Ostry kąt uderzenia.pdf

(394 KB) Pobierz
446828156 UNPDF
Jerzy Marciniak
OSTRY KĄT UDERZENIA
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej
Warszawa 1981
Okładkę projektował: Witold Chmielewski
Redaktor: Wiesława Zaniewska—Orchowska
Redaktor techniczny: Irena Chojdak
446828156.001.png
DWA OBLICZA TEJ NOCY
Bawialnia starego dworu w Chequers, niewielkiej podlondyńskiej miejscowości, rozbrzmiewała
gwarem. Kilka osób w różnym wieku przechadzało się po salonie prowadząc ożywioną konwersację, co
chwila ktoś zatrzymywał się przed wiszącym na ścianie naprzeciwko drzwi prowadzących na werandę
dużym olejnym obrazem. Przedstawiał on ubranego w mundur oficera armii amerykańskiej mężczyznę o
czerstwej, ogorzałej twarzy. Spierano się delikatnie co do wieku oficera w dziewiętnastowiecznym uniformie
kawalerii. Domownicy dumni z uzupełnienia kolekcji tak doskonałym płótnem nie kwapili się z
wyjaśnieniami, kogo ono przedstawia, bawiąc się najwyraźniej domysłami gości. Każdy w portretowanym
widział kogoś innego, na rozwiązanie zaś tajemnicy należało poczekać.
Gospodyni domu i jej najstarsza córka Sarah siedziały wraz z częścią gości przy długim stole. Blask
świec ustawionych na wysokich lichtarzach wraz z przyćmionym światłem elektrycznym stwarzał przyjemną
i przytulną atmosferę, refleksy świetlne chybotliwych płomieni świec tańczyły na srebrze sztućców,
cukiernic, półmisków.
Pod chwilową nieobecność gospodarza prowadzono rozmowę o przebiegu jego choroby, wsłuchując się
w każde zdanie lorda Morana, długoletniego lekarza rodziny. Doktor teraz już z uśmiechem mówił o swym
poważnym zaniepokojeniu sprzed dziesięciu dni, kiedy po pewnej przerwie ponownie pojawiła się gorączka
trawiąc zmęczony intensywną pracą i dalekimi podróżami organizm pacjenta. Najbardziej spontanicznie
radość z powrotu do zdrowia po trzytygodniowej chorobie ojca okazywała Anna.
Nie tańczono, ale młodsza część towarzystwa zebrana wokół gramofonu śpiewała piosenki razem z ich
płytowymi wykonawcami.
Sierżant Anderson z Intelligence Service wsłuchiwał się w przenikające mury melodie. Kończył właśnie
swój dyżur. Do objęcia posterunku przy bramie dworu w Chequers przez Davisona pozostało jeszcze półtorej
godziny. A jutro sobota, 6 marca, i dwudniowy weekend, który Anderson wraz z żoną postanowili spędzić
razem z rodzicami Anny w Harwic na wschodnim wybrzeżu. Sierżant miał nadzieję, że te dwa dni miną
spokojnie, a wizyta nie będzie przerywana ucieczkami do schronów przeciwlotniczych przed bombami
hitlerowskiej Luftwaffe.
Ci dranie nie mają żadnego umiaru — rozmyślał Anderson o niemieckich nalotach nocnych. — Ale,
jeśli nie będzie mgły, tak częstej nad Kanałem w czasie przedwiośnia, to może nie będzie się im chciało
lecieć nad Anglię. Na razie jednak nic nie zapowiadało pogorszenia pogody. Późny wieczór, 5 marca 1943
roku, był wyjątkowo ciepły, bezwietrzny, słowem przyjemny, jeszcze ta muzyka...
Tamci — sierżant miał oczywiście na myśli mieszkańców i gości dworu w Chequers — fajnie się
zabawiają, no, ale jest rzeczywiście okazja. „Stary” wrócił do formy, więc dlaczego mają się nie cieszyć,
zresztą wszyscy się po trosze cieszymy.
Anderson spoglądał na czarne kontury rezydencji. Żaden jednak blask nie rozpraszał mroku. W tym
rejonie zarządzeń o zaciemnieniu okien przestrzegano wyjątkowo skrupulatnie. Mężczyzna dostrzegł tylko
ciemny obrys sylwetki innego funkcjonariusza IS odbywającego dyżuru ny spacer wzdłuż oficyny dworu.
Niebawem zaczęły podjeżdżać pod wejście samochody po uczestników przyjęcia. Odjechało jednak
tylko kilka osób i dochodziła już północ, a rozmowy trwały w najlepsze. Nadal też śpiewano ściszonym
głosem przeboje i piosenki wojskowe, a najpopularniejszą z nich „It's a long way to Tiperary” śpiewali lub
nucili prawie wszyscy obecni w bawialni i przylegających do niej pokojach.
Na piętrze, w pokoju, w którym mieściła się biblioteka, przy ustawionym nieco z boku, obok regałów
zapełnionych książkami, okrągłym stole siedziało czterech mężczyzn. Spowici kłębami dymu z palonych
przez nich cygar rozmawałi z ożywieniem, sięgając niekiedy po kieliszki napełnione alkoholem. Wprawdzie
i tu przeniknęły odgłosy rozmów i dźwięki muzyki, lecz dyskutujący tak dalece pochłonięci byli
omawianymi problemami, że nie zwracali uwagi na to, co się dzieje na parterze.
— Jestem szczęśliwy, że wreszcie mogę rozmawiać z wami, panowie, a nie z doktorem Moranem,
doktorem Marshallem i tymi wszystkimi panami, którzy wciąż zadawali mi to samo pytanie: „Jak się pan
dziś czuje, sir? Co panu dolega, sir?” I to tak przez trzy tygodnie. Już od samego odpowiadania na te
„problemowe” pytania można było wyzionąć ducha.
— Bardzo nam brakowało pana zainteresowania naszymi sprawami i pana rady, panie premierze —
niejako w odpowiedzi rzekł sir Archibald Sinclair, minister lotnictwa rządu Jego Królewskiej Mości.
— Niech się pan nie gniewa, drogi ministrze, ale mówi pan tak samo jak Eden. Zapewne umówiliście
się ze sobą, co? — Premier ostatnie słowa wypowiedział ze śmiechem.
— Mówiłem panom przed chwilą o ustaleniach konferencji w Casablance. Poza tym, że zdecydowano o
inwazji na Sycylię i Włochy, co, jak sądzę, pozwoli wyprowadzić to państwo z wojny. Wraz z prezydentem
Rooseveltem omawialiśmy sposoby skutecznej ochrony naszych szlaków komunikacyjnych na Atlantyku.
Jest to, panowie, sprawa pierwszorzędnej wagi. — Sir Winston nagle spoważniał wkładając do ust grube
cygaro. — A jeszcze dochodzi bombardowanie Niemiec.
— Wiemy, panie premierze, że działania nad Niemcami mamy prowadzić nadal wspólnie z
Amerykanami, oni przejmą akcje lotnicze prowadzone nad Rzeszą w dzień, my zaś będziemy bombardować
Niemcy nocami — wtrącił wyjaśnienie minister Sinclair, spoglądając na generała Portala, szefa sztabu
Królewskich Sił Powietrznych.
— Uznaję zasadność tego podziału — przerwał ministrowi lotnictwa Churchill. — Wynika on między
innymi z lepszego przygotowania technicznego Amerykanów do lotów dziennych nad Niemcy, ale
niezupełnie rozumiem przyczyn małej skuteczności naszych akcji bombowych nad Trzecią Rzeszą.
Propaganda hitlerowska ma dobry materiał do wykorzystania w postaci lejów naszych bomb w odległości
często kilku mil od właściwego celu.
— Co na to pan, generale Harris? — Premier zwrócił się do siedzącego w głębokim klubowym fotelu
generała w lotniczym mundurze.
— W połowie tysiąc dziewięćset czterdziestego pierwszego roku rozpoznanie lotnicze RAF dostarczyło
sztabowi Królewskich Sił Powietrznych i Bomber Command serię zdjęć lotniczych dokonanych nad
obiektami bombardowań wkrótce po przeprowadzeniu przez nas akcji bojowych. Większość zdjęć ukazała
bardzo małe zniszczenia. W związku z tym powstały trzy hipotezy, które trzeba było kolejno eliminować
albo ich trafność uzasadnić. Pierwsza: Niemcy po mistrzowsku, w sposób błyskawiczny, kamuflowali
uszkodzenia, druga: Niemcy niesłychanie szybko i po mistrzowsku uszkodzenia naprawiali, wreszcie
hipoteza trzecia: nasze załogi nie trafiały w cele...
— Wiem coś o tym, drogi generale — przerwał gwałtownie Harrisowi Churchill. — Profesor
Lindemann, mój doradca naukowy, i marszałek Saundby dowiedli wówczas ponad wszelką wątpliwość, że
załogi zrzucają swój ładunek niedbale, byle gdzie. Dochodziło do tego, że tylko jedna na trzy załogi trafiała
w pobliże celu. W Zagłębiu Ruhry zaś wskutek silnej obrony przeciwlotniczej nieprzyjaciela tylko co
dziesiąta załoga wykonywała swe zadanie właściwie. — Premier mówił coraz bardziej emocjonalnie.
— Istotnie tak było, panie premierze — spokojnie próbował wyjaśniać Harris — lecz mamy już rok
tysiąc dziewięćset czterdziesty trzeci. Od roku stoję na czele Dowództwa Lotnictwa Bombowego. Gdy
obejmowałem to stanowisko, Bomber Command miało do dyspozycji trzysta siedemdziesiąt osiem
sprawnych samolotów z załogami, lecz tylko sześćdziesiąt dziewięć ciężkich bombowców i to
posiadających, niestety, przestarzałe wyposażenie nawigacyjne i niezbyt sprawne celowniki. W grudniu
ubiegłego roku posiadaliśmy już dwieście sześćdziesiąt jeden ciężkich bombowców i siedemdziesiąt osiem
bombowców średnich z nowoczesnym wyposażeniem radionawigacyjnym. Załóg też nam nie brakuje,
chociaż, rzecz jasna, około trzydziestu siedmiu procent ludzi pochodzi z dominiów i kolonii.
— Jeśli pan pozwoli, panie premierze —— odezwał się milczący do tej pory generał Portal — to pragnę
dodać, że bombardowanie celów w nocy i to często bez widoczności ziemi stwarza załogom wiele trudności,
pracujemy jednak nad zastosowaniem urządzeń radarowych do naprowadzania i do wykrywania celów.
Mogę zapewnić rząd, że zajmujemy się tym zagadnieniem energicznie.
— Panowie — ponownie odezwał się premier — ofensywa bombowa nad Niemcy jest, jak dotąd,
głównym sposobem pomocy Rosjanom poprzez systematyczne niszczenie niemieckiego przemysłu
wojennego, komunikacji, fabryk amunicji, rafinerii, lotnisk, elektrowni. Z różnych względów nie możemy
jeszcze stworzyć drugiego frontu, lecz ofensywę bombową na Niemcy nie tylko możemy, ale musimy
rozwinąć. — Po chwili milczenia Churchill dodał prawie szeptem — mamy informacje, iż Niemcy szykują
Anglii jakąś niespodziankę związaną z wykorzystaniem atomu. Coś niedobrego dzieje się w zakładach
Norsk-Hydro w Norwegii...
Długo w nocy rozmawiano w bibliotece sir Winstona o podstawowych sprawach wojny z Hitlerem.
Generał Harris przysłuchując się rozmowie i niekiedy sam coś wtrącając pochłonięty był jednak głównie
własnymi myślami, dotyczącymi spraw bombardowania Niemiec. Zapewne można było usprawnić
organizację operacji bombowych i jeszcze bardziej wzmóc ich natężenie, byłoby to dobrą odpowiedzią na
nasilające się w Wielkiej Brytanii żądanie zorganizowania drugiego frontu w Europie, lecz były i realne
trudności. Oto Bomber Command w połowie 1942 roku otrzymało nowe samoloty bombowe — Manchester .
Zawiodły one jednak oczekiwania. Płatowiec opracowano nieźle, silniki posiadały jednakże liczne wady,
niedopracowania konstrukcyjne, często odmawiały posłuszeństwa. W dywizjonach zanotowano wzrost
wypadków lotniczych. Ktoś, kto dokonał takiego niezwykłego czynu, jak przyprowadzenie bombowca na
jednym silniku znad Berlina do środkowej Anglii, otrzymał DSO.
Najnowsze bombowce — Lancastery , okazały się na szczęście dużo lepsze, sprawniejsze, bardziej
niezawodne. Skąd jednak brać ludzi do siedmioosobowych załóg tych maszyn? W Anglii już ich nie ma.
Kłopoty dotyczyły nie tylko sprawy sprzętu lotniczego i szkolenia nowych załóg, lecz i kwestii
przebudowy starych lotnisk, chodziło zwłaszcza o wydłużanie pasów startowych, było to konieczne ze
względu na wprowadzenie do dywizjonów ciężkich czterosilnikowych maszyn. Tylko dlaczego nie mówił o
tym Portal? —— zastanawiał się generał Harris. Po cichu przyznawał rację Churchillowi domagającemu się
większej skuteczności akcji bojowych. Jeszcze pod koniec 1942 roku można było im wiele zarzucić. Lecz,
jakie jest wyjście? Mała liczba samolotów uczestniczących w bombardowaniu to odpowiednio niewielka
skuteczność nalotu. Wielka liczba maszyn w jednej akcji bojowej to niebezpieczeństwo przeszkadzania sobie
w powietrzu, a w przypadku pochmurnych nocy potencjalne niebezpieczeństwo zderzeń własnych
samolotów, zwłaszcza nad celem lub w czasie wykonywania manewru przeciwartyleryjskiego. Harris
wiedział już o niejednym takim wypadku, mimo z góry ustalonych i niby przestrzeganych ograniczeń
wysokości lotu, prędkości, kursu.
Biorąc pod uwagę te niebezpieczeństwa i trudności dowódca Bomber Command był jednak za
koniecznością nieustannego rozszerzania akcji bojowych nad Rzeszą. Liczył bardzo na nowe urządzenia.
— Ej, generale Harris, nad czym zamyślił się pan tak bardzo? — słowa premiera wyrwały generała z
zadumy. — Miał pan dla mnie jakąś niespodziankę — przypominał Churchill z uśmiechem spoglądając raz
na generała marszałka Portala, to znów na ministra Sinclaira.
— Istotnie, panie premierze. Chciałbym zameldować, że wprowadzamy na wyposażenie naszych
maszyn dwa typy urządzeń radionawigacyjnych, które z pewnością pomogą nam zarówno bezbłędnie
dolatywać w rejon celu, jak i dokładniej niż dotąd bombardować. Jedno z nich, oznaczone kryptonimem
GEE, służy do naprowadzania maszyn nad rejon celu bez widoczności ziemi w nocy za pomocą trzech stacji
radiowych wysyłających fale elektromagnetyczne w kierunku samolotu. Odbiornik tych fal, zainstalowany
na stanowisku nawigatora samolotu, rejestruje różnice czasowe wysyłanych i odbieranych impulsów, a
sprzężone urządzenie automatycznie ocenia odległość samolotu od nadajników i wykreśla kurs maszyny.
Być może przypomina pan sobie, sir, że próby takich urządzeń były prowadzone jeszcze w tysiąc
dziewięćset czterdziestym pierwszym roku, nadal je doskonalimy, wydaje się, że jeszcze tej nocy możemy
przekonać się o ich walorach — kończył swą informację generał Harris.
— Jak to? To znaczy, chce pan powiedzieć, że dzisiejszej nocy są one praktycznie sprawdzane?
— Tak. Nie tylko dziś, ale również dziś i mamy nadzieję, że to wszystko wypadnie pomyślnie —
spokojnie odpowiedział szef Bomber Command.
— No więc dobrze, panowie — Churchill zwrócił się do wszystkich trzech wojskowych — mam
nadzieję, że wystarczająco jasno potwierdziliśmy swą wolę rozszerzenia ofensywy bombowej na Niemcy. —
Sir Winston ciężko wstał z fotela, co oznaczało, że spotkanie dobiegło końca..— Chciałbym i ja sprawić
panom niespodziankę, ożywił się. — Przed dwoma tygodniami Stalin przysłał mi film dokumentalny o
bitwie i zwycięstwie pod Stalingradem. Oglądałem już ten film kilka dni temu i przyznaję, że wywarł on na
mnie wielkie wrażenie. Zapraszam was, panowie do siebie na przyszły wtorek, obejrzymy go wspólnie. —
Winston Churchill wraz ze swymi gośćmi wyszedł z biblioteki. Już na schodach prowadzących do bawialni
informował ich, że przed rozpoczęciem przyjęcia napisał właśnie list do prezydenta Roosevelta, informując
go w nim, że w Londynie powstał film dokumentalny o bitwie pod El—Alamein.
— Wydaje mi się — kontynuował Churchill — że prezydent obejrzy ten film z zainteresowaniem, a
wiecie dlaczego? — zwracał się do wszystkich, którzy już w salonie dołączyli do rozmówców gospodarza —
dlatego, że w akcji uczestniczą amerykańskie Shermany . O i jeszcze jedna rzecz, byłbym o niej zupełnie
zapomniał. — Sir Winston ruszył żwawo w kierunku ściany, na której wisiał portret tajemniczego
wojskowego.
— Wiecie, kto to jest? Oczywiście nie! To jest... to jest amerykański Churchill! No, czego stoicie tacy
zdumieni! Im więcej będzie Churchillów w Stanach, tym będzie tam lepiej, nieprawdaż, drogi doktorze? — z
szerokim, jowialnym uśmiechem zwrócił się gospodarz w stronę lorda Morana. — Otóż jest to generał armii
amerykańskiej, Sylwester Churchill — wyjaśniał sir Winston — mój prapradziadek, który zmarł w Stanach
w tysiąc osiemset sześćdziesiątym drugim roku. Portret ten otrzymałem od prezydenta przed ośmioma
miesiącami. Prawda, że to piękny obraz — dodał z dumą odprowadzając gości do obszernego hallu. Za
drzwiami słychać było warkot silników podjeżdżających samochodów. Było już po północy z 5 na 6 marca,
gdy wygaszono światła w rezydencji brytyjskiego premiera w Chequers, tylko gdzieś na południowy wschód
od tej uroczej miejscowości białe na tle czarnego nieba klingi świateł reflektorów przeciwlotniczych
wymacywały nocnych piratów z czarnymi krzyżami na skrzydłach samolotów.
Tej samej nocy, 5 marca 1943 roku, gdy najbliższa rodzina premiera i grono jego przyjaciół oraz
osobistości oficjalnych zaproszonych na kolację cieszyło się z powrotu sir Winstona Churchilla do czynnej
pracy państwowej, po przebytej ciężkiej chorobie, w odległości około 120 mil od Chequers lotnicza armada
bombowców RAF kierowała się znad środkowowschodniej Anglii na południe, by minąwszy Morze
Północne wykonać zadanie bojowe.
140 Lancasterów , 69 Halifaxów , 52 Stirlingi , 131 Wellingtonów i kilkanaście Mosquito w równych
odstępach i odległościach przygotowywało się do przelotu nad liniami niemieckiej obrony przeciwlotniczej
w rejonie Egmond w Holandii. Stamtąd do serca Trzeciej Rzeszy, Zagłębia Ruhry, było już zupełnie blisko.
Około 1300 silników wmontowanych w 442 samoloty wydawało huk tak niesamowity, ze drżała nie
tylko ziemia angielska żegnająca lotników, ale zdawało się, że i bezmiar wód oddzielających ją od
kontynentu.
Jako pierwsze leciały Pathfindery . Do nich to należało wyznaczenie strefy celów za pomocą żółtych flar
oświetlających. Na tych maszynach zainstalowane były specjalne urządzenia nawigacyjne, o których mówił
właśnie generał Harris, one to miały bezbłędnie zaprowadzić dywizjony prosto do celu.
Za nimi 8 maszyn typu Mosquito z elektronicznym wyposażeniem dokładnie wskazywało zgrupowanie
obiektów ataku bombowego, gdyż na ekranach tych urządzeń dostrzec można było kontury hal fabrycznych,
koryta rzek i nitki mostów. A wszystko to w nocy, bez widoczności ziemi.
Wreszcie w szyku bojowym kluczy uszeregowanych schodami w lewo leciały kolejno dwusilnikowe
średnie bombowce typu Wellington , za nimi zaś ciężkie czterosilnikowe Halifaxy , Lancastery , Stirlingi ,
których było aż sto czterdzieści.
Tej nocy 5 Grupa Bombowa wysłała w powietrze prawie wszystkie swoje maszyny. Wiele dywizjonów
pochodziło z innych grup lotnictwa bombowego. Obok siebie lecieli Anglicy i Kanadyjczycy, piloci
australijscy, załogi polskie i lotnicy z Nowej Zelandii.
Ugrupowanie bojowe nad kontynent przeleciało na małej wysokości w obawie przed zbyt wczesnym
wykryciem własnych maszyn przez niemieckie urządzenia radarowe systemu obrony przeciwlotniczej.
Wyprawa licząca kilkaset ciężkich samolotów nie mogła być jednak igłą w stogu siana. Artyleria
przeciwlotnicza hitlerowców, której stanowiska ciągnęły się jedno przy drugim wzdłuż wybrzeża, a później
wokół Zagłębia Ruhry powiadomiona została o zbliżaniu się angielskich maszyn. Informacja ta dotarła na
stanowiska wystarczająco wcześnie, aby dyżurujące baterie mogły rozpocząć ogień w chwili nadlatywania
zasadniczej części ugrupowania.
W samolotach panowało milczenie. Cisza radiowa nakazana jeszcze nad morzem nie zawsze była
przestrzegana tak skrupulatnie. Teraz jednak skupienie załóg osiągnęło punkt kulminacyjny. Piloci,
nawigatorzy, strzelcy pokładowi przyzwyczajeni byli do tej scenerii nocnych wypraw. A jednak coraz
częstsze wybuchy pocisków artyleryjskich, coraz bliższe błyski, eksplozji, oślepianie pilotów i nawigatorów
przez niesamowite światło reflektorów przeciwlotniczych wprowadzały stan napięcia.
Co kilka minut któryś z samolotów trafiony pociskami artylerii niemieckiej „wypadał z gry”, jak
mówiło się później w załogach. W najlepszym razie maszyna wychodziła pod szyk bojowy i jeśli miała
trochę szczęścia, zawracała do Anglii ciągnąc za sobą warkocz ciemnego dymu. Jeśli nawet nie doleciała do
przyjaznego brzegu, to załoga mogła ratować się ze spadochronami, przesiedzieć noc w gumowych łódkach
typu dinghy, a rano miała szanse być dostrzeżona i wzięta na pokład przez kutry ratownicze.
Najczęściej jednak tego szczęścia brakowało. Wówczas gwałtowna eksplozja rozszarpywała maszynę
na kawałki. Hitlerowcy na dole zacierali dłonie z radości, a angielskie załogi zagryzały do bólu wargi, gdyż
zastrzelonym biedakom w żaden sposób już nie można było pomóc. Rozluźniano tylko nieco szyki i
bombowce musiały kontynuować lot, nie było innego wyjścia.
Zanim samoloty dotarły do zewnętrznego pierścienia obrony przeciwlotniczej Zagłębia Ruhry, osiem
maszyn ciemnoczerwonym i pomarańczowym płomieniem dopalało się na tym szlaku od wybrzeża
holenderskiego do Renu pod Kolonią. Lecz wyprawa była już blisko swego przeznaczenia. Przerwano
milczenie w eterze. W słuchawkach pilotów i nawigatorów rozległy się rozkazy nakazujące zmianę kursu i
wysokości. Pathfindery i Mosquity już były nad celem i oznaczały jego obrzeża. Nawigatorzy wpatrywali się
w seledyn ekranów, na których miały się niebawem ukazać kontury obiektów zapamiętanych z odpraw
przygotowawczych do tej wyprawy.
Nagły zwrot na północ. Niski lot wzdłuż Renu po jego prawym brzegu i za kilka minut widać już było
pomarańczowe i zielone flary oświetlające cel bombardowania. Maszyny zmieniały szyki. Zwiększano
odstępy i odległości. Cel wyprawy — miasto, a właściwie jego nie kończące się kompleksy hal fabrycznych,
las kominów i piece hutnicze, gęstą siateczkę torów kolejowych załogi miały już w zasięgu ręki.
Alarm przeciwlotniczy w Essen ogłoszono dość późno. Odpowiedzialnych za to zaniedbanie gestapo
postanowiło szukać już po bombardowaniu. Dowództwo obrony przeciwlotniczej miasta meldowało, że
liczne grupy samolotów przeciwnika lecących na południe nagle dokonały zmiany kursu.
Uliczne megafony wtórując syrenom i klaksonom samochodów straży pożarnej nakazywały
mieszkańcom Essen natychmiastowe zejście do schronów przeciwlotniczych. Ludność cywilna przeżyła już
Zgłoś jeśli naruszono regulamin