiem, jakby go coś rozzłościło.I wszystko ma błyszczeć. Natychmiast bierzcie się do czyszczenia karety, sprzętu. Włóż liberię, rozumiesz? I usiądziesz na koźle obok Kalmana.

Rozumiem, wielmożny paniepowiedział myśliwy i spojrzał swojemu panu prosto w oczy.Na szóstą.

Wyjeżdżacie o wpół do siódmejpowiedział generał i przez chwilę bezgłośnie poruszał ustami, jakby liczył.Zgłosisz się pod Białym Orłem. Powiesz tylko tyle, że ja cię posłałem, że kareta przyjechała po pana kapitana. Powtórz.

Myśliwy powtórzył jego słowa. Wówczasjakby chciał jeszcze coś powiedziećgenerał podniósł rękę i spojrzał na sufit. Ale nie powiedział nic, poszedł na piętro. Myśliwy, w postawie na baczność, odprowadził go szklanym wzrokiem, odczekał, aż krępa, barczysta postać zniknie za załomem, za rzeźbioną kamienną balustradą.

Generał wszedł do swojego pokoju, umył ręce, podszedł do wysokiego pulpitu, pokrytego cienkim zielonym suknem, poplamionym atramentem, gdzie było pióro i kałamarz oraz ułożone starannie, do milimetra, jeden na drugim, oprawione w płótno w pepitę, szkolne zeszyty, w jakich uczniowie piszą swoje wypracowania. Pośrodku pulpitu stała lampa z zielonym abażurem; zaświecił ją, bo w pokoju było ciemno. Za spuszczonymi żaluzjami, w wysuszonym, spieczonym, zeschniętym ogrodzie, płonęło lato ostatnim wybuchem furii, niczym podpalacz, który, nim pójdzie w świat, w bezmyślnej wściekłości podpala pola. Generał wyjął pomięty list, starannie wygładził papier i w silnym świetle, z okularami na nosie, jeszcze raz przeczytał proste i krótkie rządki, karbowane literami jak drzazgi. Czytał z rękoma założonymi z tyłu.

Na ścianie wisiał kalendarz z cyframi wielkimi jak pięści. Czternasty sierpnia. Generał spojrzał w sufit, liczył. Czternasty sierpnia. Drugi lipca. Liczył czas, jaki upłynął pomiędzy dawno minionym dniem i dniem dzisiejszym. Czterdzieści jeden lat, powiedział półgłosem. Od pewnego czasu mówił głośno w swoim pokoju, także gdy był sam. Czterdzieści lat, rzekł po chwili, zmieszany. I jak uczniak, który się gubi pośród powikłań trudnej lekcji, poczerwieniał, odchylił ciężką głowę, przymknął klejące się powieki. Czerwona szyja wystaje nad kołnierzem kukurydzianożółtej marynarki. Tysiąc osiemset dziewięćdziesiąty dziewiąty, drugi lipca, to wtedy było polowanie, pomrukiwał. Potem umilkł. Zafrasowany oparł się łokciami o pulpit, jak wkuwający uczeń, ponownie zapatrzył się w tekst, w tych kilka ręką skreślonych słów, w list. Czterdzieści jeden lat, powiedział w końcu, ochryple. I czterdzieści trzy dni. A więc tyle to trwało.

I jakby nagle ogarnął go spokój, zaczął się przechadzać. Pokój był sklepiony, filar pośrodku podtrzymywał łuk sklepienia. Niegdyś ta sala to były dwa pokoje, sypialnia i garderoba. Wiele lat temumyślał już tylko dziesiątkami lat, nie lubił dokładnych liczb, jakby każda liczba przypominała coś, co lepiej było zapomniećkazał rozebrać ścianę pomiędzy dwoma pokojami. Pozostawiono jedynie ten filar, który podtrzymywał środkowy łuk sklepienia. Ten dom zbudowano przed dwustu laty, zbudował go pewien dostawca wojenny, który sprzedawał owies austriackim kawalerzystom, a potem został księciem. Wtedy zbudowano pałac. Generał urodził się tutaj, w tym pokoju. W owym czasie ten dość ciemny pokój w tyle domu, z oknami wychodzącymi na ogród i zabudowania gospodarskie, był pokojem jego matki, zaś ten pogodniejszy, bardziej przewiewnygarderobą. Przed paroma dekadami, kiedy wprowadził się do tego pałacowego skrzydła i zburzono ścianę oddzielającą sypialnię matki, dwa pokoje rozrosły się w jedną mroczną salę. Od drzwi do łóżka było siedemnaście kroków. A osiemnaście kroków od ściany tylnej, ogrodowej, do balkonowej. Wiele razy obliczał, wiedział to dokładnie.

Żył w tym pokoju jak chory, który przyzwyczaił się do wyznaczonej mu przestrzeni. Jakby ta przestrzeń była skrojona na jego ciało. Mijały lata i nigdy nie przeszedł do drugiego skrzydła, gdzie ustawiły się w szeregu trzy salony: zielony, niebieski i czerwony, ze złotymi żyrandolami. Stamtąd okna wychodziły na park, na kasztanowce, które wiosną przechylały się przez balkonową kratę i chełpiąc się różowymi świeczkami oraz ciemnozieloną wspaniałością stały półkolem przed brzuchatą wypukłością południowego skrzydła, przed kamiennymi balustradami balkonów. Krępe anioły podtrzymywały balustrady. Chodził do tłoczarni albo do lasu, albokażdego ranka, także zimą, także wtedy, gdy padał deszcznad potok z pstrągami. Po powrocie do domu z westybulu szedł prosto na piętro do swojego pokoju i tam jadł posiłek.

A więc powróciłpowiedział teraz głośno, pośrodku pokoju. Po czterdziestu jeden latach. I czterdziestu trzech dniach.

Kiedy wypowiedział te słowa, nagle poczuł się bardzo zmęczony, jakby dopiero teraz zrozumiał, jaki to kawał czasu czterdzieści jeden lat i czterdzieści trzy dni; zachwiał się. Usiadł w skórzanym fotelu z wystrzępionym oparciem. Na stoliku, pod ręką, leżał srebrny dzwonek, zadzwonił.

Niech przyjdzie tu Ninipowiedział lokajowi. Po chwili, grzeczniej:Proszę.

Nie poruszył się, siedział ze srebrnym dzwonkiem w ręku, aż przyszła Nini.


2

 

Nini miała dziewięćdziesiąt jeden lat i przyszła szybko. W tym pokoju niańczyła generała. Była tutaj, w tym pokoju, kiedy generał przyszedł na świat. Miała wtenczas szesnaście lat, i była bardzo piękna. Niska, muskularna i spokojna, jakby jej ciało posiadło jakąś tajemnicę. Jakby coś ukrywało w kościach, we krwi, w skórze, tajemnicę czasu albo życia, której nie można nikomu wyjawić, nie można jej przełożyć na obcy język, słowa nie uniosłyby tej tajemnicy. Była córką wiejskiego listonosza, urodziła dziecko, gdy miała szesnaście lat i nie powiedziała nigdy nikomu, kto był ojcem dziecka. Karmiła generała, bo miała dużo mleka; kiedy ojciec wyrzucił ją z domu, przyszła do pałacu. Nie miała niczego, prócz jednej sukni i w kopercie kosmyka włosków zmarłego dziecka. W takim stanie przybyła do pałacu. Na sam poród. Pierwszy łyk mleka generał wyssał z piersi Nini.

Przeżyła w tym pałacu, milcząco, siedemdziesiąt pięć lat. Zawsze uśmiechnięta. Jej imię przelatywało przez pokoje, jakby mieszkańcy pałacu nawzajem zwracali sobie na coś uwagę. Wołano: „Nini!” Jakby mówiono: „Ciekawe, że też na świecie jest coś innego niż egoizm, namiętność, próżność, Nini...” A że była wszędzie tam, gdzie być powinna, nigdy nie rzucała się w oczy. A że zawsze była w dobrym humorze, nigdy jej nie spytano, jak może być w dobrym humorze, skoro odszedł mężczyzna, którego kochała, i zmarło jej dziecko, dla którego wezbrało w niej mleko. Wykarmiła piersią i wychowała generała, a potem minęło siedemdziesiąt pięć lat. Czasami świeciło słońce nad pałacem i rodziną, wówczas, śród ogólnej radości spostrzegano, że Nini także się uśmiecha. A potem zmarła hrabina, matka generała, i Nini swoją suknią zamoczoną w occie, wytarła czoło zmarłej powleczone białym, zimnym, śluzowatym potem. Pewnego dnia przyniesiono na noszach ojca generała, który spadł z konia i żył jeszcze pięć lat. Pielęgnowała go Nini. Czytała mu po francusku, a że nie znała tego języka, czytała same litery; nie umiała poprawnie wymawiać słów, dlatego czytała same litery, bardzo powoli, tak jak następowały po sobie. I chory wszystko rozumiał. A potem generał ożenił się, i kiedy nowożeńcy wrócili z podróży poślubnej, Nini czekała na nich w pałacowej bramie. Ucałowała rękę swojej nowej pani i wręczyła jej róże. Wtedy także uśmiechała się; generał czasem wspominał tamtą chwilę. Potem zmarła pani, znacznie później, po dwudziestu latach, i Nini pielęgnowała grób i dbała o stroje zmarłej pani.

Nie miała w tym domu żadnego tytułu ni stanowiska, ale czuło się jej siłę. Jedynie generał mniej więcej orientował się, że Nini jest już po dziewięćdziesiątce. Nikt nie mówił o tym. Energia Nini przepływała przez dom, ludzi, ściany, przedmioty niczym tajemniczy prąd, który na małej scenie wędrownego teatru lalek wprawia w ruch postać Witezia Janósa i Śmierć. Niekiedy wydawało się, że dom i przedmioty mogłybyna podobieństwo starych materiałów, które ulegają unicestwieniu, rozpadają się, gdy ktoś je niespodzianie dotknierunąć, gdyby siła Nini nie trzymała razem tego wszystkiego. Kiedy zmarła mu żona, generał wyjechał. Powrócił po roku. I nieoczekiwanie przeprowadził się do starego skrzydła, do pokoju swojej matki. Zamknął nowe skrzydło, które zamieszkiwał był z żoną: kolorowe salony, gdzie już strzępiła się jedwabna tapeta, duży gabinet z kominkiem i książkami, wejście na piętro z jelenimi rogami i wypchanymi cietrzewiami, z wyprawionymi głowami kozic, obszerną jadalnię, z której okien było widać dolinę i miasteczko, a dalej niebieskosrebrne góry, pokoje żony i swoją sypialnię w pobliżu jej pokoju. Od trzydziestu dwu latkiedy umarła pani i generał powrócił z zagranicznej podróżytylko Nini zaglądała do tych pokoi oraz służba, kiedy jeco dwa miesiącesprzątano.

Usiądź, Ninipowiedział generał.

Niania usiadła. W ostatnim roku postarzała się. Ludzie po dziewięćdziesiątce starzeją się inaczej niż po sześćdziesiątce lub pięćdziesiątce. Starzeją się bez obrazy. Twarz Nini była pomarszczona i różowatak starzeją się bardzo szlachetne materiały, kilkusetletnie jedwabie, w które jakaś rodzina wplotła całą swoją zręczność i marzenia. W ubiegłym roku katarakta zasłoniła jej jedno oko. To oko było teraz smutne, szare. Drugie pozostało niebieskie, tak niebieskie, jak wieczne morskie oko pomiędzy wielkimi górami, w sierpniu. To oko uśmiechało się. Nini nosiła granatową spódnicę, wiecznie taką samą, z granatowego sukna, i skromną bluzkę. Jakby przez siedemdziesiąt pięć lat nie kazała uszyć sobie nic innego.

Konrad napisałpowiedział generał i w dwóch palcach, jakby od niechcenia, uniósł list.Pamiętasz?

Takpowiedziała Nini. Pamiętała wszystko.

Jest tutaj, w mieścierzekł generał do niani, cicho, jakby komunikował jej bardzo ważną i poufną wieść.Zatrzymał się pod Białym Orłem. Przyjdzie wieczorem, posłałem po niego karetę. Będzie tu na kolacji.

Tutaj, gdzie?spokojnie spytała Nini. I jej niebieskie oko, żywe i uśmiechnięte, rozejrzało się po pokoju.

Od dwudziestu lat nie przyjmowano tutaj gości. Tych natomiast, którzy niekiedy przyjeżdżali na obiad, panów urzędników z województwa i z miasta, uczestników wielkiego polowania z nagonką, zarządca majątku przyjmował w leśniczówce, przygotowanej na gościnę o każdej porze roku; sypialnie, łazienki, kuchnia, wielka myśliwska jadalnia, otwarta weranda, stoły na krzyżakach czekały na gości dniem i nocą. Wówczas główne miejsce przy stole zajmował zarządca majątku i w imieniu generała zapraszał myśliwych i panów na urzędach. Nikt się nie obrażał, ponieważ wiedziano, że pan domu się nie udziela. Jedynie pleban przychodził do pałacu i to raz w roku, zimą, kiedy na okapie u wejściowych drzwi wypisywał kredą inicjały Kacpra, Melchiora i Baltazara. Pleban, który grzebał domowników. Nikt więcej, nigdy.

Tampowiedział generał.Można?

Miesiąc, jak posprzątaliśmypowiedziała niania.Można.

Na ósmą wieczór. Można?...zapytał podekscytowany, z odrobiną dziecięcej ciekawości, i wychylił się z fotela.W dużej sali. Teraz jest południe.

Południepowiedziała niania.Niech się zastanowię. Do szóstej każę przewietrzyć, potem nakryjemy.Bezgłośnie poruszała wargami, jakby liczyła. Przymierzała czas do ogromu pracy.Takpowiedziała w końcu, spokojnie i stanowczo.

Generał, z ciałem wychylonym ku przodowi, przyglądał się jej ciekawie. Dwa żywoty upływały razem, odmierzane powolnym rytmem bardzo starych ciał. Wiedzieli o sobie wszystko, więcej niż matka i dzieci, więcej niż małżonkowie. Wspólnota, jaka łączyła ich ciała, była bardziej intymna niż wszelka wspólnota cielesna. Może sprawiło to mleko niani. Może dlatego, że Nini była pierwszą żywą istotą, która zobaczyła generała, gdy przyszedł na świat, która widziała go w chwili narodzin, we krwi i brudzie, jakim zawsze rodzi się człowiek. Może z powodu tych siedemdziesięciu pięciu lat, jakie przeżyli razem pod jednym dachem, gdy to samo jedli, wdychali to samo powietrze; stęchlizna domu, drzewa przed oknami, wszystko było wspólne. I nic nie miało imienia. Nie byli rodzeństwem ni kochankami. Było też coś innego, co niejasno było im wiadome. Pewien rodzaj braterstwa, które jest większe, mocniejsze i ściślejsze niż braterstwo bliźniąt w matczynej macicy. Zycie wymieszało ich dni i noce, znali nawzajem swoje ciała i sny.

Niania powiedziała:

Czy chcesz, żeby było tak, jak wtedy?

Chcępowiedział generał.Dokładnie tak. Jak ostatnim razem.

Dobrzerzekła krótko.

Podeszła do generała, nachyliła się i pocałowała żylastą, starczą rękę z pierścieniem i wątrobianymi plamkami.

Obiecaj mipowiedziałaże się nie zdenerwujesz.

Obiecujępowiedział generał cicho, posłusznie.


3

 

Do piątej nie dochodził z jego pokoju żaden znak życia. Dopiero wtenczas zadzwonił na lokaja i zamówił zimną kąpiel. Odesłał obiad, wypił jedynie filiżankę zimnej herbaty. Leżał na kozetce, w półzaciemnionym pokoju, pośród chłodnych ścian brzęczało i fermentowało lato. Słuchał gorącego bulgotania blasku, szumu ciepłego wiatru pomiędzy omdlałymi liśćmi, obserwował szmery w pałacu.

Teraz, kiedy pierwsze zaskoczenie miał już za sobą, raptem poczuł się zmęczony. Człowiek przygotowuje się do czegoś całymi latami. Najpierw się obraża. Potem pragnie zemsty. Potem czeka. Już od dawna czekał. Już nawet nie wiedział, kiedy obraza i żądza zemsty przekształciły się w oczekiwanie. Wszystko się zachowa, ale będzie bezbarwne, jak te bardzo stare fotografie, które jeszcze utrwalano na metalowej płytce. Światło i czas zmywają z płytki ostre, charakterystyczne odcienie linii. Trzeba obracać fotografią, niezbędne jest też pewne załamanie światła, aby na ślepej metalowej płytce rozpoznać tego, którego rysy kiedyś tam wessała lustrzana tafla. Tak blednie z czasem każda ludzka pamiątka. Ale pewnego dnia skądś pada światło i wtedy znów widzimy czyjąś twarz. Generał przechowywał w szufladzie takie stare fotografie. Portret ojca. Na tym obrazie ojciec jest w mundurze kapitana gwardii. Włosy miał kędzierzawe, jak dziewczyna. Z ramion opadał mu biały płaszcz gwardzisty, którego poły przytrzymywał na piersi upierścienioną ręką. Przechylił głowę, z dumą i urazą. Nigdy nie wspomniał, gdzie go obrażono i dlaczego. Po powrocie z Wiednia zaczął polować. Polował codziennie, o każdej porze roku; gdy nie trafiała się zwierzyna lub nadszedł czas ochronny, polował na lisy i wrony. Jakby chciał kogoś zabić i przez cały czas przygotowywał się do tej zemsty. Matka generała, hrabina, wyrzuciła z pałacu myśliwych, co więcej, usunęła wszystko, co kojarzy się z polowaniem: strzelby, torby na amunicję, stare strzały, wypchane ptaki i jelenie głowy oraz poroża. Wobec czego oficer gwardii wybudował sobie leśniczówkę. I było tam wszystko na swoim miejscu: przed kominkiem rozpościerały się wielkie niedźwiedzie skóry, wzdłuż ścian, na wyściełanych białym suknem tablicach w brązowych ramach wisiały sztuki broni. Strzelby belgijskie i austriackie. Angielskie noże i rosyjskie karabiny zaopatrzone w kulki. Na wszelką zwierzynę. A w pobliżu leśniczówki trzymano psy, liczne stado, charty i wyżły, mieszkał tam również sokolnik z trzema sokołami w kapturach. Tutaj, w domu myśliwskim, żył ojciec generała. Mieszkańców pałacu widywał jedynie w porze posiłków. Ściany w pałacu pokryto francuskimi jedwabnymi tapetami w pastelowych kolorach: jasnoniebieskim, seledynowym i różowym, które prążkowano złotem w podparyskich tkalniach. Hrabina każdego roku osobiście wybierała tapety i meble we francuskich fabrykach i sklepach, nieodmiennie jesienią, kiedy podróżowała do ojczyzny z rodzinną wizytą. Nigdy nie zaniedbała tej wizyty. Miała do niej prawo, zagwarantowano jej to prawo w intercyzie małżeńskiej, kiedy wyszła za mąż za cudzoziemskiego oficera gwardii.

Może to z powodu podróżymyślał teraz generał.

Myślał o tym, że rodzice nie rozumieli się nawzajem. Oficer gwardii polował, a ponieważ nie mógł unicestwić świata, w którym trafiał się ktoś inny niż on, jacyś inni ludzieobce miasta, Paryż, pałace, obca mowa i obyczajezabijał sarny, niedźwiedzie i jelenie. Tak, może to ta podróż. Podniósł się, stanął przed białym, pękatym piecem z porcelany, który niegdyś ogrzewał sypialnię matki. Był to wielki piec, stuletni, i tak emanował ciepłem, jak dobrotliwy, brzuchaty, gnuśny człowiek, który własny egoizm chciałby złagodzić jakimś łaskawym i drobnym dobrym uczynkiem. Było oczywiste, że matka tutaj marzła. Ten pałac był dla niej zbyt ciemny, sklepione pokoje pośrodku lasu: dlatego pokrywała ściany jasnymi jedwabiami. I marzła, bo w lesie wiecznie wiał wiatr, także latem, wiatr, który miał taki smak, jak górskie potoki, kiedy wiosną wzbierają od tających śniegów i zaczynają się rozlewać. Marzła, dlatego wiecznie trzeba było palić w pękatym piecu z białej porcelany. Matka chciała cudu. Przyjechała na Wschód, ponieważ namiętność, która ją dotknęła, była silniejsza niż rozum i zdrowy sąd. Oficer gwardii poznał ją w służbie dyplomatycznej: w latach pięćdziesiątych był kurierem w poselstwie w Paryżu. Poznał ją na balu i nie mieli nic przeciwko temu spotkaniu. Grała muzyka i oficer gwardii rzekł do francuskiej hrabianki: „U nas uczucie jest silniejsze, ostateczne”. Stało się to na wieczorku tanecznym w poselstwie. Okna zasłaniały białe jedwabne story. Stali we wnęce okiennej i przyglądali się tańczącym. Paryska ulica była biała, padał śnieg. W owej chwili wszedł do sali wnuk Ludwików, król Francji. Wszyscy pokłonili się. Król był w niebieskim fraku i białej kamizelce; powolnym ruchem podniósł do oczu okulary ze złotym uchwytem. Kiedy wyprostowali się po głębokim dworskim ukłonie, spojrzeli sobie w oczy. Wtedy już wiedzieli, że nie mogą postąpić inaczej, muszą żyć razem. Uśmiechnęli się, bladzi i zmieszani. Muzyka odezwała się w sąsiednim pokoju. Francuska panna powiedziała: „U państwa, to znaczy gdzie?...”i uśmiechnęła się, mrużąc oczy jak krótkowidz. Oficer gwardii wymówił nazwę swojej ojczyzny. Pierwszym intymnym słowem, jakie sobie powiedzieli, była nazwa jego ojczyzny.

Powrócili do tej jego ojczyzny jesienią, nieomal po upływie roku. Cudzoziemska pani siedziała w głębi karety, pośród woalek i okryć. Jechali przez góry, przez Szwajcarię, Tyrol. W Wiedniu zostali przyjęci przez cesarza i cesarzową. Cesarz był łaskawy, jak w czytankach. Powiedział: „Uważaj, pani! W lesie, dokąd cię zabiera, żyją niedźwiedzie. On także jest niedźwiedziem”. I uśmiechnął się. Wszyscy się uśmiechnęli. Wielka to była łaska, cesarz żartował z francuską żoną węgierskiego oficera gwardii. Dama rzekła: „Wasza Wysokość, oswoję go muzyką, jak Orfeusz dzikie bestie”. Przejeżdżali przez lasy pachnące owocami, przez łąki. Kiedy przekroczyli granicę, znikły góry i miasta, a kobieta zaczęła płakać. „Chéripowiedziałamam zawrót głowy. Tutaj nic nie ma końca.” Zawrotu głowy dostała od widoku puszty, od nadmiernego ciężaru falującego powietrza, od widoku pustkowia, gdzie już wszystko zebrano z pól, gdzie kareta tłukła się godzinami po bezdrożach, po niebie ciągnęły samotne żurawie, a zagony kukurydzy leżały wzdłuż drogi obłupione jak po wojnie, gdy okaleczona okolica dogorywa za wycofującym się wojskiem. Oficer gwardii siedział w karecie bez słowa, z założonymi rękami. Od czasu do czasu prosił o konia i godzinami jechał wierzchem obok karety. Patrzył na ojczyznę, jakby ją widział po raz pierwszy. Przyglądał się niskim białym domom z werandami i zielonymi okiennicami, w których się zatrzymywali, domom tutejszych ludzi, w głębi ogrodów, chłodnym pokojom, w których znajomy był każdy mebel, a także zapach szaf. Przyglądał się okolicy, której osamotnienie i smutek ścisnęły mu teraz serce jak nigdy przedtem: oczyma swojej żony widział studnię z żurawiem, zasolone pola, brzozowe lasy, różowe chmury na zmierzchającym niebie, ponad równiną. Otworzyła się przed nimi ojczyzna i oficer gwardii z biciem serca poczuł, że ta okolica, która ich przyjmuje, to równocześnie jest los. Kobieta siedziała w karecie i milczała. Od czasu do czasu podnosiła do oczu chusteczkę. Wtedy jej mąż wychylał się z siodła i pytająco patrzył w załzawione oczy. Lecz kobieta dawała znak, by jechać dalej. Byli sobie bliscy.

Z początku pociechą był pałac. Taki wielki, las i góry odcinały go od równiny: był dla niej ojczyzną w tej obcej ojczyźnie. Teraz przybywały za nimi platformy, co miesiąc jedna. Z Paryża i Wiednia, wozy z meblami, z płótnem, z adamaszkiem, ze sztychami i ze szpinetem, ponieważ pani chciała przy pomocy muzyki oswoić dziką bestię. Kiedy wreszcie urządzili się w pałacu i zaczęli w nim żyć, spadł obfity śnieg i uwięził pałac, niczym milczące, ponure wojsko z północy oblężony zamek. W nocy sarny i jelenie wychodziły z lasu, przystawały w śniegu: w blasku księżyca patrzyły zdziwionymi, opalizującymi na niebiesko, ciemnymi, poważnymi oczyma zwierząt w stronę oświetlonych pałacowych okien i z odchylonymi w bok głowami słuchały muzyki sączącej się z pałacu. „Widzisz?...”powiedziała kobieta przy fortepianie i roześmiała się. W lutym mróz zegnał wilki z ośnieżonych stoków, lokaje i myśliwi rozpalili w parku stos z faszyny; basiory, wyjąc, krążyły w polu przyciągania ognia, w zasięgu jego czarów. Oficer gwardii wszedł z nożem pomiędzy wilki; kobieta przyglądała się z okna. Czegoś nie umieli ze sobą załatwić. Ale kochali się.

Generał podszedł do portretu matki. Obraz był dziełem wiedeńskiego malarza, który namalował także portret cesarzowej z opadającym na ramiona warkoczem; oficer gwardii zobaczył ów obraz w gabinecie cesarza, w Burgu. Hrabina miała na głowie słomkowy kapelusz z różowymi kwiatami, jaki noszą latem dziewczyny we Florencji. Obraz w złotej ramie wisiał na białej ścianie, nad zrobioną z czereśniowego drewna komodą z mnóstwem szuflad. Ten mebel należał niegdyś do jego matki. Generał obiema rękami oparł się o blat komody i podniósł wzrok na obraz. Młoda kobieta na obrazie wiedeńskiego malarza odchyliła głowę w bok, subtelnym i poważnym spojrzeniem patrzyła w nicość, jakby pytała: „Dlaczego?” Taka była treść obrazu. Szlachetna linia twarzy, zmysłowa szyja, ręce, na które naciągnęła szydełkowe mitenki, białe ramiona, piersi w dekolcie seledynowej sukni. Była obca. Walczyli ze sobą bez słów, muzyką i polowaniem, podróżami i wieczorkami, kiedy pałac rozwidniał się, jakby w pokojach wybuchł pożar, a stajnie wypełniały się końmi i karetami gości. Na wielkich schodach prowadzących do pałacu stali, co czwarty stopień, sztywni hajducy, niczym wypchane figury woskowe w panopti...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin