Paweł Siedlar
Czekając w ciemnościach
2002
Opowieść tę dedykuję profesorowi Aloisowi Ternclavennie. Jednocześnie składam mu wyrazy gorącej wdzięczności za pomoc i daleko idącą cierpliwość okazywaną mi na każdym kroku.
Paulus von Zidler
Monice N. – Czarodziejce, która przywraca do życia umarłe żółwie
I
Gdy za kolejnym zakrętem, hen nisko w dolinie po raz pierwszy ujrzałem niewielkie, senne miasteczko, odniosłem wrażenie, że mam przed sobą makietę, model wykonany rękami rozmiłowanego w detalach perfekcjonisty. Ciemne kontury zabudowań odcinały się wyraźnie od kolorowej szachownicy pól uprawnych i zielonych połaci winnic. Ten widok trwał przez dwie, może trzy sekundy. Czekałem, aż za następnym i następnym zakrętem pojawi się znów nieco przymglony oddaleniem, lecz mimo to, a może właśnie dzięki temu doskonały w swej formie pejzaż.
Szosę poprowadzono ostrymi serpentynami, zboczem góry. Jechałem więc dość wolno. Dlatego zdążyłem podjąć decyzję, zanim straciła ona sens: skręciłem w boczną, mało uczęszczaną drogę wiodącą ku odkrytemu właśnie miastu.
– Wrota zajazdu „Księżna Atrtrox” były szeroko otwarte. Kiedyś tędy na podwórzec wjeżdżały powozy i bryki. Tam wyprzęgano zdrożone konie, zastępując je wypoczętymi. Tam mieściły się ongiś stajnie i szopy. Dziś na podwórzu stała tylko mocno poobijana „Simca Rancho”. Zaparkowałem swego „Land Rovera” i wszedłem do hallu. Nie zastałem w nim nikogo. Tylko zawieszony u sufitu wentylator pracowicie mieszał ciepłe powietrze niby niezbyt gęstą zupę.
– Czy jest ktoś w domu? – zawołałem w korytarzyk wiodący do wnętrza.
Odpowiedziała mi cisza.
– Halo, jest tam ktoś?
Gdzieś w środku, chyba na piętrze trzasnęły jakieś drzwi. Zaraz potem rozległ się przeciągły hałas, bardzo podobny do tego, jaki wydaje spadający z drewnianych schodów wór ziemniaków. Hałasowi towarzyszył przeciągły okrzyk i nieskutecznie tłumione, za to bardzo niecenzuralne przekleństwo. Przez kolejną minutę nic się nie działo. Czekałem cierpliwie. Wreszcie na końcu korytarzyka pojawił się zażywny mężczyzna o bardzo zaspanym wyglądzie. Idąc zgięty wpół, masował sobie plecy lewą ręką i krzywiąc się, połypywał na mnie z wyrzutem.
– Poproszę o pokój – zażądałem bez wstępów.
– Na jedną noc, czy może zostanie pan u nas na dłużej? – spojrzał na mnie przychylniej i walcząc z ziewnięciem otworzył książkę meldunkową. Dłoń z długopisem zawisła nad nieco poplamioną stronicą.
– Jeszcze nie wiem. To będzie zależało.
– W dni świąteczne i targowe nie znalazłby pan u nas miejsca. Wtedy prawie stąd nie wychodzę. Do miasta zjeżdża cała okolica. Wczoraj był jarmark, więc dziś odpoczywałem sobie, bo klienci dokazywali do późnej nocy. Natomiast w tygodniu wszystkie pokoje są zazwyczaj wolne. W restauracji też przez cały dzień jest pusto. Dopiero po południu i wieczorem przychodzi trochę ludzi. Miejscowi traktują zajazd jako rodzaj klubu, gdzie można się spotkać, pogadać, wypić szklaneczkę lub dwie. Tu nie ma innych rozrywek, a mój lokal jest najlepszy w całym Fernquez, bo jedyny – zażartował. – Czy życzy pan sobie bym zajął się pańskim bagażem?
– Dziękuję. Nie mam bagaży. Nie zna pan przypadkiem kogoś, kto oprowadziłby mnie po mieście? Dobrze zapłacę.
– Chwileczkę, niech pomyślę – zmarszczył brwi. Chyba znajdę kogoś odpowiedniego. Taak, chyba mam – zastanawiał się jeszcze lub udawał zastanowienie. – To emerytowany nauczyciel historii. Jest już dość stary, no i nie ma winnicy, nie pracuje też w polu. Powinien się zgodzić. Niczego nie obiecuję, ale postaram się umówić go na jutro rano. Która godzina panu odpowiada?
– Wstaję wcześnie.
– Czy dziewiąta nie będzie kłopotliwa?
– Na pewno nie, ale wtedy proszę przygotować śniadanie na ósmą.
– Oczywiście, oczywiście. Tylko proszę nie mieć do mnie pretensji, jeśli pan profesor się nie zgodzi. To nieco dziwny człowiek. Cały zatopiony w przeszłości odludek. Czasem trudno się z nim dogadać.
* * *
Pokój okazał się jasny i przestronny. Lepszy niż mogłem przypuszczać. Jego białe ściany kontrastowały z ciemnym belkowaniem stropu. Padłem na łóżko i przez dłuższą chwilę leżałem z rękami pod głową. Potem wstałem, podszedłem do okna i otworzyłem je na oścież. Powietrzem niósł się delikatny zapach dymu wypalanych ściernisk.
Zarzuciłem marynarkę i wyszedłem na opustoszały rynek. Słońce chyliło się ku zachodowi. Jego promienie rzucały purpurowe blaski na dachy i fasady starych kamieniczek. Niżej, wśród biegnących u ich stóp podcieni zapadał już wczesny zmierzch.
Dookoła ratuszowej wieży, na tle purpurowego nieba krążyły kawki, przenikliwymi wrzaskami burząc senną harmonię nadciągającego wieczoru. Usiadłem na kamiennej ławeczce w pobliżu rozłożystej, ocembrowanej piaskowcem, prastarej studni.
– To kiedyś było piękne miasto. Właściwie nadal jest – rozmyślałem, omiatając wzrokiem wyszczerbione attyki i odpadające tynki. Litościwy zmrok wygładzał zadane przez czas rany, okrywając je swym cieniem. Ogarnęło mnie dziwne, trudne do określenia uczucie, rodzaj melancholii, nostalgii, podobny nieco do tej, jakiej doznajemy niekiedy otrząsając z powiek sen, o którym wiedzieliśmy, że jest snem jeszcze w trakcie jego trwania. Albo kiedy wspominamy czas miniony. Dobrze mi było z tą melancholią, z tą nostalgią, która wzięła się nie wiadomo skąd, a którą przyjąłem jako najzupełniej naturalną i samą przez się zrozumiałą. Gwar ptaków wokół ratuszowej wieży już ustał. W zapadłej ciszy dało się słyszeć powolne człapanie kopyt.
Z bocznej uliczki wynurzył się mężczyzna prowadzący za uzdę konia. Podeszli do studni. Mężczyzna pozdrowił mnie imieniem boskim, zdjął z cembrowiny wiadro i opuścił je, wzbudzając głośny plusk w głębi chłodnej, mrocznej czeluści. Zaczerpnął wody. Zwierzę piło chciwie. Chłonąłem tę atmosferę, tę scenę jakby wyjętą z obrazu dawnego mistrza, jakby z zamierzchłej, przeniesionej, przeszłości. Kilka okien rozbłysło światłami. Zaraz dołączyło do nich jeszcze parę. Te nieliczne, jasne punkty, nieregularnie rozrzucone po ciemnych płaszczyznach murów były w tej chwili jedynym dowodem na to, że żyją tu jacyś ludzie. Mężczyzna z koniem odszedł już i tylko odgłos kopyt zdawał się błądzić zamierającym echem wśród zaułków. Zapłonęła osamotniona, ostatnia działająca na rynku latarnia. W mieście Fernquez dobiegł kresu kolejny dzień, kolejny, maleńki odcinek biegnącego tu niezwykle powoli czasu.
Do zajazdu wróciłem późno. Długo, długo w nocy nie mogłem zasnąć. Omal do świtu przetrwałem w zbliżonym do letargu półśnie.
II
Ja Jakub Maria Xiążę Atrtrox piszę te słowa zamknięty w wieży, pozbawiony wszystkiego, com cenił i kochał w życiu. Nie dóbr doczesnych mi żal. O te nie dbam wcale już teraz, a nigdy nie zabiegałem zbyt usilnie.
Odebrano mi jednak nadzieję i złudzenia, a może sam utraciłem je, gdy otworzyły mi się oczy na zło, którem czynił bezwiednie, a które moim stało się udziałem. Nędzniejszym się mniemam dziś być niźli żebrak w łachmanach, o skórce chleba marny wiodący żywot. Starszym się mniemam być od starca doświadczeniem i wiedzą nabytą, gdyż w życiu mym krótkim więcej doznałem niźli starzec niejeden, co życie przeżył gnuśnie i jednostajnie.
Nie było bowiem gnuśnym i jednostajnym życie moje. O nie. I choć dogasam teraz w wieży, tęgim do ściany przykuty łańcuchem, szczury jeno, a myszy za kompanję mając, choć sczeznę niedługo, przedtem spiszę swoją historię innym ku przestrodze.
Pisząc me słowa, myślę o nieświadomych i niedoświadczonych, z którymi swoją pragnę podzielić się experiencją. Nie spieszę się wcale. Bowiem tyle mi życia, ile potrzeba na ukończenie mej opowieści, co nie skargą jest, gdyż nie zwykłem się skarżyć i biadać, a spowiedzią zbyt dziwaczną omal, bym sam w nią wierzył. Otóż i nie uwierzyłbym, gdyby mi kto rzekł o tym i nie wierzyłbym, chociaż moje to, a nie czyjeś opiszę koleje. Ale łańcuchy zimne, wilgotne mury, glonek spleśniałego chleba, a dzban wody obok siebie mając, nie mogę nie wierzyć. Jeśli bowiem one istnieją, to istniały i okoliczności, które do tak żałosnego przywiodły mnie stanu.
Potworną jest, dziwaczną i ohydną rzecz cała i wzdragam się, do jej spisania przystępujący, pragnąc jednocześnie spisać ją, nie pomijając niczego, choćby bolesnym lub wstrętnym wydać się miało. Spiszę ją całą, a potem umrę. Niech tyle mam chociaż, że sam wybiorę czas śmierci swojej.
Zacząć mi wszystko od zarania żywota mego wypada, o którym długo tyle tylko wiadomym mi było, że od samego początku srogie ścigało mnie fatum. Narodziłem się bowiem przed czasem oznaczonym. Matka moja zaniemogła, kiedy ojca mego przywieziono po bitwie, w której był padł z przetrąconym krzyżem. Brzemienną będąc, na wieść takową i na widok ten zmysły postradała. Krótko potem na świat mnie wydawszy, duszę Bogu oddała.
Owiniętego w grochowiny*[1] hodowała mnie żona sługi wiernego Wincenta, dopókim do życia zdatnym się nie stał. Potem matką mi była, a ojcem Wincent. Ojciec zaś mój prawdziwy w łożu jeno spoczywał, nogami nie władnąc. We sprawach wszystkich na sługi się tedy zdał, to jest na sługę jednego, rzeczonego Wincenta, któren w bitewnym zamęcie życie mu zratował spod kopyt końskich i trupów ludzkich wywlekłszy. Tego dokonawszy, do dom pana swego na wozie taborowym przywiózł. Jego jedynie ojciec mój widywać chciał, a i to niechętnie. Jemu też tylko posług wokół siebie zezwolił. Dla całego świata zaś odciął się i zamknął, nie chcąc, by jego, pana na Atrtrox, obce oczy oglądały w boleści. Tak zapewne, możny i władny do niedawna, sromu chciał uniknąć, zbyt dumny, by z innymi boleścią swą się dzielić. Nie wiem ja, czy dobrze czynił, czy źle, dość, żem ojca mego nie widywał prawie, a jeśli to z bojaźnią wielką, gdy do komnaty jego, w ramionach wnosił mnie Wincent, a gdym podrósł, za rękę wiódł, niewczesnym przejętego strachem. Bałem się tej komnaty dusznej, gdzie ogień wiecznie płonął w kominie wielkim, bałem się schodów tam prowadzących mrocznych a krętych, ale nade wszystko bałem się męża postury ogromnej na łożu leżącego, którego Wincent w rękę całować mi kazał i panem ojcem zwać.
W siódmej wiośnie na dwór mnie oddano, któremu ojciec mój ważkie ongiś położył zasługi. Tam zaś w mądre, choć surowe ręce trafiłem, bawiąc się zrazu i ucząc za jedno obyczaju, manier, etykiety, czytania nieco później. Greki i łaciny liznąłem także, gdyż mentor mój stary, w rozmyślaniach dawnych mędrców, własnej szukał mądrości. Jednocześnie w bardziej memu stanowi i urodzeniu odpowiednich sztukach mnie szkolono, a to wjeździe konnej, w szermierce na broniach rozmaitych, fechtów zmyślnych nie tając. Z czasem nie miałem omal – nie chwaląc się – i równego nawet wśród dojrzalszych wiekiem przeciwnika. W palcaty*[2] albo i na ostre ze starszymi ścierałem się po dniach całych nie bez powodzenia. Piętnaście lat mając, w pierwszej mej bitwie udział przyjąłem, czy też w potyczce raczej, gdy starliśmy kupę maruderów na gościńcach grasujących. Tak prawdziwie żołnierskie poznałem rzemiosło i katowskie poniekąd, jako że tych cośmy ich nie wycięli grasantów, do pobliskiego miasta pognaliśmy, którego nazwy nie pomnę, bo się cudacznie i obco zwało, gdzie powieszono ich zaraz na rynku ku wielkiej uciesze gawiedzi. Licząc wiosen ośmnaście, wielkiego dostąpiłem zaszczytu, asystując milczkiem w radzie wojennej pana von Schwerz, wodza najemnego z niemieckiego kraju*[3]. Powiadali o nim, że z dawna nazywał się Schwerz i że z plebsu się wywodził, a męstwem i przemyślnością, godności doszedł znacznych. Pewnie tak było, ale nikt głośno o tym nie mówił i tylko twardy akcent, z którym mąż ów wydawał komendy w chwilach uniesienia, zdradzał go niekiedy.
A miał ów pan von Schwerz żonę urodziwą wielce, która na mnie kiedyś swoją obróciła uwagę. Może więc wyróżnienia, których doznałem nie były tyle mych zdolności zasługą, ile jej życzliwości, lub kaprysu. W swoim czasie wyróżniła mnie pani von Schwerz w inny sposób wielce wdzięczny, ale i niebezpieczny. Bowiem małżonek jej, acz latami starawy, około pięćdziesięciu ich bowiem liczący, umysłem, werwą, zajadłością w boju i ramieniem silnym nad podziw, wiek podeszły był ominął. Strasznym bywał on przeciwnikiem dla nieoględnych, co w prawdziwy, bądź urojony sposób czci jego ośmielili się uchybić. Był też pan von Schwerz pamiętliwy nad wyraz. Toteż pokosztowawszy niebacznie wdzięków małżonki tak groźnego męża, rozmyślać począłem nad tym, jak rozwikłać węzeł, w którym się był wplątał z ochotą. Pani von Schwerz, niewiasta piękna, gorąca jako bywają panie jej wieku doszedłszy, które niby jabłko na jabłoni wczesną jesienią wabią i kuszą pełną dojrzałością, zapałała ku mnie namiętnością wielką, nie siląc się bynajmniej ją skrywać. Na szczęście moje, wojnę nową los zdarzył, przeto o przydział do regimentu liniowego wyprosiwszy, w pole uciekłem.
W potrzebie kilkakroć stając, patent swój oficyjerski wierną a chwalebną służbą potwierdziłem, osobliwie pod Cassell, gdzieśmy przeciwko heretykom czynili. Tam to, jeno setkę konnych odwodu pod sobą mając, przez las się przekradłszy uderzyłem z boku na nieprzyjaciela, któren frontem przeciw siłom naszym głównym był ustawion. Mąt się zrobił nieopisany i rzeźnia. Wtenczas nasi nastąpili i victorię odnieśli. Z setki mojej jeno czterdziestu i siedmiu żywymi pozostało, a poranieni wszyscy. Jam ni draśnięcia nie doznał, przez co potem, jako dziwo, mnie sobie okazywano, bom przecie na samym przedzie leciał. Lecz nie dane mi było służyć długo, gdyż list ojca do dom mnie wezwał. Ze służby tedy, nie bez żalu ze swojej i mych przełożonych strony, się zwolniwszy do Atrtrox wróciłem, by wyjść naprzeciw swojemu przeznaczeniu. Podążając w rodzinne strony, nie spodziewałem się tego, co spotkać mnie miało. A gdybym nawet spodziewał się i tak nie zmieniłbym niczego.
Jadąc przez dni wiele, rozmyślałem nad mym przyszłym życiem, nad majątkiem, nad dobrami, które objąć miałem niedługo. Gotowałem się na żywot stateczny i z tą myślą jużem się wpół oswoił, iż nie tak jak z początku wstrętną mi się zdała. Myliłem się srodze, co okaże się zaraz jasno, gdy tylko opowiem o tym, jak poznałem Eleonorę, która stała się dla mnie początkiem i końcem wszystkiego. Rozpatrując bowiem żywota mego koleje, myślę, żem nie żył wcale, jej nie znawszy. Zaś poznawszy zbyt dobrze, dogasam w wieży, wiodąc wspomnienia i nie przeklinając losu, gdyż nic by to nie dało. Na nic bowiem wygrażać niebu pięścią, na chmury dmuchać, czy inne głuptactwa czynić. Dość rzec będzie tymczasem, że Eleonora początkiem i końcem wszystkiego w mym życiu się stała, choć żyłem przedtem i żyję po tym com uczynił, a jej już nie ma pomiędzy żywymi.
III
Starszy pan pojawił się nieoczekiwanie. Zamyślony, nie zauważyłem, kiedy podszedł do stolika, przy którym jadłem zupełnie niezłe ragout. Teraz stał przede mną, dzierżąc w uniesionych na wysokość piersi dłoniach przedpotopowy melonik.
– Jestem pańskim przewodnikiem po naszym skromnym mieście – oznajmił, skłaniając lekko siwą głowę. Mógł mieć około siedemdziesiątki ale trzymał się prosto, czym przywodził na myśl starego oficera.
– Bardzo mi miło – wstałem i odwzajemniłem ukłon. – Napije się pan kawy? A może koniaku?
– Kawę poproszę, jeśli można. Zaraz potem – zerknął na moje śniadanie – ruszamy. Jestem emerytowanym nauczycielem historii – dodał, jakby chciał tym wyjaśnić przyczynę swego pośpiechu. Myśl, że będzie próbował traktować mnie jak sztubaka, wydała mi się zabawną.
– Fernquez to perła – rzuciłem przypochlebnie pomiędzy jednym kęsem a drugim.
– Trochę zanieczyszczona i mocno ukryta – odparł sarkastycznie.
Wiedziałem jednak, że moje słowa sprawiły mu przyjemność.
– Mówiono mi o panu jako o wybitnym znawcy regionu, historyku, odkrywcy i kolekcjonerze dzieł sztuki – uśmiechnąłem się przyjaźnie, gdyż chciałem go obłaskawić. Wydawał się spięty, nastroszony, może stremowany?
– Oooch, zaraz kolekcjonera i znawcę. Na dodatek wybitnego. Jestem tylko zbieraczem pamiątek i miłośnikiem tradycji. Zamierzam panu przedstawić parę ciekawszych faktów z historii miasta. Na poznanie całości dziejów, jak rozumiem, nie ma pan czasu?
– Interesuje mnie przede wszystkim wiek XVI, może i XVII. Spacerując, zauważyłem przewagę elementów XVI, XVII-to wiecznych. Stąd moje zainteresowanie tym właśnie, a nie innym okresem.
– To dziwne i trudne czasy. Właśnie na wiek XVII-ty datuje się upadek Ferqnuez. Wcześniej przez wieki miasto kwitło. Plan lokacyjny pochodzi z X-go wieku. Cały więc układ urbanistyczny jest absolutnie unikalny. Oczywiście pojawiają się gdzieniegdzie elementy nowsze, związane z modyfikacjami, przebudową, ale jest ich stosunkowo niewiele. Te domy wybudowane od XIV go do XVI-go wieku stoją na fundamentach dużo wcześniejszych. Przynajmniej w centrum. Moje Fernquez pozostaje omal nieskażone w swej odwiecznej formie.
– Początki miasta giną w pomroce dziejów. Osadnictwo istniało tu zawsze. Świadczą o tym znaleziska z epoki kamiennej. W okolicy mamy nawet megalityczną budowlę, prawdziwie cyklopie mury, których wiek trudny jest do oszacowania. W jednej z sal ratusza urządziliśmy muzeum. Później zapoznani pana ze zbiorami. Nie są bardzo bogate i liczne, ale dla nas niezwykle cenne – mówił troszkę chaotycznie. Najwyraźniej chciał mi przekazać jak najwięcej informacji, w jak najkrótszym czasie i obawiał się, że nie zdąży tego uczynić.
– Fernquez długo stanowiło część dóbr lennych książąt Atrtrox i było z nimi przez wieki silnie związane.
Nawet upadek świetności miasta zbiega się w czasie z wygaśnięciem rodu Atrtrox, choć wszystko wskazuje na to, że wtedy Fernquez już do nich nie należało. Cóż, nawet pięćset lat prosperity nie oznacza patentu na powodzenie wieczne. Sic transit gloria mundi, chciało by się rzec. Niestety, nie dysponujemy prawie żadnymi źródłami pisanymi do 1674 roku. Wszystko, co mogło rzucić światło na te sprawy, spłonęło doszczętnie właśnie wtedy wraz z połową miasta. Dokumenty późniejsze są mętne, niejasne i niekompletne. Wielu faktów należy się tylko domyślać.
Dziś miasto jest biedne, jak pan sam zapewne zauważył. Ale akurat tym razem nie sądzę, by miało to związek z jakimkolwiek księciem. Czasy się zmieniły. I klimat. Mniej więcej w połowie XVII wieku nastąpiło pewne ochłodzenie, które szczególnie dla wyżej położonych winnic musiało mieć fatalne skutki. A uprawiano tu, o ile się nie mylę, bardzo specyficzne gatunki winorośli. Z kolei dziś, choć podobno następuje globalne ocieplenie, uprawa szlachetnych odmian nie jest już możliwa bez bardzo poważnych nakładów. Dlatego nasze wina straciły na znaczeniu i cenie. Po prostu nie są już tak dobre jak kiedyś. A wiem, że ongiś wina z Fernquez były w stanie konkurować z najlepszymi, właśnie ze względu na swą inność i wyjątkowość. Moje miasto umiera, proszę pana. Młodzi ludzie powyjeżdżali w poszukiwaniu lżejszej pracy. Zresztą, nie tylko dlatego. Miasto leży z dala od zgiełku wielkiego świata. Tu jest zbyt nudno dla młodych – stwierdził z goryczą. – Młodzi są głupi – dodał z pogardliwym pobłażaniem.
Jego kawa od dłuższej chwili stygła na stoliku. Zauważył ją wreszcie i wypił szybko.
– Poza wszystkim jednak – kontynuował – Fernquez jest oddalone od uczęszczanych tras wycieczkowych, nie przyciąga więc turystów, a wraz z nimi pieniędzy. Ma to i dobre strony, bo dzięki temu wszystko jest tu stare i prawdziwe, a każdy kamień jest świadkiem wieków. Niczego nie preparowano, nie sztukowano na użytek przyjezdnych. Fernquez uniknęło losu wielu zabytkowych miast, które mniej lub bardziej nieudolnie restaurując, dodając im blichtru i pozłotki, pozbawiono zarazem duszy. Historia mego miasta, acz pełna kataklizmów, pozostaje w ciągłości, łagodnie sprzęga się z teraźniejszością. Ludzie żyją tu spokojnie, inaczej niż gdzie indziej, może mniej wygodnie, ale po swojemu. Kultywujemy pewne tradycje, zachowaliśmy niektóre dawne zwyczaje. Czy możemy już wyruszyć? – spytał, widząc, że odłożyłem sztućce i rozglądam się za serwetkami.
– Ruszajmy.
– Zaczniemy od ratusza. – Wstał i nacisnął melonik zdecydowanym ruchem żołnierza nakładającego hełm.
– Naprzód – zakomenderował. Posłusznie podążyłem za nim.
Ratusz Fernquez był masywną budowlą, nad którą wznosiła się pękata wieża.
– Pierwotnie układ rynku był inny. Jak sądzimy, rynek był mniejszy i wówczas ratusz stał bardziej centralnie, że się tak wyrażę. Mniej więcej w połowie XIV – go wieku rynek poszerzono. Miasto było wtedy ważnym ośrodkiem handlu i dawny rynek, jako plac targowy, przestał mu wystarczać. Z pewnością wyburzono sporo domów. Ratusza nie ruszono. Dlatego zachował tak archaiczną formę.
– Istotnie nie jest proporcjonalny. Ma jakby skróconą wieżę.
– Dobrze pan to ujął, ale proporcje nie świadczą akurat w tym przypadku o starożytności obiektu. Wieża została skrócona po pożarze, o którym wspomniałem. Nigdy nie odbudowano jej w dawnym kształcie, tylko przykryto tym zupełnie nie pasującym do niej płaskim dachem około roku 1700-go. Dziś przydałoby się ją regotycyzować – rzucił mi badawcze spojrzenie, jakby sprawdzał, czy rozumiem, o co mu chodzi. Uspokojony, kontynuował wykład.
– Pożar ów był pierwszą z serii klęsk, jakie nawiedziły miasto. Po nim przyszła szarańcza lub plaga innego, bliżej nieokreślonego robactwa i zniszczyła winnice, rujnując podstawą egzystencji Fernquez. Potem nadciągnęła zaraza na bydło, jeszcze potem dżuma zwana morowym powietrzem lub czarną śmiercią, głód, a na koniec powódź i dla odmiany jeszcze jeden pożar, ale wyraźnie mniejszy niż poprzedni. Być może mniej było do spalenia. A wszystko to zdarzyło się w stosunkowo krótkim okresie czasu, po dobrych kilku wiekach względnego spokoju. Jednak najgorszy był pierwszy pożar, kiedy oprócz ratusza, poszło z dymem pół miasta, w tym cała zachodnia pierzeja rynku. Zaraz zobaczy pan wszystko – otwierał boczną furtkę staroświeckim kluczem. – Postanowiłem zaprowadzić pana na wieżę, by stamtąd pokazać miasto i okolicę. Zasiadam w radzie miejskiej. Mam klucze i dostęp praktycznie rzecz biorąc do wszystkiego – oznajmił dumnie. – To jest m...
Blood43