Koontz Dean - Trzynastu Apostołów.doc

(2371 KB) Pobierz

Dean KOONTZ

Trzynastu apostołów

Z angielskiego przełożyli WITOLD NOWAKOWSKI IZABELA MATUSZEWSKA

 

 

 

 

Dedykuję tę książką moim przyjaciołom, Jerryemu i Mary Ann Crowe. Znamy się długo, ale ostatnio doszliśmy z Gerdą do wniosku, że mamy do Was świętą cierpliwość. Dziękuję zatem za rozrywkę, jakiej nam zawsze dostarczacie (czasem świadomie), za dom zbudowany u wrót piekła i za to, że umiecie wytknąć mi wszystkie błędy. Każdą pomyłkę. Choćby najmniejszą. Taką maleńką, że nawet Bóg by jej nie zauważył. Dzięki. Dzięki. Dzięki.

 

Spis treści

Trzynastu apostołów

Czarna dynia

Pani Attyla Hun

W głąb ciemności

Dłonie

Złodziej

W potrzasku

Bruno

My troje

Twardziel

Kocięta

Zamieć

Brzask świtu

Chase

Nota do czytelnika

Źródła opowiadań

 

Trzynastu apostołów

1

Było jesienne popołudnie. Joey Shannon wjechał pożyczonym wozem do Asherville i nagle oblał się zimnym potem. Ogarnęło go straszliwe poczucie bezradności.

Miał szczerą ochotę szarpnąć kierownicą, zawrócić na środku ulicy, wcisnąć gaz do dechy i uciec stąd jak najdalej.

Mieścina była tak samo ponura jak większość sennych osiedli górniczych w Pensylwanii. Tłuste lata skończyły się już dawno temu, wraz z zamknięciem kopalni. Ale to nie ten widok zmroził mu krew w żyłach i doprowadził go na skraj rozpaczy. Na dobrą sprawę sam nie wiedział, co wywołało tę reakcję. Może za długo zwlekał, zanim wrócił?

Część handlowa ciągnęła się zaledwie przez dwie przecznice, korzystał z niej niecały tysiąc mieszkańców i jakieś dwa tysiące ludzi z okolicznych wsi i miasteczek. Niskie, najwyżej dwupiętrowe domy - zbudowane jeszcze w połowie dziewiętnastego wieku i przez stulecie pociemniałe od pyłu węglowego - wyglądały niemal tak samo, jak zapamiętał je z dzieciństwa.

Lecz rada miejska albo zrzeszenie kupców poważnie wzięły się do odnowy. Wszystkie drzwi, okna, okapy i okiennice zostały na nowo pomalowane. Kilka lat temu wyrąbano w chodnikach dziury i posadzono w nich młode klony. Drzewa wyrosły najwyżej na dwa metry i wciąż wspierały się na palikach.

Jesienne, bursztynowo-czerwone liście powinny nieco ożywiać miasto, ale pod koniec dnia Asherville było posępne, skulone i odpychające. Dziwnie zmarniałe słońce, które balansowało na najwyższych szczytach gór leżących na zachodzie, dawało niewiele światła. W bladożółtej poświacie cienie drzewek stawały się coraz dłuższe i na kształt chudych rąk sięgały w stronę zniszczonej asfaltowej jezdni.

Joey włączył ogrzewanie. Poczuł mocniejszy powiew, lecz dopiero po chwili zrobiło mu się trochę cieplej.

Nad dzwonnicą kościoła Matki Boskiej Bolesnej jakiś ogromny czarny ptak zataczał wielkie kręgi na tle purpurowego nieba. Wyglądał niczym ciemny anioł szukający schronienia w świętym przybytku.

Kilku przechodniów snuło się po ulicach. Joey minął parę samochodów. Oczywiście nie widział żadnych znajomych twarzy. Nie było go tu bardzo długo. Ludzie zmienili się przez lata. Niektórzy pewnie wyjechali. Inni umarli.

Skręcił w żwirową dróżkę wiodącą do starego domu po wschodniej stronie miasta. Nie wiadomo dlaczego bał się coraz bardziej. Owszem, drewniane ściany wyraźnie tęskniły za farbą, a smołowany dach wymagał gruntownej naprawy, ale dom nie wyglądał gorzej niż te, które stały w śródmieściu. Skromny. Przygnębiający. Zaniedbany. Nic więcej. Pomimo biedy Joey spędził tu szczęśliwe lata. Jako dziecko nawet nie zdawał sobie sprawy, że rodzice ledwo wiążą koniec z końcem. Poznał prawdę dopiero wtedy, gdy poszedł do collegeu i z pewnego dystansu spojrzał na życie w Asherville. Teraz jednak przez kilka minut siedział w samochodzie, ogarnięty niepojętym strachem. Bał się wysiąść i wejść do środka.

Wreszcie wyłączył silnik i zgasił światła. Ogrzewanie działało słabo, ale w chwili gdy go zabrakło, zrobiło się przeraźliwie zimno. Dom czekał.

Może ten dziwny strach bierze się z poczucia winy, spotęgowanego przygnębieniem? - pomyślał Joey. Nie był najlepszym synem. Przegapił szansę, żeby choć trochę odpokutować za dawne winy. Być może bał się, że przez resztę życia będzie dźwigał to brzemię. Nie miał już komu wyznać swoich grzechów i nie miał od kogo otrzymać rozgrzeszenia.

Nie. To jednak go nie przerażało. Na widok domu poczuł ucisk w piersiach i drapanie w gardle, ale nie ze smutku, chodziło o coś innego.

O zmierzchu zerwał się lekki wiatr z północnego wschodu. Zakołysał gałęziami wysokich na sześć metrów sosen rosnących wzdłuż alejki.

Joey nie wiedział, co się z nim dzieje. W pierwszej chwili wydawało mu się, że zobaczy coś nadzwyczajnego. Uświadomił sobie, że to samo czuł, kiedy był ministrantem i służył podczas mszy. Zawsze czekał na ów nieuchwytny moment, w którym zwykłe wino zmieniało się w świętą krew Chrystusa.

Pokręcił głową, śmiejąc się z własnego strachu. To głupota... - pomyślał. Zachowuję się niczym dzieciak, który boi się straszydła skulonego gdzieś pod łóżkiem.

Wysiadł z samochodu i podszedł do bagażnika, by wyjąć walizkę. Nagle zląkł się, że ze środka skoczy na niego jakiś potwór. Serce waliło mu jak oszalałe. Otworzył bagażnik i odruchowo cofnął się krok.

Oczywiście wewnątrz nie było nic, poza starą i poobijaną walizką. Joey dla uspokojenia nerwów wziął głęboki oddech, zabrał bagaż i zatrzasnął klapę.

Potrzebował solidnego drinka. Zawsze sięgał po whisky w obliczu kłopotów. Czasami to pomagało.

Zewnętrzne schody były rozchwiane. Nieodnawiana od lat podłoga werandy trzeszczała głośno i uginała się przy każdym kroku. Joey tylko czekał, aż zbutwiałe deski pękną nagle pod jego ciężarem.

Ostatni raz był tutaj przed dwudziestu laty. Zdziwiło go, że dom uległ takiemu zniszczeniu. Przez ostatnie dwanaście lat ojciec co miesiąc dostawał pokaźny czek od drugiego syna. Za te pieniądze mógł bez problemu zrobić solidny remont albo wynająć nowe lokum. Ciekawe, co się stało z całą tą kasą?

Klucz - tak jak mu mówiono - leżał pod wycieraczką. Owszem, widok Asherville przyprawiał o ciarki na plecach, ale przynajmniej nikt tu nie bał się włamania. Wiele domów pozostawało niezamkniętych nawet pod nieobecność właścicieli.

Prosto z werandy wchodziło się do salonu. Joey postawił walizkę przy schodach prowadzących na pierwsze piętro.

Zapalił światło.

Kanapa i amerykanka były inne niż przed dwudziestu laty, ale wyraźnie podobne do poprzednich. Poza tym chyba nic się nie zmieniło - z wyjątkiem telewizora, tak wielkiego, jakby należał do Boga.

Resztę parteru zajmowała kuchnia wraz z jadalnią. Stał tam ten sam zielony stół z chromowanym brzegiem, Joey jadał przy nim jako dziecko. Krzesła też były stare, chociaż z nowymi obiciami.

Joey miał dziwne wrażenie, że już od wieków nikt tutaj nie mieszkał. Że dom czekał zamknięty jak grób przez stulecia, aż ktoś odważy się wejść do środka. Matka zmarła szesnaście lat temu, ojciec zaledwie przedwczoraj, lecz można pomyśleć, że nie ma ich od niepamiętnych czasów.

W rogu kuchni były drzwi do piwnicy. Wisiał na nich kalendarz banku First National. Październikowe zdjęcie przedstawiało stertę pomarańczowych dyń na zwiędłych liściach. Jedna dynia miała wycięte usta, nos i oczy jak na Halloween.

Joey zbliżył się do drzwi, lecz nie otworzył ich od razu.

Dobrze pamiętał tę piwnicę. Składała się z dwóch pomieszczeń, do których z zewnątrz prowadziły dwa oddzielne wejścia. W jednej części był piec i bojler, a w drugiej - pokój brata.

Przez chwilę stał z ręką na starej żelaznej klamce, zimnej jak lód i nieczułej na ciepło jego palców.

Klamka zgrzytnęła cicho, kiedy ją nacisnął.

Przekręcił włącznik. Błysnęły dwie przyćmione kurzem i słabe żarówki, wiszące u sufitu. Jedna znajdowała się w połowie schodów, a druga już w kotłowni. Żadna z nich w zasadzie nie rozpraszała mroku.

Joey nie chciał po nocy łazić do piwnicy. Spokojnie mógł to zrobić rano. A tak w ogóle, to po co miałby się tam szwendać?

W marnym świetle widział popękany fragment betonowej podłogi u podnóża schodów. Tu też na pozór nic się nie zmieniło. Ciemność zdawała się wyrastać z wąskich szczelin i pełzać po ścianach.

- Halo? - zawołał.

Zdziwił się na dźwięk własnego głosu. Przecież dobrze wiedział, że w domu nikogo nie ma.

Mimo to czekał na odpowiedź. Cisza.

- Jest tam ktoś? - spytał. Nic.

W końcu zgasił światło w piwnicy i zamknął drzwi.

Zabrał walizkę i poszedł na piętro. Krótki, wąski korytarz, wyłożony zniszczonym szarozielonym linoleum, ciągnął się od schodów aż do łazienki.

Na prawo były drzwi do pokoju rodziców. Prawdę mówiąc, to od szesnastu lat, czyli od dnia śmierci matki, ojciec sypiał tam zupełnie sam. Teraz zabrakło też i jego.

Na lewo, za pojedynczymi drzwiami, był pokój, w którym kiedyś mieszkał Joey. Kiedyś. Przed dwudziestu laty.

Ciarki przebiegły mu po plecach i odwrócił się gwałtownie w stronę schodów. Zdawało mu się, że ktoś za nim idzie. Kto? Śmieszne. Wszyscy stąd odeszli. Odeszli lub poumierali. Schody były zupełnie puste.

Nie wiedzieć czemu, ale ów skromny, mały, ciasny i bezbarwny dom wydawał mu się przeogromnym tajemniczym miejscem, pełnym sekretnych komnat, w których rozgrywał się ukryty dramat i toczyło się nieznane życie. Cisza nie była zwykłą ciszą, lecz wibrowała w uszach niczym krzyk śmiertelnie przerażonej kobiety.

Joey pchnął drzwi i wszedł do swojego dawnego pokoju.

Nareszcie w domu.

Bał się. Nie wiedział czego. A może wiedział, ale ta wiedza istniała gdzieś pomiędzy instynktem a wspomnieniem.

2

Tej nocy z północnego zachodu nadciągnęła jesienna burza i Joey Shannon nie mógł popatrzeć na gwiazdy. Ciemność zakrzepła w gęste chmury i osiadła na zboczach gór, gasząc ostatni promyk światła i zamieniając niebo w kamienny strop ciasnego lochu.

W dzieciństwie Joey często wyglądał przez okno pokoju i zerkał na skrawek nieba nad górami. Widok gwiazd i krótka wędrówka księżyca nad przełęczą przypominały mu, że poza Asherville i Pensylwanią istnieją jeszcze inne światy. Gdzieś tam daleko leżał kraj ogromnej szansy - kraj, w którym nawet chłopiec z biednej górniczej rodziny mógł pokierować swoim dalszym życiem i stać się zupełnie nowym człowiekiem. Zwłaszcza gdy był to chłopiec z głową pełną marzeń i chęcią do działania.

Tej nocy czterdziestoletni Joey znowu zgasił światło i usiadł przy parapecie. Gwiazd jednak nie zobaczył. Miał za to ze sobą butelkę jacka danielsa.

Ostatni raz był tutaj równo dwadzieścia lat temu, także w październiku, podczas krótkiej przerwy w zajęciach na collegeu. Świat wydawał mu się wtedy dużo lepszy. Joey studiował na uczelni stanowej w Shippensburgu. Dostawał małe stypendium, a na resztę wydatków zarabiał, pracując w weekendy i wieczorami w supermarkecie. Mama zrobiła na kolację jego ulubione danie - klopsy w sosie pomidorowym z ziemniakami i pieczoną kukurydzą. Potem zagrał z ojcem partyjkę bezika.

Starszy syn, P.J. (od Paul John), też przyjechał na weekend do domu. Było więc sporo śmiechu, zabawy i czułości. Jak w prawdziwej rodzinie. Spotkania z P.J. zawsze dostarczały niezapomnianych wrażeń. Brylował we wszystkim, czego popróbował - był najlepszy w liceum i potem na studiach, rządził na boisku, wygrywał w pokera. Wszystkie ładne dziewczęta spoglądały na niego rozmarzonym wzrokiem. A przy tym umiał postępować z ludźmi i za każdym razem swoim zachowaniem stwarzał sympatyczną, miłą atmosferę. W naturalny sposób zdobywał przyjaciół i objawiał przedziwną wewnętrzną empatię, która sprawiała, że potrafił już przy pierwszym spotkaniu zdobyć zaufanie swojego rozmówcy. Cieszył się popularnością w każdym towarzystwie. Co więcej, przychodziło mu to bez większego trudu. Był inteligentny, ale nie zarozumiały, przystojny, lecz nie zapatrzony w siebie, dowcipny, ale nie złośliwy - krótko mówiąc, wymarzony kandydat na starszego brata. Joey wciąż widział w nim wzór postępowania i przez wiele lat próbował mu dorównać. Najchętniej by się z nim zamienił.

Niestety, nigdy mu się to nie udało. P.J. kroczył od sukcesu do sukcesu, a Joey staczał się po równi pochyłej.

Teraz pochylił się i wziął parę kostek lodu z wiaderka stojącego obok krzesła. Machinalnym ruchem wrzucił je do szklanki i zalał podwójną porcją whisky.

W tym jednym był na pewno dobry. W piciu. Na koncie nigdy nie miał więcej niż dwa tysiące baksów, ale pijał tylko najlepsze mieszanki. Takie jak jack daniels. Nikt nie mógł powiedzieć, że Joey Shannon należał do tanich pijaków.

Ostatniej nocy w tym pokoju - to była sobota, dwudziestego piątego października 1975 roku - popijał colę. Wtedy nie ciągnęło go do alkoholu. Gwiazdy świeciły jak diamenty na pociemniałym niebie, a on rozmyślał o nowym życiu, które czekało nań za górami.

Teraz miał whisky. Dar od losu.

Znów był dwudziesty piąty października - i znów sobota, tyle że 1995 roku. Joey nigdy nie lubił soboty. Z jakichś nieznanych sobie powodów uważał ją za najgorszy dzień tygodnia. Może dlatego, że wszyscy wtedy szli na kolację, randkę lub do kina? Cieszyli się, że już po pracy... On sam nie widział w tym powodów do radości. Ot, jeszcze jeden tydzień spędzony w więzieniu, które nosiło szumną nazwę życia.

Burza zaczęła się tuż przed jedenastą. Na skrawku nieba, niczym płynne srebro, pojaśniały wstęgi błyskawic. W ich migotliwym świetle Joey raz po raz widział w szybie swoje odbicie. Echo grzmotu strząsnęło z chmur pierwsze krople deszczu. Uderzyły o szybę i zaraz rozmazały widmową twarz Shannona.

O wpół do pierwszej wstał z krzesła i rzucił się na łóżko. W pokoju było ciemno jak w kopalni, ale Joey nawet po dwudziestu latach potrafił po omacku poruszać się po domu. Oczami wyobraźni widział każdą rysę na starym linoleum, okrągły chodnik utkany przez matkę, wąskie łóżko ze zwykłym żelaznym wezgłowiem i nocną szafkę z wypaczonymi szufladami. W rogu stało strasznie porysowane biurko, przy którym przez dwanaście lat odrabiał lekcje. W tym samym miejscu, jako ośmio - lub dziewięciolatek, pisał pierwsze opowiadania o potworach, czarodziejskich królestwach i lotach na Księżyc.

W dzieciństwie kochał książki i chciał zostać pisarzem. Pod tym względem nie poniósł najmniejszej porażki - pewnie dlatego, że nigdy nie spróbował. Po pamiętnym weekendzie w październiku 1975 roku ostatecznie zerwał z pisaniem i porzucił dawne marzenia.

Na łóżku brakowało kordonkowej kapy. Prawdę mówiąc, nie było tam nawet pościeli, ale podpity i zmęczony Joey nie kłopotał się takimi drobiazgami.

W koszuli i spodniach położył się na gołym materacu. Nie zdjął nawet butów. W ciemnym pokoju rozległo się znajome skrzypienie mocno sfatygowanych sprężyn.

Mimo zmęczenia Joey nie zamierzał zasnąć. Pół butelki whisky nie stłumiło strachu ani nie uspokoiło jego skołatanych nerwów. Ciągle czuł się nieswojo. Gdyby zasnął, stałby się zupełnie bezbronny. Musiał jednak choć trochę odpocząć. Za dwanaście godzin miał pochować ojca, powinien więc zachować resztkę sił na pogrzeb. To na pewno nie będzie łatwe.

Przesunął krzesło pod same drzwi, przechylił je i podparł klamkę. W ten sposób stworzył prostą, ale skuteczną barykadę.

Pokój znajdował się na pierwszym piętrze. Żaden intruz nie mógł bez hałasu wśliznąć się przez okno. A poza tym było zamknięte.

Teraz Joey mógł spać spokojnie. Wiedział, że nikt go nie zaskoczy. Nikt. Nic.

Wrócił do łóżka i przez chwilę wsłuchiwał się w szum deszczu bijącego w dach. Gdyby ktoś teraz włamał się do domu, to na pewno by go nie usłyszał. Głuchy pomruk burzy tłumił wszystkie pozostałe dźwięki.

- Chyba przechodzisz kryzys, Shannon - wybełkotał do siebie Joey. - Głupiejesz na stare lata.

Deszcz, niczym ponury dobosz na pogrzebie, powiódł go w ciemną otchłań snu.

A we śnie Joey dzielił łoże z nieboszczką owiniętą w dziwny przezroczysty całun z ciemnymi plamami krwi. Trup nagle poruszył się, jakby ożywiony jakąś demoniczną mocą i pogładził go białą ręką po twarzy. Pokochamy się? - spytały zimne usta. - Nikt się o tym nie dowie. Gdyby ktoś pytał, powiem, że nic nie widziałam. Przecież jestem martwa i ślepa. Odwróciła głowę w jego stronę i zobaczył, że nie miała oczu. Puste oczodoły ziały przejmującym mrokiem. Jestem twoja, Joey. Tylko twoja.

Obudził się nie tyle z krzykiem, ile z rozpaczliwym płaczem. Usiadł na brzegu łóżka, ukrył twarz w dłoniach i szlochał cicho.

Chociaż go mdliło i miał zawroty głowy od przepicia, to jednak dziwił się swojemu zachowaniu. Serce waliło mu jak młot, lecz w gruncie rzeczy czuł raczej smutek niż strach. Na pewno nie znał zamordowanej. Była upiorem z jego wyobraźni, zrodzonym ze zmęczenia podlanego solidną porcją whisky. Wczoraj w nocy zaledwie trochę drzemał, ponieważ przejął się śmiercią ojca. Bał się podróży do Asherville. Teraz miał zwidy od gorzały i długiej bezsenności. Obca kobieta była niczym innym jak koszmarną zjawą. A jednak na wspomnienie jej czarnych oczodołów budziło się w nim poczucie przeraźliwej krzywdy, tak straszliwej, jakby utracił pół świata.

Spojrzał na podświetlany cyferblat. Wpół do czwartej rano. Spał zatem niecałe trzy godziny.

Za oknami wciąż było ciemno i dał się słyszeć monotonny szum wciąż padającego deszczu.

Joey wstał z łóżka i podszedł do biurka, na którym zostawił napoczętą butelkę whisky. Jeszcze jeden głębszy na pewno nie zaszkodzi. Przecież jakoś musiał przetrwać aż do rana.

Odkręcił korek i nagle poczuł, że coś go kusi, aby natychmiast spojrzeć przez okno. Ciągnęła go tam jakaś magnetyczna siła. Stawił jej opór. Okropnie bał się, że po drugiej stronie ociekającej deszczem szyby zobaczy właśnie tę kobietę, lewitującą na poziomie piętra. Martwą, o mokrych i splątanych włosach, z dziurami w twarzy czarniejszymi od otaczającej nocy, w przezroczystej koszuli nocnej i z wyciągniętymi dłońmi - w niemej prośbie, żeby otworzył okno i wraz z nią zapadł się w otchłań burzy.

Był przekonany, że latała tam na kształt i podobieństwo ducha. Nawet nie zerknął w stronę okna. Odwrócił głowę. Gdyby zobaczył zjawę choćby kątem oka, na pewno przyszłaby do niego. Wampiry też pukały w szybę i błagały, żeby je wpuścić, ale nie mogły wejść do domu bez wyraźnego zaproszenia.

Joey usiadł na łóżku z flaszką w dłoni. Uparcie odwracał wzrok od zamkniętego w ramy skrawka nocy.

Nie był pewny, czy się kompletnie urżnął, czy też pomału tracił rozum.

Zakręcił flaszkę, nie pociągnąwszy z niej ani łyka - i sam zdziwił się, że to zrobił.

3

Rano deszcz wprawdzie przestał padać, ale niebo wciąż było zasnute ciężkimi chmurami.

Joey nie miał kaca. Wiedział, jak pić i jednocześnie złagodzić bolesne skutki. Codziennie brał ogromną dawkę witaminy B-complex, żeby uzupełnić straty poczynione przez alkohol. Wiadomo przecież, że przyczyną kaca jest niedobór witaminy B. Joey znał wszystkie odpowiednie sztuczki. Pił metodycznie i w pełni świadomie. Niemal uczynił z tego własny zawód.

W kuchni znalazł coś w rodzaju śniadania: kawałek suchego ciasta kawowego i pół szklanki soku pomarańczowego.

Wykąpał się, włożył białą koszulę, ciemnoczerwony krawat i jedyny garnitur, jaki miał w walizce. Nie nosił go już co najmniej pięć lat, toteż marynarka wisiała na nim jak na wieszaku. Kołnierzyk koszuli też okazał się o numer za duży. W sumie Joey wyglądał jak piętnastolatek ubrany w ciuchy ojca.

Może to ciągły strumień alkoholu odmienił jego metabolizm - dość powiedzieć, że natychmiast spalał wszystko, co pochłonął, i zawsze w grudniu był pół kilo lżejszy niż rok wcześniej w styczniu. Nasuwał się wniosek, że za sto sześćdziesiąt lat mógł w ogóle wyparować.

O dziesiątej wybrał się do Domu Pogrzebowego Devokowskiego przy głównej ulicy. Zakład był wprawdzie zamknięty, ale wpuszczono go, bo właściciel, spodziewał się tej wizyty.

Louis Devokowski od trzydziestu pięciu lat pracował jako przedsiębiorca pogrzebowy w Asherville. Nie garbił się, nie miał ziemistej cery i nie zacierał rąk jak inni przedstawiciele tego fachu, przedstawiani w filmach i komiksach. Wręcz przeciwnie - był krępy i rumiany, z grzywą ciemnych włosów bez śladu siwizny. Ktoś mógłby pomyśleć, że dla niego ustawiczny kontakt ze zmarłymi okazał się dobrą receptą na długie i dostatnie życie.

- Joey.

- Panie Devokowski...

- Bardzo mi przykro.

- Mnie także.

- Wczoraj przyszło tu pół miasta, żeby go pożegnać.

Joey nic nie odpowiedział.

- Był powszechnie lubiany. Joey wolał się nie odzywać.

- Chodźmy do niego - zaproponował Devokowski.

Przeszli do wyciszonej sali z przyćmionym oświetleniem, wyłożonej bordowym dywanem, z bordowymi draperiami na beżowych ścianach. W półmroku majaczyły wielkie bukiety róż. Słodkawy zapach kwiatów unosił się w powietrzu.

Trumna była przepiękna: brązowa z obramowaniem z polerowanej miedzi i błyszczącymi uchwytami. Joey przez telefon prosił Devokowskiego, żeby wybrał najlepszy model. Tego na pewno chciał P.J. - a on płacił.

Joey z wahaniem podszedł do katafalku, jakby spodziewał się, że tak jak w koszmarnym śnie w trumnie zobaczy siebie.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin