Szklarski Alfred - Sobowtor profesora Rawy.rtf

(357 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl

ALFRED SZKLARSKI

 

 

Sobowtór Profesora Rawy

 

 

SCAN-dal


Prolog - niepokojące wezwanie

 

Mimo pełni kalendarzowego lata, od wielu dni trwała zła, jesienna pogoda. Szare, o niskim pułapie chmury wciąż zasnuwały niebo. Co chwila zrywał się porywisty wiatr i smagał ziemię strugami zimnego deszczu. Właśnie zapadał przedwczesny wieczorny zmrok.

Pospieszny pociąg Warszawa - Wiedeń mknął na południowy zachód ku Katowicom. Okna rozkołysanych pędem wagonów rozbłysły elektrycznym światłem.

Wagon restauracyjny był bez przerwy zapełniony. Kelner niezmordowanie przebiegał od stolików do kuchni i roznosił na tacy zamówione przez podróżnych dania. Krążąc po wagonie, co pewien czas ciekawie zerkał na barczystego, starszego mężczyznę o skroniach mocno już przyprószonych siwizną. Zajął on miejsce przy stoliku zaraz po wyruszeniu pociągu z Warszawy i od trzech godzin siedział głęboko zamyślony, nie zwracając na nikogo uwagi. Obiad dawno już ostygł na talerzu, a mężczyzna wciąż w skupieniu coś rozważał.

Kelner właśnie powracał do kuchni, gdy naraz ktoś przytrzymał go za łokieć. Spojrzał przez ramię. To był ten milczący, zamyślony pasażer.

- Czy w Katowicach będziemy bez opóźnienia? - zapytał.

- Już nadrobiliśmy tych kilka minut, przyjedziemy zgodnie z rozkładem - wyjaśnił kelner. - Czy może podać coś innego szanownemu panu?

- Podać...? Co podać? - zdziwił się pasażer, jakby nie zrozumiał pytania.

- Szanowny pan nie zjadł obiadu! Jeśli nie smakował, mogę teraz przynieść jakąś zimną zakąskę! Na pewno jest pan głodny!

- Nie zjadłem obiadu? - zdziwił się profesor Rawa. Spojrzał na stolik i dodał: - Widocznie zapomniałem... Tak, jestem głodny. Proszę o porcję szynki.

- A może by tak filiżaneczkę czarnej kawy? To czasem pomaga człowiekowi - zaproponował kelner.

- Mówi pan, że pomaga...? Nie, dziękuję! Proszę o herbatę.

Pasażer znów pogrążył się we własnych rozmyślaniach. Kelner zaintrygowany pobiegł do bufetu. Wydawało mu się, że w szarych oczach roztargnionego mężczyzny czaił się jakiś nieokreślony niepokój.

Profesor Rawa zjadł plasterek szynki z suchą kromką chleba i popił herbatą. Od najmłodszych lat przestrzegał odpowiedniej diety, dzięki czemu zachował sprawność fizyczną i jasność myśli, które szczególnie tego właśnie dnia mogły mu być bardzo potrzebne.

Czas szybko mijał... Za oknami wagonu zajaśniała łuna, w której od czasu do czasu wykwitały czerwonawe odblaski. Pociąg mknął teraz przez Zagłębie. Wkrótce błysnęły uliczne jarzeniowe latarnie i barwne neony. Pociąg wjeżdżał do Katowic, głównego ośrodka Górnośląskiego Okręgu Przemysłowego, tak swoistego pod względem przemysłowym, krajoznawczym i ludnościowym.

Uśmiech okrasił poważną twarz profesora Rawy. Lubił Katowice, stolicę polskiego górnictwa i hutnictwa. Były one dla niego miniaturą pulsujących życiem i pracą dużych miast europejskich. Spoglądając przez okno profesor położył na stoliku stuzłotowy banknot. Pociąg już wjeżdżał na peron. Rawa szybko narzucił płaszcz. Zapomniawszy o reszcie ruszył ku wyjściu. Kelner porwał pieniądze i pobiegł za dziwnym pasażerem.

- Proszę pana, proszę pana! - wołał w ślad za wychodzącym. - Nie wziął pan reszty!

Nim jednak dotarł do drzwi wagonu, profesor Rawa wmieszał się w tłum pasażerów, którzy pospiesznie schodzili do niżej położonych, osłoniętych pasaży dworca. Zacinał rzęsisty deszcz. Rawa niebawem dobrnął do wyjścia z peronów do hali dworcowej. Naraz przytrzymano go za ramię.

- Proszę o bilet! - rozbrzmiał nieco podniesiony kobiecy głos.

Profesor zamyślony usiłował iść dalej, lecz ktoś uporczywie przytrzymywał go za rękaw płaszcza i wołał:

- Proszę oddać bilet!

Rawa dopiero teraz dostrzegł w budce kontrolera chudą, niską kobietę w mundurze kolejarskim, domagającą się zwrotu biletu. Jakiś podróżny tuż za jego plecami mówił podenerwowanym głosem coś niepochlebnego o roztargnionych ludziach. Profesor zafrasowany zaczął przeszukiwać kieszenie.

Małe zamieszanie nie uszło uwagi mężczyzny, opartego plecami o automat z peronówkami w hali dworca za budką kontrolerki. Spod opuszczonego na oczy ronda kapelusza badawczo przyjrzał się profesorowi, a potem podniósł do góry kołnierz płaszcza. W tym momencie, jakby na umówione hasło, inny mężczyzna, pogrążony dotąd w czytaniu ,,Dziennika Zachodniego” obok drugiej budki kontrolera, natychmiast schował gazetę do kieszeni, po czym szybkim krokiem wyszedł z hali na ulicę.

Profesor Rawa wreszcie znalazł bilet kolejowy w bocznej kieszonce marynarki. Wręczył go kontrolerce. Niebawem wyszedł przed dworzec. Ostatnia taksówka właśnie znikała za narożnikiem ulicy Młyńskiej. Profesor niezdecydowany przystanął na skraju chodnika.

Dwaj tajemniczy mężczyźni, którzy przed chwilą w hali dworcowej wymienili porozumiewawcze znaki, obecnie nie spuszczali wzroku z roztargnionego naukowca. Jeden z nich wyjął z kieszeni gazetę i ostentacyjnie wrzucił ją do kosza na śmieci, umieszczonego nasłupie. Wtedy samochód, zaparkowany przy wysepce na środku placyku, ruszył ku dworcowi. W tej niemalże chwili drugi mężczyzna przystanął za profesorem Rawą, by zapalić ogarek papierosa.

Samochód zatrzymał się przed profesorem przy krawężniku chodnika.

- Jadę do Ligoty, jeżeli gdzieś po drodze, mogę podwieźć - uprzejmie zagadnął kierowca, uchylając drzwiczek wozu.

- Mieszkam na Różyckiego! Bardzo dziękuję, chyba z nieba mi pan spadł! - ucieszył się Rawa. - Kiepska dzisiaj pogoda.

- Prawie całe lato do niczego. Proszę wsiadać, podwiozę pana - odparł kierowca, dyskretnie uśmiechając się ironicznie. - Czekałem na kogoś, kto nie przyjechał tym pociągiem.

Profesor Rawa wsiadł do samochodu.

Mężczyzna, który zapalał papierosa, teraz rzucił niedopałek na ziemię i szybko oddalił się ku Młyńskiej. Tuż za rogiem stała granatowa warszawa. Na widok nadchodzącego drzwi samochodu otworzyły się; w głębi wozu już siedział drugi mężczyzna, który przedtem udawał, że czyta gazetę.

Zaraz też krótko zapytał:

- No i co?!

- Akcja przebiega planowo, jedzie podstawionym wozem - padła odpowiedź i mężczyzna pospiesznie ulokował się na przednim siedzeniu obok szofera.

- Uwaga, już skręcają w Młyńską! - rozległ się ostrzegawczy głos kierowcy.

- Wyprzedź ich i jedź prosto na Różyckiego rozkazał ten w głębi warszawy.

Profesor Rawa tymczasem pochylił się do przodu, z zaciekawieniem obserwując ulicę. Na rogu Młyńskiej i Pocztowej niemal przylgnął twarzą do szyby osłaniającej kabinę szofera. Na Rynku, w potokach światła reflektorów, mimo złej pogody, trwały prace przy budowie szybko wykańczanego, dużego gmachu domu towarowego. Rawa z zadowoleniem stwierdził, że barwny neon na fasadzie budynku już obwieszczał narodziny ,,Zenitu”.

- No, no, nieźle się uwinęli - mruknął Rawa, podziwiając nowoczesne i estetyczne kształty .okazałej budowli.

- Teraz podganiają robotę, bo za dwa dni dwudziesty drugi lipca! Potem znów będą się grzebali! - zauważył kierowca spod oka obserwując pasażera,

- My zawsze musimy wszystko krytykować -  cierpko odparł profesor.                             

Skąpana w deszczu brukowana nawierzchnia ulicy Kościuszki skrzyła się w świetle latarń jarzeniowych, które niczym kryształowy różaniec pięły się ku południowej dzielnicy miasta.

Kierowca silniej nacisnął gaz. Granatowa warszawa wyprzedziła go już znacznie. Samochód lekko wspinał się na wzniesienie przy Parku Kościuszki. Rząd miejskich tramwajów stał przed zajezdnią. Po prawej stronie zarysowała się ciemna skarpa parku, na niej zaś strzeliste kontury zabytkowego, drewnianego kościółka oraz dzwonnicy[1], otoczone gęstwą krzewów i smukłych drzew.

- Zaraz za torem kolejki wąskotorowej należy skręcić w prawo - wyjaśnił Rawa, gdy samochód minął skarpę.

- Znam tę dzielnicę - odparł kierowca i zapytał: - Który numer?

- Czwarty dom z kolei - wyjaśnił profesor. - Willa stoi nieco w głębi ogrodu. Z ulicy numer prawie niewidoczny.

Kierowca trochę przyhamował na zakręcie. Wjechali pomiędzy wysokie krzewy odgradzające ulicę Różyckiego od ulicy Kościuszki. Samochód zaczął zarzucać na mokrej, porżniętej koleinami drodze. Przystanął przed żelazną, ażurową bramą. Profesor wcisnął w rękę szofera dwudziestozłotowy banknot, po czym wysiadł z samochodu, który wkrótce znikł w wylocie opustoszałej ulicy.

Rawa przybliżył się do żelaznej furtki, obramowanej dwoma kamiennymi słupkami. Na każdym z nich, na wysokości twarzy dorosłego mężczyzny, widniały trzy błyszczące, metalowe ozdoby, Wykonane w kształcie wypukłej, okrągłej tarczy. Profesor przystanął przed słupem, w który wmurowane były zawiasy furtki. Dotknął dłonią środkowej tarczy, następnie wykonał nią płaski półobrót w kierunku ruchu wskazówek zegara. W odsłoniętym w ten sposób otworze ukazało się wgłębienie kryjące wylot tuby.

“Nie mam kluczy!” zawołał półgłosem.

Rygiel szczęknął w zamku. Furtka sama otworzyła się szeroko. Dwóch mężczyzn, obserwujących Rawę z ukrycia w pobliskich zaroślach, porozumiewawczo trąciło się łokciami.

Furtka znów sama zamknęła się, gdy profesor wszedł do ogrodu.

Kilkanaście metrów za parkanem znajdowała się wśród drzew obszerna jednopiętrowa willa z wykuszami i wejściem osłoniętym dość głębokim podcieniem. Parter domu zbudowany był z ciosanego białego kamienia, wyżej zaś mur tworzyły nietynkowane, czerwone cegły. W frontowej ścianie widniało tylko jedno małe i okrągłe jak okrętowy iluminator okienko, dzięki czemu dom sprawiał wrażenie dość ponurej, ufortyfikowanej budowli.

Profesor znalazł się wkrótce w głębi podcienia przed drzwiami bez klamki. Nad wbudowaną w nie płaskorzeźbą głowy robota z rozchylonymi ustami i oczami widniała emaliowana tabliczka z zagadkowym, czarnym napisem:

“Powiedz kim jesteś, a dowiesz się, czy zastałeś gospodarza w domu.”

Profesor Rawa nie tracąc czasu pochylił się ku robotowi i szepnął:

“Sezam...”

Jak za wypowiedzeniem zaklęcia legendarnego Ali Baby drzwi otworzyły się bezszelestnie. Profesor przekroczył próg domu. Światło samoczynnie zapłonęło w żyrandolu zwisającym z sufitu. Rawa uważnie rozejrzał się po obszernym hallu. Wszystkie przedmioty znajdowały się na właściwych miejscach. W domu panowała niczym nie zmącona cisza. Profesor ominął lustro wbudowane w środek ściennego wieszaka. Nie zdejmując płaszcza ani kapelusza, stanął przed dużymi, dwuskrzydłowymi drzwiami bez klamki. Lekko przesunął lewą dłonią po bocznej futrynie.

Drzwi same otworzyły się cicho...

Rawa błyskawicznym, niespokojnym spojrzeniem obrzucił swoją pracownię. Dopiero po dłuższej chwili ucho mogło uchwycić leciuteńki szum urządzeń klimatyzacyjnych. Wszędzie panowała idealna czystość i porządek. Pośrodku sali stał długi i szeroki, jasny stół. Na nim znajdował się z boku mały mózg cybernetyczny[2] i różnego rodzaju przyrządy pomiarowe, z wyglądu podobne do telewizorów, anteny, mikrofony, magnetofony, lampy radiowe i telewizyjne wmontowane w jakieś aparaty, wzmacniacze oraz duże i małe skrzynki  z ekranami, tarczami lub wskaźnikami i strzałkami, rozmaite urządzenia elektromechaniczne.

W głębi pracowni była nisza zakryta czteroskrzydłowym parawanem. Rawa podbiegł do niej. Gwałtownym szarpnięciem odsłonił jedno skrzydło parawanu. Strumień jasnego światła automatycznie oświetlił fotel, w którym siedział mężczyzna słusznego wzrostu i silnej budowy ciała. Zewnętrznie stanowił wierną kopię profesora Rawy. Z lekko odchyloną do tyłu głową spoglądał w sufit szklistymi, nieruchomymi oczami. Opuszczone w dół ręce bezwładnie zwisały ku posadzce.

Westchnienie ulgi wyrwało się z ust profesora Rawy, gdy ujrzał swego sobowtóra siedzącego za parawanem. Zaraz jednak pochylił się ku niemu, obrzucając go badawczym spojrzeniem... Teraz od razu spostrzegł w marynarce na lewej piersi szerokie rozcięcie, jak po pchnięciu nożem.

Profesor Rawa zachmurzył się i bardzo zaniepokojony szepnął:

“Ach, więc to tak!”

Nie tracąc czasu podbiegł do stołu stojącego na środku pracowni. Nacisnął klawisz telewizora. Pochylony nad stołem utkwił wzrok w dużym ekranie, na którym kolejno zaczęły ukazywać się wnętrza innych pomieszczeń w domu: jadalnia, gabinet i zarazem jego sypialnia, pokój syna, pokój gościnny, kuchnia, strych, a w końcu garaż z połyskliwym, niebieskim Wartburgiem. Nigdzie nie było żywego ducha.

Rawa wyłączył telewizor. Niemal przerażony pobiegł następnie w róg pracowni, gdzie naprzeciwko drzwi wejściowych mieścił się przyrząd o kształcie stojącego zegara. Zamiast tarczy ze wskazówkami posiadał ekran, nad nim zaś ruchomy obiektyw. Był te aparat nazwany przez wynalazcę “Ego”, co w języku łacińskim oznaczało “ja” lub “ja sam”. Ego był niezawodnym okiem i uchem profesora, bowiem mógł ukazywać osoby, które mimo surowego zakazu wchodziły do pracowni podczas jego nieobecności, a nawet powtarzać ich rozmowy.

Rawa uruchomił przyrząd. Zaraz też ciszę zakłócił głos ostrzegający kogoś, aby samowolnie nie przekraczał progu pracowni. Wkrótce na ekranie pojawił się obraz pokoju, w którym obecnie przebywał profesor Rawa. Słychać było przyciszoną rozmowę dwóch mężczyzn. Naraz jakiś zamaskowany osobnik pochylił się  nad długim stołem.

“Precz z rękoma! Możesz niechcący uruchomić system alarmowy!” ostrzegł drugi intruz również kryjący twarz pod maską. Jego prawa dłoń, schowana w kieszeni płaszcza, zapewne zaciskała się na rękojeści broni.

“Masz rację, to diabelski dom!” mruknął pierwszy osobnik i natychmiast cofnął się od stołu. Ostrożnie podszedł do parawanu. Odsłonięte jedno skrzydło pozwalało ujrzeć jaskrawo oświetlony, pusty fotel.

“A więc sobowtór wychodził z pracowni podczas mej nieobecności...” szepnął Rawa gniewnie marszcząc brwi.

Po krótkiej naradzie intruzi wycofali się ku drzwiom. Potem Ego znów ostrzegał kogoś. Na ekranie pojawiło się trzech chłopców i dziewczynka.

Profesor Rawa nieco rozchmurzył się na widok syna, lecz zaraz znów spochmurniał. Więc jednak Andrzej odważył się wprowadzić tutaj swoich przyjaciół. Wszakże nie miał czasu na zastanawianie się nad nieposłuszeństwem syna, gdyż nowe sceny na ekranie i rozmowy dzieci przykuły jego uwagę.

Dzieci otaczały siedzącego w fotelu sobowtóra, rozmawiały z nim. Sobowtór cierpliwie odpowiadał na ich pytania, spacerował, wykonywał różne czynności. Następny z kolei obraz przedstawiał sobowtóra wychodzącego z Andrzejem z pracowni, a w końcu myszkującego po niej obcego mężczyznę.

Po jakimś czasie Rawa głęboko wzburzony wyłączył aparat. Niezwykłe relacje Ego spotęgowały niepokój, jaki ogarnął go w Londynie po telefonicznej rozmowie z oficerem śledczym milicji katowickiej, który doradził mu jak najszybszy powrót do domu. Profesor teraz nabrał pewności, że alarmujące podejrzenia milicji były jak najbardziej uzasadnione. W jego domu naprawdę czaiło się groźne niebezpieczeństwo. Aby móc skutecznie stawić mu czoła, zaczął porządkować kolejność wydarzeń.

A więc przede wszystkim na dwa dni przed wyjazdem Rawy do Anglii jego syn, Andrzej, wykradł się w nocy z domu. Dlaczego to uczynił...?


Potajemna wyprawa

 

W nocnej ciszy rozbrzmiewało ćwierkanie świerszcza. Andrzej przewrócił się na drugi bok. Widocznie śniło mu się coś przyjemnego, gdyż uśmiech nie znikał z jego twarzy. Tymczasem ćwierkanie świerszcza, z początku dość ciche i monotonne, z każdą chwilą stawało się bardziej natarczywe, aż nagle przerwało je krakanie wrony. Wyrwany teraz ze snu chłopiec z pośpiechem wyłączył głośnik oryginalnego budzika, umieszczonego na stoliczku przy łóżku. Zaniepokojony spojrzał na fosforyzującą tarczę zegara: była jedna minuta po trzeciej. A więc zbudziło go dopiero krakanie wrony!

“Oj, do licha! - pomyślał zły na siebie. - Jeśli ojciec nie wyłączył mikrofonu, wpadłem na całego!”

Jeszcze raz zerknął na swój wspaniały budzik. Otrzymał go zaledwie przed kilkoma dniami od ojca w nagrodę za pomyślnie zdany egzamin do liceum. Profesor Rawa, chcąc sprawić przyjemność swemu jedynakowi, który był zapalonym konstruktorem urządzeń elektronicznych, sam zaprojektował i zbudował dla niego ten niezwykły upominek. Odpowiednio nastawiony czasomierz mógł budzić chłopca utrwalonymi na taśmie głosami zwierząt. Najpierw więc, zamiast dzwonka, rozlegało się stopniowo coraz głośniejsze ćwierkanie świerszcza, potem krakanie wrony, a w końcu przeraźliwy pomruk lwa, który nawet największego śpiocha zrywał na równe nogi.

Andrzej w dalszym ciągu leżał w łóżku, przezornie jednak odwrócił się twarzą do ściany. Zaniepokojony zerkał w ciemność i przez pewien czas pilnie nasłuchiwał. Przecież w domu tym trudno było cokolwiek ukryć przed ojcem. Jeśli również usłyszał u siebie w pracowni dość głośne krakanie wrony, światło w pokoju Andrzeja mogło zapłonąć lada chwila. Byłby to znak, że ojciec sprawdza na ekranie swego telewizora, co się dzieje w sypialni jedynaka. Andrzej tymczasem pragnął, aby ojciec nie przejrzał jego planów.

Ojciec Andrzeja, wybitny matematyk i fizyk, od szeregu lat poświęcał się badaniom naukowym stosunkowo młodej dziedziny wiedzy - cybernetyki[3] oraz szczególnie z nią związanych - automatyki[4] i elektroniki[5]. Dzięki swym dużym uzdolnieniom osiągnął w pracy wprost niezwykłe wyniki i dokonał kilku wynalazków. Był również współkonstruktorem produkowanych w Polsce maszyn analogowych, służących do obliczania równań różniczkowych oraz matematycznych maszyn cyfrowych, zwanych popularnie mózgami elektronowymi. Dla Instytutu Podstawowych Problemów Techniki prowadził badania naukowe we własnej pracowni, przylegającej do jego prywatnego mieszkania. Dla rozwiązywania niektórych zagadnień w zakresie elektroniki i cybernetyki, profesor musiał nieraz najpierw rozwikłać szereg drobnych, lecz niemniej ważnych problemów, toteż niemal codziennie zamykał się do późnej nocy w ciszy obszernej pracowni, wyposażonej w różne najnowocześniejsze przybory oraz urządzenia.

Szczególnie wiele zainteresowania i czasu poświęcał profesor Rawa jednej z ważniejszych metod cybernetyki, to jest modelowaniu. Budowane przez niego na wzór żywych organizmów modele maszyn cybernetycznych, pozwalały mu sprawdzać słuszność założeń i rozważań teoretycznych oraz jednocześnie dostarczały niezmiernie ciekawych materiałów obserwacyjnych do badań układów znacznie bardziej złożonych, zachodzących w żywym organizmie.

Zdarzało się często, że podczas badań nad poszczególnymi częściami maszyn cybernetycznych, profesor odkrywał nowe możliwości dla rozszerzenia ich działania. Wówczas, całkowicie pochłonięty nowym pomysłem, nie widywał się z nikim przez kilka dni. W tym czasie nawet jego syn nie miał dostępu do niego. Nie oznaczało to, że wynalazca całkowicie zrywał kontakt z otoczeniem. Rozmieszczone niemal w całym domu urządzenia telewizyjne umożliwiały mu czuwanie nad jedynakiem oraz kontrolowanie wszystkiego, co działo się w willi i najbliższym jej otoczeniu. Aby uchronić się przed zbytnią ciekawością nieproszonych gości, profesor zabezpieczył swą posiadłość, a szczególnie pracownię, całym systemem specjalnych urządzeń alarmowych.

Rawa był wdowcem. Po śmierci żony, synem jego opiekowała się szwagierka, zamieszkała w pobliżu na ulicy Fitelberga. Dopiero po ukończeniu dwunastu lat Andrzej wprowadził się na stałe do domu ojca. Chłopiec odziedziczył zamiłowanie do techniki i zdolności matematyczne. Uczył się doskonale, z zapałem uczęszczał do pracowni mechanicznej w Pałacu Młodzieży, a gdy tylko ojciec na to pozwalał, wszystkie wolne chwile spędzał w jego pracowni, obserwując z niezmiernym zainteresowaniem niezwykłe doświadczenia. Najwięcej zajmowała go automatyka i sterowanie. Profesor-wynalazca nie skąpił synowi pouczających wyjaśnień, udzielał wskazówek, toteż Andrzej w bardzo krótkim czasie przeniknął wiele jego drobnych tajemnic naukowych.

Andrzej, wyłączywszy głośnik budzika, leżał nieruchomo odwrócony twarzą do ściany. Pełen niepokoju oczekiwał, czy przypadkiem nie rozbłyśnie w pokoju światło. Ojciec od wielu już dni nie opuszczał pracowni. Przeprowadzał jakieś kontrolne doświadczenia przed wyjazdem do Londynu na zjazd cybernetyków. Tym niemniej dzięki istniejącym w domu urządzeniom mógł o każdej porze dnia i nocy obserwować syna, słyszeć jego głos. Andrzej zazwyczaj zwierzał się ojcu ze wszystkich swoich zamierzeń, tym razem wszakże musiał zachować ostrożność. Ojciec na pewno nie pozwoliłby mu na tak wczesne wyjście poza obręb domu i Andrzej nie dotrzymałby przyrzeczenia, uroczyście złożonego wobec wszystkich członków nowo powstałego Klubu Poszukiwaczy Przygód.

Założycielem Klubu był Marek, szkolny kolega Andrzeja. Obydwaj chłopcy mieszkali w sąsiedztwie i przyjaźnili się mimo różnych upodobań. Marek stale marzył o niezwykłych przygodach. Czytywał książki podróżnicze, uwielbiał bohaterskich Indian, entuzjazmował się wyświetlanym w telewizji seryjnym filmem o perypetiach Zorro i z zapałem organizował zawadiackie zabawy. Andrzej natomiast pasjonował się techniką. Naśladując ojca stale coś majstrował bądź studiował odpowiednie podręczniki i jedynie podczas wakacji oddawał się pod komendę żądnego przygód przyjaciela.

Właśnie na początku wakacji Marek zorganizował “tajne stowarzyszenie”, nazwane w regulaminie Klubem Poszukiwaczy Przygód. Oprócz Andrzeja zwerbował na członków Klubu jego młodsze cioteczne rodzeństwo: Maćka i Bożenę. Na inauguracyjnym zebraniu wszyscy przybrali odpowiednie pseudonimy, czyli nazwiska, pod którymi mieli występować, a następnie Murek zaproponował uczcić fakt powstania Klubu jakimś śmiałym czynem. Wtedy to właśnie dziewięcioletnia Bożena pierwsza pospiesznie przypieczętowała decyzję:

“Wódz Cętkowana Twarz ma rację, musimy coś zrobić! Już wiem! Napadniemy na obóz harcerzy!” - zawołała z entuzjazmem.

Wódz Cętkowana Twarz, czyli piegowaty Marek, z uznaniem spojrzał na dziewczynę i odparł:

“Wiercipięta podsunęła niezły pomysł. Poddaję go pod głosowanie!”                                  

W ten sposób wyprawa na harcerzy została jednomyślnie uchwalona. Napad miał być dokonany nazajutrz na krótko przed świtem. Nie było to zbyt łatwe zadanie. Przede wszystkim młodzi entuzjaści przygód nie mieli odwagi prosić rodziców o pozwolenie na tak wczesne wyjście z domu. Musieli więc wymknąć się niepostrzeżenie, a to znów powodowało konieczność samodzielnego przebudzenia się o odpowiedniej porze. Ku swemu wielkiemu zmartwieniu wszyscy członkowie Klubu, niemal natychmiast po przyłożeniu głowy do poduszki zapadali w mocny, zdrowy sen i niemało wysiłku trzeba było ze strony rodziców, aby nakłonić ich do wczesnego wstawania. Nic więc dziwnego, że w zaprojektowanej nocnej wyprawie wspaniały budzik Andrzeja odgrywał główną rolę.

Po dłuższej chwili Andrzej ostrożnie odwrócił się twarzą do pokoju. Spojrzał w okno. W czerń nocy wkradała się szarość przedświtu. W domu w dalszym ciągu panowała niczym nie zmącona cisza. Chłopiec zsunął się z łóżka, ułożył kołdrę w ten sposób, aby sprawiała wrażenie, że okrywa śpiącego, po czym szybko nałożył ubranie i z butami w rękach wyszedł na mały taras. Do niskiej, kamiennej balustrady przymocowany był sznur, na którym w równych odstępach zawiązano grube węzły.

Andrzej opuścił sznur w dół poza balustradę. Niebawem chyłkiem przemykał się przez ogród ku sąsiedniej posesji. Przelezienie przez płot nie zajęło mu wiele czasu. Przystanął przed boczną ścianą domu. Jedno okno na wysokim parterze było trochę uchylone. W półmroku obmacywał ścianę, dopóki nie znalazł sznurka spuszczonego z okna. Lekko pociągnął za sznurek, którego drugi koniec miał być przywiązany do nogi Marka. Pociągnął nieco mocniej po raz drugi. Głuche trzeszczenie sprężyn w łóżku było jedyną odpowiedzią. Zniecierpliwiony energicznie oburącz szarpnął sznurkiem. Serce zabiło mocno w jego piersi, gdy usłyszał łomot ciała zwalającego się na podłogę i okrzyk przestrachu. Zaraz jednak zapanowała cisza.

Sznurek wysunął się z ręki Andrzeja i wkrótce zniknął w oknie.

Minęło kilka denerwujących minut, zanim okno uchyliło się bezszelestnie. W ciemnym otworze ukazała się sylwetka rosłego chłopca, który wszedł na parapet. Zwinnie zeskoczył na ziemię.

- Uf...! - szepnął Andrzej. - Niechcący przestraszyłem cię! Spadłeś z łóżka! Nie chciałem pociągnąć tak mocno!

Marek wzruszył ramionami. Z politowaniem spojrzał na zafrasowanego przyjaciela. Przerastał go przecież co najmniej o głowę i, jak na swój wiek, był doskonale zbudowany.

- Przy mojej wadze prędzej byś zerwał sznurek niż ściągnął mnie z łóżka - wyjaśnił urażony. - Właśnie śniło mi się, że to już po wakacjach i że ma być klasówka z matmy. Gdy szarpnąłeś sznurkiem, zdawało mi się, że matka budzi mnie do szkoły...

Andrzej zachichotał. Marek nie poświęcał zbyt wiele czasu nauce. Często przepisywał od niego zadania, a szczególnie przed klasówką z matematyki zawsze odczuwał uzasadnioną obawę.

- No, tylko bez głupich śmichów chichów! - burknął Marek. - Nie każdy ma profesora w rodzie! Poza tym nie czas na poufałości! Jesteśmy na stopie służbowej! Nie złożyłeś meldunku!

Andrzej zaraz spoważniał, przypominając sobie regulamin Klubu.

- Rozkaz ściśle wykonałem - pośpiesznie powiedział. - Wprawdzie zbudziło mnie dopiero krakanie wrony, ale mimo to ojciec nic nie usłyszał. Leżałem jakiś czas odwrócony twarzą do ściany. Wstałem dopiero wtedy, gdy upewniłem się, że wszystko w porządku. Sznur przymocowany do balustrady zastałem na miejscu. Nikogo nie spotkałem po drodze.

- No dobra! Jestem z ciebie zadowolony Mądra Głowo - pochwalił wódz Cętkowana Twarz. - Chodźmy teraz po Chytrego Węża i Wiercipiętę!

Pobiegli ku ulicy Fitelberga. Naraz zza krzewów wyłoniły się dwie postacie.

- Kto idzie?! - półgłosem zapytał Cętkowana Twarz.

- Chytry Wąż i Wiercipięta! - natychmiast padła odpowiedź.

- Ho, ho! Czy zbudziliście się sami? - zdumionym głosem zapytał wódz.

- Nie mogłam usnąć ze strachu, że zaśpimy! Czuwałam całą noc - zawołała Wiercipięta. - Gdy mi się oczy kleiły, to szczypałam się w nogę.

- Powinnaś być mężczyzną, a nie babą - rzekł Marek.

- Czy wódz Cętkowana Twarz nie myśli, że z czasem to się da zrobić? - nieśmiało zapytała Wiercipięta. - Przecież ja też często noszę spodnie!

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin