O niebezpieczeństwach Wschodu, New Age, ezoteryzmu, radiestezji, magnetyzmu, hipnozy
Opracowanie na podstawie:
świadectwa o. Jacques'a Verlinde'a,
«Pan Bóg mnie ocalił» – nagranie audio (120 min.).
Chciałbym się podzielić moimi doświadczeniami związanymi z oddawaniem się różnym praktykom Wschodu, ukazać niebezpieczeństwa z nimi związane i wskazać drogę wyjścia z nich.
Jestem zakonnikiem o tzw. spóźnionym powołaniu. Wychowałem się w rodzinie chrześcijańskiej. Miałem 20 lat, gdy nastąpiły przemiany roku 1968, będące nie tylko momentem wielkiego wrzenia kulturowego. Byłem młodym naukowcem i przygotowywałem doktorat z chemii i fizyki. Próbowałem zastąpić obecność Boga w moim sercu przez inne ideały, takie jak działalność społeczna, ruch studencki itp. Nie potrafiło to jednak wypełnić pustki po Bogu. Żaden ideał nie był w stanie zastąpić mi Boga, który bardzo mnie fascynował w dzieciństwie – szczególnie Jezus Chrystus-Bóg w Eucharystii. Ta pustka doprowadziła mnie do zagubienia się.
Zaczęło się od tego, że któregoś dnia zostałem zaproszony na medytację transcendentalną[1]. Doświadczenie to wywarło na mnie bardzo silne wrażenie. Powstało we mnie przekonanie, że dzięki tej technice znowu wkraczam na drogę życia wewnętrznego. Rzuciłem się więc całkowicie – z duszą i ciałem – w wir medytacji.
Wkrótce jednak zacząłem odczuwać rozbicie psychiczne. Wszyscy, którzy praktykowali medytację transcendentalną, wiedzą, że nie można się jej poświęcić bez odczuwania jej skutków. Znalazłem się w stanie jakby bardzo silnego zamroczenia.
Postanowiłem dotrzeć do guru,[2] który stał za stosowaną przeze mnie techniką. Pojechałem więc do Hiszpanii. Guru bardzo mnie polubił i zajął się mną. Za jego namową skończyłem doktorat i znowu powróciłem do niego. Stałem się jego uczniem, czyli brahmaczarinem, i byłem z nim zawsze i wszędzie. Mogłem spędzić z nim długi okres czasu w Himalajach – w miejscu, gdzie on sam nauczył się wszystkich technik. Zapoznałem się z ich fundamentem filozoficznym oraz z kontekstem hinduizmu. Poznałem różne praktyki, nazywane na Zachodzie jogą.[3]
Zarówno joga jak i inne praktyki wschodnie są czymś bardziej skomplikowanym i złożonym, niż się sądzi w Europie czy USA. Trzeba widzieć ich fundament doktrynalny, a przede wszystkim zdać sobie wyraźnie sprawę z celu, do którego mają doprowadzić.
Celem wszystkich technik orientalnych jest odnalezienie absolutu, boskości, doprowadzenie do jedności czyli tzw. fuzji, o której będzie mowa później. (...) Głosi się panteistyczną[4] naukę, że wszystko jest Bogiem. Zaciera się granicę między samym Bogiem a stworzeniem. Tak więc wszystko jest przejawem Boga: roślina, krzesło. Nie można zeń wyjść, gdyż jest to sfera zamknięta. Możliwa jest natomiast swoista ewolucja wewnątrz tego jestestwa, w którym tkwimy.
W człowieku sprawa wygląda następująco: również ja jestem bogiem, co mam sobie stopniowo uświadomić. Bóg – według tych poglądów – nie jest osobą, lecz zasadą, mocą, siłą kosmiczną. I ja muszę zatem przebić się przez złudzenie odrębności mojej osobowości i wtopić się w całość otaczającego mnie świata – zespolić się, zjednoczyć z nim. Tak więc ceną – jaką należy zapłacić za dotarcie do tak rozumianego boga – jest wyrzeczenie się swojej osobowości, swojego "ja" i wtopienie się w "bożą", otaczającą nas energię.
Trzeba sobie dobrze uświadomić, że u podstaw praktyk orientalnych leży odrzucenie Boga osobowego. Wymieniane w hinduizmie bóstwa – np. triada: Wisznu, Brahma, Sziwa – są w gruncie rzeczy zasadami. Nie ma tu mowy o istotach-osobach. Akcentuje się jedność. Ona jest najważniejsza: stoi ponad wszelkim zróżnicowaniem. (...)
Jak już zaznaczyliśmy, bazą teoretyczną praktyk wschodnich jest panteizm, czyli pogląd, że wszystko jest bezosobowym bogiem. To zaś prowadzi do wyzbycia się własnej osobowości. Jeżeli bowiem bóg ma być jedną całością, muszę się wyzbyć swego wymiaru osobowego, własnej odrębności, inności i wtopić się w energię kosmiczną, która objawia się w wielości otaczających nas bytów.
Wyzbycie się własnej osobowości i wtopienie w energie kosmiczne, czyli fuzja z nimi, jest celem technik orientalnych. Są one zespołem ćwiczeń fizycznych, zmierzających do opanowania energii fizycznej i umysłowej. Techniki te doprowadzają do czegoś w rodzaju utraty świadomości, do wtopienia się w energie kosmiczne, do zespolenia się, fuzji z "całością". Jest to zatem doświadczenie o charakterze bezosobowym: wtapiam się i gubię w świecie, który nie ma nazwy.
Chodzi jednak nie tylko o zjednoczenie się z otaczającym światem i jego siłami. Trzeba ponadto zespolić się ściśle ze swoim mistrzem, gdyż osobowa relacja między uczniem i nauczycielem również uważana jest za dualizm[5] domagający się ostatecznego przezwyciężenia. Prawda ostateczna jest ponad relacją osobową.
Widać zatem, że cechą charakterystyczną tego systemu jest depersonalizacja, czyli dążenie do wyzbycia się odmienności, tożsamości – własnej odrębnej osobowości. Bóg nie jest uważany za osobę, a droga do niego prowadzi przez depersonalizację.
Drogi proponowanej przez techniki orientalne nie można pogodzić z drogą dochodzenia do Boga, ukazywaną przez judaizm i chrześcijaństwo. Objawienie Starego i Nowego Testamentu mówi o Bogu, który różni się od otaczającego nas świata, od natury, od kosmosu, o Bogu-Stwórcy tego wszystkiego. Ten właśnie Bóg, różniący się od stworzeń, objawił się nam. Objawienie ukazuje wyraźną różnicę między Bogiem, a stworzeniem, które przez Niego zostało powołane do istnienia. Ten Bóg, który wybrał Abrahama, objawił, że jest Bogiem-Stwórcą. Ukazał również, czym jest stworzenie.
Tak więc w tradycji Izraela – z której wywodzi się chrześcijaństwo – natura Boska nigdy nie była utożsamiana z przyrodą. Takie rozumienie Boga kształtowało sposób odnoszenia się do Niego. Izraelici mogli zawsze zwracać się do Boga w sposób osobowy. My także możemy modlić się do Tego, który jest Osobą i pozwala nam pozostać odrębnymi osobami. Mogę być odmiennym "ja" przed Tym, który jest Boskim "Ty". Wraz z Nim mogę też działać, tworzyć historię, do czego zresztą On sam mnie wzywa. Osobowy Bóg powołuje mnie do wieczności, która nie będzie miała końca. Jako osoby jesteśmy zatem zapraszani do dialogu miłości z Bogiem osobowym, a nie do jakiegoś doświadczenia pozbawiającego nas osobowości na rzecz zespolenia się, fuzji ze światem.
W historii często pojawiały się panteistyczne poglądy mieszające Boga ze stworzeniem, zatracające granice między Stwórcą a stworzeniem. Często też zamiast Bogu stworzeniu oddawano cześć. Św. Paweł w Liście do Rzymian przestrzega przed niebezpieczeństwem stawiania stworzenia przed Bogiem: «Prawdę Bożą przemienili oni w kłamstwo i stworzeniu oddawali cześć, i służyli jemu zamiast służyć Stwórcy, który jest błogosławiony na wieki. Amen» (Rz 1,25). Jesteśmy nieraz tak zafascynowani stworzonym światem, że zapominamy o tym, iż jest on jedynie bladym odbiciem piękna i potęgi Stwórcy. (...)
Chciałbym powrócić do mojego świadectwa. Otóż na drogę mistyki naturalnej wszedłem w dobrej wierze. Wydawało mi się, że odnajdę Boga przez wyrzeczenie się własnej osobowości. Postawa ta – co zauważyłem dopiero później – była jakby cofnięciem się do etapu życia płodowego. W ten sposób określa się nieraz dążenie człowieka, ujawniające się w obliczu życiowych trudności. Wtedy człowiek może przeżywać pragnienie wyrzeczenia się siebie, zejścia z trudnej drogi tworzenia swojej osobowości: chce jak gdyby powrócić do stadium życia płodowego. Być może podświadomie pragnie znowu żyć w podobnej jedności, jaka w stadium płodowym łączyła go z matką. Na tamtym bowiem etapie życia nie istniały dla człowieka żadne problemy, ponieważ świadomość własnej, odrębnej osobowości nie była jeszcze w pełni wykształcona. Człowiek może przeżywać dylemat: albo stawiać czoła w trudnej walce wewnętrznej o swoją osobowość, albo – stosując różne techniki orientalne – wyrzec się swego wymiaru osobowego na drodze wtopienia się w energie kosmiczne, na drodze fuzji ze światem.
Niechęć do trudnej walki o budowanie własnej osobowości i szukanie ucieczki w fuzję z naturą można częściowo zrozumieć, gdy weźmie się pod uwagę tkwiące w nas następstwa grzechu pierworodnego: nasze zranienie... osłabienie moralne... bezwład...
Tak więc otwierają się przed nami dwie przeciwstawne drogi duchowe. Pierwsza to droga mistyki naturalnej, w której miesza się Boga z przyrodą, co w konsekwencji prowadzi do duchowej regresji, cofnięcia się, wyzbycia własnej osobowości na rzecz bezosobowej fuzji z naturą.
Druga droga – chrześcijańska – prowadzi do umacniania swojej osoby. Osobowy Bóg obdarzył nas bowiem darem synostwa Bożego. Mamy trwać w osobowym kontakcie z Bogiem, naszym Ojcem. Jesteśmy powołani do tego, by wzrastać w naszym dziecięctwie Bożym, trwając w jedności nie z naturą, energiami kosmicznymi, lecz z Jezusem Chrystusem, Synem Bożym.
Co do mnie, to – stosując różne techniki – szedłem pierwszą drogą: drogą mistyki naturalnej. Osiągnąłem stan moksa[6] czyli nirwany.[7] Chciałbym powiedzieć tu coś więcej o technikach opisanych w księgach Wedy. Ich praktykowanie wiąże się z głębokim doświadczeniem subiektywnym. Mają one silny oddźwięk psychosomatyczny. Techniki te mają doprowadzić do fuzji z przyrodą. Wszystkie postawy jogi zmierzają do odblokowania tzw. energii kosmicznej, od której jesteśmy rzekomo uzależnieni, a która ma się znajdować u podstawy kręgosłupa. Jest to tzw. kundalini.[8] Energia ta ma wzrastać w kanałach energetycznych – ida i pingala[9] – znajdujących się po obu stronach kręgosłupa i krzyżujących się między sobą. Te dwa kanały energetyczne wychodzą przez otwory nosowe. Skrzyżowanie kanałów energetycznych to tzw. czakry[10]. Kiedy odblokowuje się stopniowo tę energię przez określone układy ciała, wzrasta ona i otwierają się kolejne czakramy.
Mantry[11], czyli formuły powtarzane w pamięci, mają ten sam cel: otworzyć czakry i odblokować energię. Tak więc energia kosmiczna ma wzrastać wzdłuż kręgosłupa, dopłynąć przez odpowiednie kanały do czakra na szczycie głowy. Gdy energia ta dociera do górnego czakra, następuje jakby eksplozja świadomości, czyli tzw. moks samadhi.[12]
Trzy podstawowe aspekty techniki są następujące: 1) ułożenie ciała, tzw. asana, by odblokować energię przez postawę całego ciała; 2) tzw. pranayama[13], będąca kanalizowaniem oddechu przez jego kontrolowanie, i 3) mantra, należąca do techniki typu umysłowego, mającej również na celu odblokowanie energii.
Warto zwrócić uwagę na fakt, że w tej technice umysłowej chodzi o ćwiczenie autohipnozy rozumu. W tym celu powtarza się mechanicznie mantrę, która staje się coraz dłuższa. Rozum jest całkowicie pochłonięty tym ćwiczeniem, koncentruje się na nim, co – jak to ktoś dobrze określił – powoduje "trzask". Następuje zbyt wielkie napięcie umysłu, nie wytrzymuje on tego i przestaje działać. Pojawia się wówczas coś w rodzaju pustki. I tak wszystkie stosowane ćwiczenia doprowadzają do doświadczenia zjednoczenia, zwanego nirwaną: następuje utrata świadomości osobowej i fuzja z wszystkim, co nas otacza. Towarzyszą temu takie stany fizyczne jak obniżenie tętna i zwolnienie oddechu. Bardzo mocno obniża się przemiana materii. Jest to zatem stan daleki od jakiejkolwiek naturalności. Nosi on nazwę samadhi.[14] (...)
Gdy traci się świadomość osobową, znikają ze świadomości oczywiście i problemy. Dlatego właśnie stany te są kuszące. Z podobnych zresztą powodów ludzie sięgają po narkotyki, alkohol. Chodzi po prostu o zapomnienie o swoich problemach, o wyparcie ze świadomości wszystkich spraw osobistych.
Tak więc oddałem się technikom i ćwiczeniom bez reszty. Dzięki temu znalazłem się w Indiach, w miejscu, dokąd niewielu Europejczyków w ogóle dociera. Przeszedłem bardzo intensywną praktykę i zdobyłem różne doświadczenia. Mogłem też przeżyć i zobaczyć, dokąd naprawdę prowadzą praktyki jogi – przedstawiane ludziom Zachodu jako zupełnie niegroźne.
Po przebyciu etapów wstępnych wszedłem w okultyzm.[15] Znalazłem się w tym bardzo szybko. Czakras zostały już otwarte, byłem przygotowany przez praktyki orientalne. Przyswajałem wszystko niezwykle szybko. Pozwoliło mi to dotrzeć bardzo daleko.
Doświadczenia te miały przynieść mi wyzwolenie, tymczasem rodziły we mnie pewien niedosyt. W całym tym zamieszaniu nie znika bowiem z ludzkiego serca pragnienie miłości. Jeżeli człowiek łączy się ze wszystkim, miłość nie może zaistnieć. Ona nie może być przeżywana w całkowitej samotności. By kochać, muszą być dwie osoby. Miłość jest czymś międzyosobowym – podczas gdy nirwana, moksa i samadhi są doświadczeniami całkowitej samotności. Serce ludzkie jest stworzone do miłości, Bóg powołał nas do miłości.
Pośród tych wszystkich doświadczeń coś mnie niepokoiło i krzyczało w stronę tego TY, tak bardzo upragnionego. Myślę, że w sercu tego niezaspokojenia czekał na mnie Pan. Przybył On, by mnie uchwycić poprzez okoliczność zupełnie przypadkową. Otóż w otoczeniu guru znajdowały się osoby, których stan zdrowia był bardzo zły – chociaż w reklamach omawianych technik podkreśla się ich niezwykle korzystny wpływ na zdrowie. Tak naprawdę to polepszenie zdrowia jest tylko pozorne. Na dłuższą bowiem metę przemiany energetyczne w komórkach, cała przemiana materii przechodzi ogromne zaburzenia z powodu działań przeciwnych naturze. Zmiany w przemianie materii nie ułatwiają życia fizjologicznego, a utrata świadomości osobowej w niczym nie pomagają stronie psychicznej. Z czasem następuje zatem załamanie psychosomatyczne.
Utrata osobowości zaczyna się wpisywać w codzienność. To pozbawianie siebie osobowości jest uważane w tradycji hinduizmu za zupełnie zrozumiałe – za coś pozytywnego. Naprawdę jednak prowadzi ono do niszczenia możliwości psychicznych i odbija się na całym układzie psychosomatycznym.
Tak więc guru wezwał lekarzy, aby zbadali ludzi z jego otoczenia. Jedna z osób, którą wezwał, była chrześcijanką i wspomniała mi o Jezusie. Brzmienie Jego imienia przywróciło mi całą świadomość chrześcijańską. Przypomniało mi o Bogu osobowym, który nie jest jakąś zasadą, mocą kosmiczną, lecz pełnym miłości i do miłości wzywającym mnie TY.
Było to zdarzenie decydujące dla mego życia. Zupełnie niespodziewanie wszedłem na drogę, na której znajdował się Jezus. Ukazywał mi się jako TY o wymiarze Boskim, albo raczej jako JA o wymiarze Boskim, które wzywało mnie osobiście, które mnie wołało i czekało, które przyszło do mnie mówiąc: "Jak długo jeszcze każesz mi czekać?" Przyszedł do mnie Pan. To nie ja znalazłem Boga, lecz On sam do mnie przyszedł.
Rozpoczęła się droga nawrócenia. Zrozumiałem, że muszę odwrócić się od fascynacji naturą i zwrócić się w stronę Stwórcy. Zrozumiałem podaną przez św. Tomasza definicję grzechu: aversio a Deo et conversio ad naturam, czyli odwrócenie się od Boga i zwrócenie się ku stworzeniom. Nie chodzi oczywiście o całkowite odwrócenie się od przyrody, lecz o to, by nie widzieć w niej bożka.
Nie chcę tu oceniać osób wyznających hinduizm. Niektórzy twierdzą, że Hindus – który urodził się w tej kulturze, który żyje uczciwie i szuka Boga przez swoje życie, który robi wszystko, by spotkać się z Nim – znajdzie Go w samym sercu swej religii. Być może. Inaczej jest jednak z nami, ludźmi, którym dane było spotkać się z Bogiem żywym, z Bogiem powołującym nas do jedności z Nim...
Z czasem zaczynałem coraz lepiej rozumieć, że droga, którą obrałem, była cofnięciem się: cofnąłem się bowiem jakby do etapu poprzedzającego objawienie się Boga. Sam chciałem się wyzwolić, znaleźć wielkość, moc, siłę. Teraz trzeba było dokonać zwrotu i spotkać się z Bogiem żywym. Trzeba było porzucić fascynację i ubóstwianie przyrody, by odnaleźć Boga osobowego, który zapraszał mnie do uświęcania życia, do porzucenia zwodniczych praktyk, do kroczenia drogą, którą On sam pragnął mnie prowadzić, szanując całkowicie moją wolność. Bóg wzywał mnie, bym szedł drogą mojego prawdziwego wzrostu i rozwoju.
Musiałem ponownie wszystko opuścić i iść, krok po kroku, śla...
RMAD