Wolski Marcin - Miejsce dla dwojga.pdf

(711 KB) Pobierz
Marcin Wolski
Miejsce dla dwojga
...I będą dwoje w jednym ciele
(z Listu św. Pawła do Efezjan)
1017891166.002.png
I
(Marek)
Czy zdarza się wam, że ranek, ze swej natury rześki jak górski potok, nie ma barw ani zapachów
i przypomina raczej starą fotografię, która nie wiedzieć czemu owinęła was niczym twarda
papierowa tutka? Dźwięki, jeśli nawet jakieś dochodzą, zdają się przytłumione, odległe, brzmią,
jakby były odtwarzane z zepsutego adaptera, czasem prędko, piskliwie, albo grzęzną
w nienaturalnych basach. Jeśli ktoś kiedykolwiek tego doświadczył, doskonale wie, że to jedynie
pozory, sen mara i jeśli nie ulegniemy panice, jest w naszej mocy przywrócić pełną paletę kolorów,
jesteśmy w stanie sprawić, by zabrzmiał koloraturowy tryl skowronka, a nawet możemy usłyszeć
bicie własnego serca, którego nie ma. Potrafimy zresztą wiele więcej, ale nikomu nie radzę, aby
znalazł się w podobnej sytuacji i próbował badać swoje możliwości.
Jeśli idzie o mnie, nie jestem w stanie jedynie zapanować nad smakiem i zapachem. Gdy usiłuję
przywołać nieobecne wonie, ogarnia mnie fetor tak straszliwy, że wolę już sterylną bezwonność...
Zresztą furda zapach! Przecież lecę. Znowu lecę! Tak, szybciej niż mucha (z Łodzi do Zgierza), ze
sprawnością nietoperza dokonuję zwrotów w miejscu, wymijam przeszkody – druty linii wysokiego
napięcia, wieże kościołów, i płytkie misy anten satelitarnych. Tylko ten lot, namiastka wszystkiego,
co utraciłem, sprawia, że nie poddaję się rozpaczy, że nie wyję bezgłośnie, i nie płaczę bez łez.
Poruszam się w przestrzeni, a moja myśl równie szybko dokonuje skoku w czasie, do tamtego
poranku, do owego pierwszego lotu. Niezdarnego jeszcze, podszytego bardziej ciekawością niż
przerażeniem. I znów jestem WTEDY! TAM! W moim mieście rodzinnym, tak chętnie opiewanym
przez poetów i obśmiewanym przez mieszkańców reszty kraju. A ściślej mówiąc, ponad zapyziałymi
uliczkami peryferii, gdzie zrujnowany barak, efekt budowlanej samowolki, sąsiaduje z nowobogacką
rezydencją, i gdzie od stada betonowych klocków usiłuje oderwać się modernistyczna willa, która
swoje najlepsze lata ma za sobą. Oglądam z góry ten pasjans dachów rodem z różnych
wyświechtanych talii, puzzle grządek, strzeżonych przez wkopane opony lub paskudne krasnale, ową
rasę karłowatych Świętych Mikołajów, rodem z byłej NRD, rachuję samochody czekające na
przebudzenie swoich państwa jak stada kolorowych żuków. Cóż za zabawa! Szkoda tylko, że nie
czuję powiewu wiosennego wiatru znad lasów, łąk i komina elektrociepłowni...
Mam pod sobą cały mój świat, lawiruję wśród szczytów topól, nie wywierając najmniejszego
wrażenia na przysiadłych tam srokach, mijam linię torów rozdzierającą tę podmiejską makatkę na
podobieństwo zamka błyskawicznego („Pooociąg osobowy do Lublina przybędzie opóźniony
o trzysta dwadzieścia minut...”), szybuję ponad osiedlem przypominającym piętrowe szalety imienia
Corbusiera, zostawiając w tyle kolejne etapy swego dorastania: żłobek, przedszkole, księgarnię,
ośrodek zdrowia... Szukam wzrokiem ludzi, których znam, kolegów, którym mógłbym zaimponować
podniebnymi ewolucjami – chwilę uwagi poświęcam domkowi Waldka Podgrzybka, zdobnemu
niewielką wieżyczką. Wszystko jest tam na swoim miejscu, nawet nasza strzelnica w ogrodzie
i warsztacik pirotechniczny, gdzie wspólnie próbowaliśmy produkcji prochu bezdymnego... Ech,
Waldi! Chciałbym powiedzieć mu tyle rzeczy – ale przecież Waldek od dawna nie żyje. O jeden
1017891166.003.png
rozkręcany niewypał za dużo! Mijam obsypany tłuczonym szkiełkiem dom Joli, prymuski, która już
w czwartej klasie nosiła w tornistrze encyklopedię. Nie wiem po co. Dla złapania środka ciężkości?
Wiem natomiast, że umrze przed trzydziestką na niewydolność serca czy nerek, a może jedno i drugie.
Skąd to wiem, nie mam pojęcia. Są po prostu takie sytuacje, kiedy wie się straszliwie dużo, choć
jednocześnie tak mało. Może to jakaś wiedza pozarozumowa, iluminacja, olśnienie? Nie znam
odpowiedzi, mam dopiero trzynaście lat, jestem na swój wiek drobny, podobno dziecinny, i jeśli nie
liczyć pewnego wieczoru w Łazienkach, nigdy nie całowałem się z dziewczyną...
Pewnie nie będę.
Dzwonią dzwony na poranną mszę w klasztorze sióstr felicjanek. Idą siostrzyczki, poważne,
wykrochmalone, modlić się za całe zło tego świata, za żywych i umarłych... Zwłaszcza za umarłych.
Naraz wyrasta przede mną moja szkoła, dwupiętrowy budynek wśród sosen, kryty czerwoną
dachówką, z której wystaje dziwaczny grzybek syreny alarmowej, pochodzący jeszcze z lat bardzo
zimnej wojny. Obok po nocnym deszczu lśni asfaltowe boisko, okolone przez ławki. Ciec wstał już
i leniwymi ruchami miotły zamiata schody prowadzące do internatu. Zastanawiam się, czy nie strącić
mu z głowy nieodłącznego berecika z antenką. Ale odrzucam ten pomysł jako niewykonalny.
Poza tym nie mam już czasu. Zatoczyłem szeroki łuk, czuję, że muszę wracać.
Jasny pawilon szpitala, uchylone okno na pierwszym piętrze, korytarz... Oddział intensywnej
terapii. Widzę mamę na krzesełku opodal drzwi. Skurczona jakaś, malutka, posiwiała. Waruje chyba
piętnastą godzinę i wie to samo co ja, że umieram. Głupia sprawa! Wyciągnąć kopyta w wieku
trzynastu lat. Tylko dlatego, że zabrakło mi wyobraźni. Nie wziąłem pod uwagę, że z bocznej ulicy
może wypaść rozpędzony samochód i że zawiodą hamulce roweru...
*
Nie znałem większości ludzi, którzy przybyli na pogrzeb. Tożsamości niektórych ledwie się
domyślałem. Dalecy krewni, znajomi, sąsiedzi, pan Hipolit, wieloletni adorator mamy
z wydawnictwa Przekrój Świata, dyrektor Piątkowski z BPZM, redaktor Barczyk, kulawa pani
Rozbicka spod jedenastki, wdowa Sierzputowska – nasza sąsiadka, nazywana przez mamę
„pierwszym uchem ulicy”... Zarówno ci znani, jak i nieznani, sprawiający wrażenie przypadkowych
żałobników zgarniętych przez kondukt z innych ceremonii pogrzebowych, tłoczyli się na rozmiękłym
kwietniowym śniegu, deptali pobliskie mogiły i nagrobki... Naraz uświadomiłem sobie, że wszyscy
czekają, aż przemówię, dziesiątki oczu spoglądało na mnie na podobieństwo zaczepnych znaków
zapytania. Nie zaskoczyło mnie to. Byłem przygotowany na taką okoliczność. Bałem się potwornie,
ale wiedziałem, że muszę, że nikt i nic nie zdejmie ze mnie tego obowiązku. Popatrzyłem na księdza
Kamila, zachęcająco skinął głową. Zaczerpnąłem powietrza i zacząłem mówić:
1017891166.004.png
Gdy samotność już na zawsze nas otoczy,
A dzień jasny będzie wielką czarną ścianą,
Jeden obraz może koić moje oczy,
Tym obrazem jesteś ty, kochana mamo...
Mówiłem tak, mówiłem, a z każdą zwrotką czułem, że nikt nie słucha wiersza, że cała uwaga tego
pogrzebowego tłumku skoncentrowała się na jednym – moim głosie, cienkim, rozedrganym głosie
współczesnego eunucha.
Trzynaście ostatnich lat, od 22 kwietnia 1989, kiedy ledwie uszedłem z życiem z katastrofy
rowerowej, do 22 kwietnia 2002, kiedy mama umarła, przeżyłem dzięki niej. I dla niej. Osobiście nie
widziałem wielu innych powodów, żeby żyć. Może poza ciekawością. Ta kołatała się we mnie nawet
wówczas, kiedy 4 czerwca roku pamiętnego, pocerowany i obolały, po raz pierwszy zwlokłem się ze
szpitalnego łóżka obserwować pacjentów śpieszących do wydzielonego punktu wyborczego w holu
szpitala. Przeważali starcy. Ostatni rozbitkowie z okrętu międzywojnia, którzy dłużej niż Odys
błąkali się po obcych morzach i teraz dopiero rozpoznawali brzeg Itaki. Szli głosować z myślą
o młodych Telemachach, doskonale wiedząc, że im samym nie przyjdzie długo grzać kości w słonku
demokracji. Nie rozumiałem jeszcze wiele z tego, co się działo, a jednak nie potrafiłem oprzeć się
wrażeniu, iż świat, który dotąd znałem, przewraca się właśnie do góry nogami i nikt nawet mama, nie
był w stanie przewidzieć, jakie przygody staną się wkrótce udziałem wolnych Polaków.
Zresztą wtedy, na szpitalnym łóżku cieszyłem się głównie, że żyję. Że rany goją się, kości zrastają,
a wizje towarzyszące mi podczas śmierci klinicznej stają się coraz mniej wyraźnym wspomnieniem.
Przecież to, że będę inny, jeszcze do mnie nie dotarło. Właściwie długo skrywano przede mną fakt
mojej niepełnosprawności. Ja sam, mimo mijających miesięcy i lat, dość długo liczyłem, że prędzej
czy później głos mi zgrubieje, zacznę, się golić, mój podbródek zrobi się bardziej kwadratowy,
a spojrzenie twardsze.
Mama nie rozmawiała ze mną na ten temat. Ja zaś, kiedy moje podejrzenia zaczęły się spiętrzać,
przestałem pytać.
A potem obejrzałeś film Farinelli, ostatni kastrat, przeczytałem książkę Krzyk w niebiosa Anny
Rice i rozjaśniło mi się w głowie. Jeśli można nazwać rozjaśnieniem upadek w głąb królestwa
mroku. Pojąłem, iż zostałem kaleką, szczególnym gatunkiem kastrata, który na zawsze zachował głos
dziecka i utracił możliwość bycia ojcem, a zarazem nie pozbył się chęci kochania, podniecenia
i pożądania, tym okrutniejszego, iż daremnego.
Choć sto włóczni na wskroś serce mi przeszyło,
Nie ulegnę desperacji próżnym łzom,
1017891166.005.png
Nie ma ciebie, lecz została twa miłość,
Co jak skała jest, jak pokarm, jak nasz dom...
Dom? Właściwie przyjazne więzienie. Może azyl. Chyba najbardziej – dobrowolna klatka. Od
owego popołudnia, kiedy po powrocie ze szkoły postanowiłem, że nie pójdę tam nigdy więcej, kiedy
wziąłem garść proszków, popiłem koniakiem z barku i odkręciłem gaz...
Wszystko przez jedno głupie pytanie, zadane przez jasnowłosą Jadwigę z IIc, w której
podkochiwali się wszyscy, nie wyłączając pana od geografii – starego kawalera, no i mnie –
odmieńca. Dzidka była w naszej szkole od niedawna, po rozwodzie swoich starych przeprowadziła
się razem z ojcem z Wrocławia. Poza tym, ze względu na urodę, miała przewrócone we łbie, toteż
łatwiej przyszło jej zapytać o to, co zapewne innym kolegom od dawna cisnęło się na usta. Rzuciła
więc na wpół drwiąco, kiedy jako ostatni przywlokłem się na metę biegu przełajowego:
– A właściwie dlaczego nie ćwiczysz z dziewczynkami, Mareczku?
*
Nie wiem, jak przeniknąłem przez podwójne szyby. Może po prostu ich nie zauważyłem. Może
krzyk matki nad moim bezwładnym ciałem, przypominający skowyt śmiertelnie ugodzonego
zwierzęcia, sprawił, że moja dusza uciekła bez zastanawiania się nad konsekwencjami. Oderwała się
od ciała, wzbiła ponad mamą nerwowo wykręcającą numer telefonu pogotowia. Nie odczuwałem
strachu jak poprzednim razem, przepełniała mnie mieszanina ciekawości i poczucia swoistego
wyzwolenia. Leciałem aleją złotorudych klonów ku miastu. Na wysokości wznoszonego
supermarketu zauważyłem pędzącą na sygnale karetkę.
– Zdąży! – przemknęło mi przez myśl.
Nie zmartwiłbym się, gdyby zdążyła. Prawdę powiedziawszy, pragnąłem uciec, nie umrzeć.
Chciałem jedynie już nigdy nie znaleźć się w sytuacji równie poniżającej. Nie wstydzić się,
w dodatku za sprawą osoby, w której byłem szaleńczo zakochany. Ponadto żywiłem duże obawy
o los samobójców, dla których, jak twierdził ksiądz Kamil, królestwo niebieskie zamknięte było raz
na zawsze.
Przyśpieszyłem swój lot jeszcze bardziej. Szybowałem teraz nad Wisłą, w dole skrzyły się
w słońcu łachy i starorzecza, gdzie przyjeżdżałem z Jackiem i Maćkiem, zanim mama zdecydowała,
że nie wsiądę więcej na rower.
Początkowo miałem ochotę sprawdzić, jak wysoko jestem w stanie się wznieść, kierowałem się
1017891166.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin