Stec Dominika - Mężczyzna do towarzstwa 02 - Kobieca intuicja.pdf

(603 KB) Pobierz
112759084 UNPDF
Dominika Stec
KOBIECA INTUICJA
Miłość w Paryżu
Więc napisałam książkę o miłości do Pedra.
Nie zaczyna się od więc. Moim uczniom stawiam za to minusy. Tylko że gdybyście przez dwa
miesiące ślęczeli nad książką o miłości do Pedra, też mielibyście ochotę zacząć od więc. Z
czterema błędami ortograficznymi, co wyrównuje rekord Rapcuchowicza z III c.
Obawiałam się, że kiedy skończę, miłość do Pedra przejdzie mi jak ręką odjął. Ale jakże nie
kochać ucieleśnienia marzeń, powiedzcie? Połowa kobiet tęskni za takim w snach, a ja budzę się
rano - i ucieleśnienie leży obok mnie. Jak Adam obok Ewy. A jedyną ceną za życie w raju jest
to, że po nocy nie możecie doszukać się stanika. Dopóki mieszkałyście same, był na swoim
miejscu. Teraz odnajduje się nieoczekiwanie na kinkiecie albo w barku. Metafizyka miłości.
Uwielbiam tę metafizykę! Mogłabym nic więcej w życiu nie robić, tylko kochać Pedra. Sto
osiemdziesiąt centymetrów męskości plus seksownie zrastające się brwi. Kochać Pedra, robić
zakupy z Pedrem, kłócić się z Pedrem, wszystko. Byle z nim. Ale niestety, nie da się robić tego
bez przerwy. Tego ranka musiałam pędzić na umówione spotkanie z moją przyjaciółką Robertą.
W sprawie miłości do Pedra. To ona namówiła mnie na książkę.
Jeszcze nie dopiłyśmy kawy w jej gabinecie, a już miałam podpisaną umowę z wydawnictwem i
wypłaconą zaliczkę. Uczucie do Pedra przynosiło mi rozliczne korzyści duchowe i fizyczne, ale
na finansowe doprawdy nie liczyłam.
Roberta z pewnością rasowego wydawcy orzekła, że książka da się sprzedać po redakcyjnych
poprawkach, wystarczy skrócić zdania. Mam nie pisać na okrągło jak polonistka. Byłam
zdecydowanie bardziej polonistką niż literatką, ale przytaknęłam, że jasne. Nie chciałam wdawać
się w fachową dyskusję z Robertą, bo zaczyna wtedy używać słów, które pierwsze słyszę. Mimo
że mam magisterkę. Poza tym wolałabym raczej od serca niż fachowo.
112759084.001.png
- Tylko czy ta książka w ogóle ma sens, Roberto?
- Oczywiście, Dominiko. Skrócisz zdania i będzie miała sens. Miałam nadzieję, że wie, co mówi.
W powieść o miłości do Pedra włożyłam kawał mojego życia! Nie zdawałam sobie wcześniej
sprawy, że moje życie jest w gruncie rzeczy czytadłem. Nie, że głupie czy naiwne, tylko
nieprzytomnie ciekawe. Takie życiowe. Choć może wyłącznie dla mnie, tego nie byłam pewna.
Obiektywnie patrząc, Pedro jest intrygującym facetem. Pociągająco tajemniczym. Miewa luki w
pamięci po niedawnym wypadku. W gruncie rzeczy wszystko już sobie przypomniał -z
wyjątkiem niektórych kobiet. Ciekawe. Moja przyjaciółka Gośka twierdzi, że to raczej dowód
zdrowia. Jej mąż Berni ma to samo bez wypadku. Nie pamięta kobiet. W towarzystwie Gośki
nawet się im nie kłania. Najwyżej tym brzydszym.
Zaczęłam pisaninę całkiem nieźle, bo w Paryżu. Towarzyszyłam Pedrowi, który załatwiał tam
sprawy księżnej Reńskiej, swojej opiekunki z czasu rekonwalescencji. Przyznacie, że Paryż
pasuje do pisania książki o miłości do Pedra. W ogóle o miłości do kogo się chce. Miejsce
magiczne, jeżeli chodzi o te sprawy. Choć głównie pisałam w hotelu, a tam - gdyby nie zdjęcie
Centrum Pompidou na ścianie - nie wiedziałabym, że jestem w Paryżu. Hotele są do siebie
podobne jak jednojajowe bliźniaki. Rozróżnia sieje po miejscowej faunie. Jeśli na ścianie
wygrzewa się jaszczurka - jesteśmy w Południowej Ameryce, jeśli pod łóżkiem drzemie pyton -
Afryka. Koloryt lokalny. Tak to nazywa mój tata, któremu zdarzyło się już w Toowoombie
zaliczyć wykład o perspektywach kalifornijskiej neurochirurgii, wygłaszany przez francuskiego
Nigeryjczyka po niemiecku. Tam można nadepnąć w brodziku na Elseya dentata. Podobno
niegroźny żółw, choć chyba wynika z nazwy, że zębaty.
W paryskich hotelach koloryt lokalny piszczy w ścianach. Według mnie to myszy, według Pedra
- rury. Były akurat piekielne upały i ciągłe problemy z hydrauliką. Ale myszy też są w upał
nadpobudliwe. Nie mówiąc o ludziach! Pedro przez całą kolację plótł coś o rurach, ja o myszach.
Tak zaczęła się nasza pierwsza paryska kłótnia.
Tej nocy zaczęłam pisać, żeby utrwalić cudowne chwile, gdy Pedro był moim ideałem. To
znaczy nadal nim był, ale w Paryżu nie trzeba się w tym celu wysilać. Być może on był moim
ideałem nałogowo? Poznałam go po wypadku, kiedy sam nie bardzo wiedział, kim jest, i od
pierwszego wejrzenia został moim ideałem. A przecież mógł się okazać seryjnym mordercą albo
politykiem, prawda? Na szczęście okazał się kustoszem. Kierował muzeum regionalnym i
mieszkał w barokowym pałacyku pośrodku francuskiego ogrodu. Takiego geometrycznie
wystrzyżonego, wiecie. Kuliste krzaki, labirynty z roślin, panienki z marmuru.
- Pedro - westchnęłam na to wniebowzięta - jeżeli mi powiesz, że trzymasz w dworskich
stajniach białego konia, na którym przybędziesz pod moje okno...
- Kozę, Do - przerwał mi. - Jest koza w komórce. Zwie się Dafne. Ale biała!
Biała czy czarna, na kozie przybyć się nie da. Donikąd. Zero romantyzmu. Tyle że wspomnienie
kozy Dafne straszyło mnie w Paryżu. Żar lał się z nieba. Takiego upału nie mieli od czasów
trzech muszkieterów. Dziękowałam Bogu, spotykając czynną fontannę, w której było dość
miejsca na zanurzenie stopy. Bo normalnie fontanny rozpoznawało się po kłębowisku spoconych
ludzi, spośród których sterczał nadgryziony przez rdzę posążek. Niestety, Pedro miał ambicje,
żeby obejrzeć w Paryżu coś więcej niż czynne fontanny i swoją ukochaną Dominikę. Wieża
Eiffla, Łuk Triumfalny, cmentarz Pere Lachaise, pałac Tuileries, Pola Elizejskie, Moulin Rouge,
Sophie Marceau, Montmartre... Chryste, świeżo odzyskał pamięć, ale ja znałam Paryż, jakbym
urodziła się w Luwrze jako mleczna siostra Mony Lizy. Każdy w miarę rozgarnięty człowiek zna
Paryż od urodzenia. Z książek, z filmów, ze wszystkiego! Czy potrzeba jeszcze biegać po nim w
majtkach mokrych od potu?
Ze zmęczenia i upału zabytki klasy zerowej kojarzyły mi się z trywialną białą kozą. Przed
katedrą Notre Dame przypomniałam sobie, że Cyganka, w której kochał się dzwonnik
Quasimodo, hodowała kozę. Oglądałam w telewizji stary film z Lollobrigida. Kwiecista chusta,
cekiny i biała koza jedząca z ręki. Na placu Vendome uświadomiłam sobie, że Chopin z George
Sand paśli kozy na Majorce. Dla żartu, ale zawsze. Nawet sycylijska Cosa Nostra mi się
przypomniała, choć to dlatego, że consigliere pokręcił mi się z Conciergerie. Poza tym drażniły
mnie te kozy paryżanki, niezależnie od tego, czy to Pedro im się przyglądał, czy one jemu.
Zresztą stolica Francji jest miastem międzynarodowym i ze dwa razy wpadły mi w oko
młodziutkie zgrabniutkie Japonki, które też przyglądały się Pedrowi. Już myśl, że Pedro mógłby
mnie zdradzić, była niesamowita - a co dopiero z Japonką!
W Paryżu kobiety są niesamowicie kobiece, zwłaszcza latem, kiedy więcej widać niż nie widać.
Rozkwitają. Ja sama zaliczyłam pięć pokazów mody, zmieniłam fryzurę i poczułam wzrost
naszej najbardziej pierwszorzędnej cechy płciowej, czyli kobiecej intuicji. Wszędzie widziałam
proroctwa i wieszcze znaki. Nie miałam tego nawet przed rozpadem mojego krótkotrwałego
małżeństwa z Markiem. Więc może teraz te złe znaki to był dobry znak? Ze nie tylko jestem
zakochaną optymistką, ale na dodatek myślę.
Włóczyliśmy się z Pedrem po bulwarach nad Sekwaną. Bukiniści, żelazne krzesełka
porozstawiane wśród drzew, widok na dachy nieznanej mi bazyliki i trochę wilgoci. Co za ulga!
I nagle z alejki wybiegła prosto na nas dziewczyna w białej sukni. Ślubnej. Z bukiecikiem
fiołków. Jak w tych filmowych komediach romantycznych, gdzie samotne panny młode ganiają
po ulicach Manhattanu. Nie wzięlibyście tego za omen? Ja wzięłam, mimo że kompletnie nie
wiedziałam, do czego to przypiąć. A panienka przypięła się do Pedra i rozpuściła język.
Przekłuty. Miała też przekłutą brew, wielokrotnie przekłute ucho, kolorowy tatuaż na policzku.
„Fuck me!" Sądziłam, że takie dziewczyny nie zakładają długich białych sukien do ślubu, ale
widocznie każda z nas ukrywa tę tęsknotę w głębi duszy. Jako polonistka znam słabo łacinę,
trochę lepiej angielski i doskonale staro-cerkiewno-słowiański. Pedro zna francuski i niemiecki.
Nieznajoma zagadywała po turecku albo po węgiersku. Łącznie cala zjednoczona Europa - i nic
z tego nie wynikało.
Jadłam lody oraz smażone udko, obie ręce miałam zajęte, nie mogłam rozmawiać. Pedro ze
swoim udkiem dwoił się i troił. Aż okazało się, że to Polka. Typowe. Polak trafi na swego i na
Księżycu. Tyle że wspólna narodowość nie pomogła nam w dogadaniu się. Miałam zawieszkę,
rzekła Polka. Niby herbatnik, ale szajzelize, nie jarzy na maksa. Było zajedwabiście, a gościor
teraz strzela karpia. I bezkasie, że beret zrzuca! Zbulwił ją zdeka, to machnie się na nabite. Drugi
dzień bije po bandzie. Kaszana! Gdyż miała zawieszkę.
Tu jakby się zazębiła z początkiem i zaczęła od nowa, że niby herbatnik, ale szajzelize. Szczęka
mi opadła. Wyczuwałam w niej dramat na miarę Hamleta, tylko jaki? Jakbym słuchała „być albo
nie być" w staroangielskim oryginale. W końcu poradziłam Pedrowi, żeby dał jej adres
ambasady. Podejrzewałam, że szuka kogoś do lipnego ożenku, choć wydawało mi się to bez
sensu. Ale czy prawdziwe ożenki zawsze mają sens? Czasem naprawdę jest kaszana!
Kiedy ślubna Polka odeszła z adresem, Pedro zapytał mnie, czy sądzę, że ambasador się z nią
ożeni? W obliczu męskiej bezduszności poczułam solidarność z tamtą. Wyjaśniłam mu, że
kobiety mają swoje subtelne potrzeby, których facet nie pojmie. Orzekł, że „fuck me" to nie taka
znowu subtelna potrzeba. I zaraz przypomniał sobie, czy a propos nie chciałabym wrócić do
hotelu, bo on ma świetny pomysł na przed kolacją. Jest dwulicowy jak każdy facet, ale czemu
nie, odparłam godnie. Lubię nasz hotel z Centrum Pompidou na ścianie.
Popatrzyłam za ślubną, niknącą pośród drzew. Na tle spoconych, snujących się leniwie ludzi
wyglądała z daleka jak biała dama. Duch zgilotynowanej arystokratki albo rokokowej ko-
chanicy. I zrozumiałam, że w obecnej sytuacji nie powinnam poczuwać się do damskiej
solidarności. Powinnam zakrzątnąć się na zimno koło mojej przyszłości z Pedrem. Inaczej
podobna biała dama pojawi się kiedyś obok niego znowu i oboje znikną z mojego życia jak garść
ektoplazmy po seansie. Aż zakłuło mnie w sercu i pot pociekł mi po twarzy jak łzy.
Tej nocy zamknęłam się w łazience. Usiadłam na klapie od sedesu w mojej seksownej koszuli
nocnej. Jak mgiełka. Kupionej specjalnie na Paryż. Dobrze, pomyślałam bez specjalnego
powodu, żeby tak pomyśleć, jeżeli Pedro ma mnie za idiotkę, to jeszcze się przekona! I zaczęłam
pisać powieść. Na nagrodę Nike. To znaczy trzy pierwsze zdania napisałam na nagrodę Nike.
Dalej spuściłam z tonu. Wypiłam kieliszek białego wina, napisałam kartkę do Gośki, że bosko, i
wlazłam po natchnienie do wanny z wodą, bo nie szło oddychać.
Rano byłam zadowolona z siebie, jadłam croissanta za croissantem i myślałam o własnym
ślubie. Najroztropniej postąpię, zostając białą damą u boku Pedra, gdy tylko wrócimy do Polski.
Dobrym duchem, bez którego nie potrafi żyć. Faceci potrzebują stabilizacji w życiu. Nie mam co
bronić się przed myślą o drugim ślubie. I tak o nim myślę. Będzie pięknie, zagrają nam
Mendelsohna i posypią nas ryżem. W końcu musi mi się udać, nie to co z Markiem.
Zamiast pisać dalej powieść o miłości, wynotowałam w trzech punktach spis postanowień na
najbliższy rok.
Punkt pierwszy: wyjdę za Pedra.
Punkt drugi: Pedro się ze mną ożeni.
Zamierzałam w drugim punkcie napisać o urodzeniu dziecka Pedrowi, ale zrezygnowałam.
Musiałabym zajść w ciążę przed Bożym Narodzeniem, żeby się wyrobić do sierpnia. O ile
umiem sobie wyobrazić, że prowadzę lekcje jako mężatka, o tyle nie umiałabym z brzuchem
wręczyć świadectwa Rapcuchowiczowi. Bez małżeńskiej przesady póki co.
Punkt trzeci: coś jeszcze. Na razie nie mam konkretnych potrzeb.
Widocznie trzy punkty miały magiczną moc, gdyż pod koniec września oddałam Robercie
wydruk. Tydzień później oznajmiła mi, że powieść wyjdzie na początku listopada. Muszę
przysiąść nad ostatecznym szlifem. Ona da mi Janka Machtę, który wyprowadzi mnie z tekstem
na czyste wody. Od ręki podniosła słuchawkę. Wszedł, kiedy Roberta zapytała mnie, co sam
Pedro sądzi na temat książki o miłości do siebie. „Jaki Pedro?" - odpowiedziałam oszołomiona.
Bo wyobraźcie sobie super przystojnego bruneta z brwiami zrastającymi się nad nosem, z
oczami przenikającymi do szpiku kości i z jednodniowym zarostem. Tak wyglądał Janek
Machta, wchodzący do gabinetu Roberty.
Chryste, myślałam, wracając do domu, już z dziecięcego wózka z budką wypatrywałam
męskiego ideału, a kiedy z trudem znalazłam Pedra, okazuje się, że gdzie splunąć - ideał?
Szczęście, że mam już swój w domu. Co bym zrobiła, gdyby go nie było? Znowu władowałabym
się po uszy w coś podejrzanego. Jak to dobrze, że na świecie istnieje Pedro.
- Pedro, jak dobrze, że jesteś! - wrzasnęłam od progu i uwiesiłam mu się na szyi.
- Ponieważ?
Poczułam dreszczyk. Czyżbym się wygadała? Spróbujcie wytłumaczyć się zazdrosnemu
facetowi. Sam sobie wymyśli i sam sobie uwierzy. Co z tego, że jestem jak ta lilia?
- Ponieważ... nie zabrałam kluczy do domu - wyjaśniłam mu zatem, grzebiąc w torebce. - Jak
bym weszła, gdyby cię nie było? A nie, przepraszam. Jednak są.
W wannie uznałam, że rozsądnie zrobiłam w Paryżu, nie wypełniając trzeciego punktu w moich
rocznych postanowieniach. A nuż wymyślę teraz coś ekstra?
Moje życie i twórczość
Janek Machta miał dwie wady. Przede wszystkim bardziej zwracał uwagę na książkę niż jej
autorkę. Tak jakby Dominika była fikcyjną postacią, książki zaś nie napisała obiecująca
prozaiczka o wymiarach 89 - 61 - 87, tylko literat z brodą, brzuchem i łysiną.
Drugą wadą Janka Machty było to, że po spotkaniu z nim zawsze miałam wyrzuty sumienia. Nie
robiliśmy nic oprócz szlifowania akapitów, a rozmawiając później z Pedrem czułam, że się
rumienię. „Posuwacie się?" - pytał Pedro, a ja obrażałam się na niego, zanim dotarta do mnie
niewinność pytania. Co za terminologia! Nie dziwię się, że Hemingway był erotomanem, Wy-
spiański syfilitykiem, a markiz de Sade sadystą.
- Napisałaś powieść o solidnych literackich parantelach -pocieszał mnie Janek Machta. - Podoba
mi się, kiedy bohaterka pije koniak. Czysty Pilch! Mocny pijacki monolog podszyty ironicznym
sentymentalizmem! A jej rozmowa z księdzem ma coś z klimatu Stendhala.
Raz znalazł u mnie mityczną wyobraźnię Borghesa, kiedy indziej coś z Prousta. Wydawał mi się
miłym i literacko oblatanym facetem.
- A ogólnie co powiesz? - spytałam niby to mimochodem.
- Ogólnie, rzecz jasna, Grochola jest daleko lepsza. Ale poradzimy sobie.
To był któryś z kolejnych momentów, kiedy pomyślałam, że potrafiłabym z zimną krwią zabić
Janka Machtę razem z jego nienagannym wychowaniem, miłym uśmiechem i ogólną życzli-
wością dla kobiet. Potem by to opisali w tabloidzie, dostałabym propozycję sesji w „Playboyu",
póki mam dwadzieścia pięć lat po raz ostatni w życiu, i zrobiłabym sensowną karierę, a nie lite-
racką.
W listopadzie książka wyszła. Najpierw przeczytała mama. Powiedziała, że to najpiękniejsza
powieść, jaką czytała. Wzruszyła ją do łez. Płakała pół nocy.
- Serio? - ucieszyłam się własną biegłością literacką. -W którym miejscu płakałaś?
- W pokoju, w łazience, w łóżku. Wszędzie.
- Ale w którym miejscu książki?
- Och, zaraz na początku! - Mama załkała mi w komórkę. -Kiedy przeczytałam twoje nazwisko
na okładce.
Tata powiedział, że w książce jest za dużo ekshibicjonizmu. Czy nie mogłam wydać mojej
dziewczęcej powieści o jednorożcu? Po co Pedro i miłość? To moje osobiste sprawy i nie ma co
wywlekać ich publicznie. Jak w telewizji i w prasie kolorowej. Czy wszyscy ulegli modzie na
bezwstydne obnażanie prywatności? Zachowuję się jak jakaś Britney Spears. Ho, ho! Tata nigdy
nie przyznawał się, że ją zna, wstydził się. Musiał być autentycznie wzburzony moim debiutem.
Miałam za sobą dwa poważne romanse, małżeństwo, rozwód, a nie zauważyłam, że ojcowie są
naprawdę zazdrośni o córki. Książki rozjaśniają w głowach.
Po południu zawiozłam ją Gośce w prezencie. Wieczorem zadzwoniłam, żeby mi powiedziała,
co sądzi. Na zdaniu Gośki najbardziej mi zależało.
- Do, nie zdążyłam jej otworzyć. Musiałam wydepilować się, zrobić masaż karku tymi kulkami
na sznurku. Dom jest na mojej głowie, nie myśl!
Jeżeli ma się na głowie dwanaście pokoi, dwa tarasy, ogród, basen i ludzi, którzy się tym
wszystkim zajmują za nas, a czyta się z wydepilowanymi łydkami, to nie ma lekko.
- Czyli nie ciekawi cię?
-Naturalnie, że mnie ciekawi, Do. Tylko nie pamiętam, gdzie ją położyłam.
Po godzinie zadzwoniła, że książka się znalazła. Dobrał się do niej Berni. Czyta zamknięty w
gabinecie. Horror! Nie chce oddać, ale Gośka zabierze mu siłą. Powiedziałam jej, żeby nie była
paskudna i zostawiła książkę mężowi. To mój pierwszy fan.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin