Sheckley Robert - Planeta zla.pdf

(442 KB) Pobierz
www.scan-dal.prv.pl
ROBERT SHECKLEY
PLANETA ZŁA
E STATUS CIYILIZATION
Ilustracja na okładce: CHRIS FOSS
Opracowanie graficzne: DARIUSZ CHOJNACKI
Redaktor: MACIEJ BŁASIAK
Redaktor techniczny: JANUSZ FESTUR
Copyright © 1960 by ROBERT SHECKLEY
For the Polish edition
Copyright © by Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. Warszawa 1991
ISBN 83-85079-44-0
Rozdział 1
Powrót do przytomności był procesem powolnym i bolesnym. Miał wrażenie, jakby podróżował przez czas od
samego zarania dziejów. Z trudem wynurzał się z głębin gęstego jak smoła snu, z otchłani urojonych początków
wszechrzeczy. Uniósł z pierwotnego mułu wypustkę, a tą wypustką był on sam. Stał się amebą, której
bezpostaciową powłokę wypełniała jego własna esencja, potem rybą z jego własną, niepowtarzalną
indywidualnością. Potem małpą, wyróżniającą się spośród wszystkich innych małp, aż wreszcie stał się
człowiekiem.
Jakim człowiekiem? Niczym przez mgłę ujrzał siebie, po-zbawionego twarzy, z promiennikiem kurczowo
zaciśniętym w prawej ręce i ze zwłokami u stóp. Takim człowiekiem.
Obudził się, przetarł oczy i czekał na dalsze wspomnienia.
Nie było żadnych dalszych wspomnień. Nie pamiętał nawet, jak się nazywa.
Usiadł pospiesznie i spróbował zmusić pamięć, by podała mu choć tę jedną informację. Kiedy mu się to nie
udało, rozejrzał się uważnie dokoła, szukając jakiejś wskazówki, która pozwoliłaby mu odkryć własną
tożsamość.
Siedział na łóżku w małym, szarym pokoju. Z jednej strony dostrzegł zamknięte drzwi, z drugiej wnękę z
sedesem, widocznym spoza'na wpół rozchylonych zasłon. Światło docierało tu z jakiegoś ukrytego źródła, być
może emitował je cały sufit. Umeblowanie pokoju stanowiło łóżko, jedno krzesło i nic więcej.
Oparł głowę na rękach i zamknął oczy. Próbował skatalogować cały posiadany zasób wiedzy i to, co z niej
wynika. Wiedział, że jest przedstawicielem gatunku homo sapiens, mieszkańcem planety Ziemia. Mówił
językiem, o którym wiedział, że jest to język angielski. (Czyżby zatem były także inne języki?) Rozumiał
niektóre podstawowe słowa: pokój, światło, krzesło. Do tego posiadał pewien ograniczony zasób wiedzy
ogólnej. Wiedział także, że nie wie wielu ważnych rzeczy, które kiedyś na pewno wiedział.
Coś mi się musiało stać.
To coś mogło być znacznie gorsze. Gdyby poszło choć trochę dalej, zostałby bezmyślną, niemą istotą,
nieświadomą tego, że jest człowiekiem, mężczyzną, mieszkańcem Ziemi. A tak jeszcze mu coś pozostało.
Ale kiedy spróbował przebić się myślą przez mur najbardziej podstawowych faktów, wkroczył na teren mroczny
i przerażający. Wstęp surowo wzbroniony. Wyprawa badawcza w głąb własnego umysłu była równie
niebezpieczna jak... właściwie jak co? Nie potrafił podać żadnej analogii, choć podejrzewał, że istniało ich
bardzo wiele.
Musiałem być ciężko chory.
To jedyne sensowne wyjaśnienie. Był człowiekiem zdolnym do posługiwania się pamięcią. Sądząc po tym, co
udało mu się przypomnieć, jego pamięć musiała niegdyś posiadać bezcenny zasób wiedzy. Musiała zawierać
wspomnienia ptaków, drzew, przyjaciół, a także jakieś informacje o nim samym, o jego rodzinie, być może
żonie. Teraz mógł o tym wszystkim rozmyślać jedynie w kategoriach teoretycznych. Kiedyś był w stanie
powiedzieć: „to jest podobne do" albo „to mi przypomina". Teraz nic mu nie przypominało niczego, a wszystkie
przedmioty podobne były do siebie samych. Utracił zdolność porównywania i przeciwstawiania sobie rzeczy i
pojęć. Nie potrafił już analizować teraźniejszości na podstawie doświadczeń przeszłości.
To musi być szpital.
Oczywiście. Tutaj się nim zajęto. Poddano leczeniu. Życzliwi lekarze z pełnym poświęceniem pracują nad
przywróceniem mu pamięci i zdolności osądu, nad odtworzeniem jego utraconej tożsamości, próbują mu
wyjaśnić, kim i czym jest. To doprawdy wspaniali ludzie; cóż by bez nich zrobił. Poczuł, że w kącikach oczu
zakręciły mu się łzy wdzięczności.
Wstał z łóżka i obszedł dookoła swój mały pokoik. Przy drzwiach zatrzymał się i nacisnął klamkę. Zamknięte.
Poczuł, że zalewa go fala strachu, ale natychmiast wziął się w garść. Może zachowywał się agresywnie?
Teraz już nie będzie agresywny. Sami zobaczą. Udzielą mu wszystkich przywilejów, jakie tylko pacjent może
posiadać. Porozmawia o tym z lekarzem.
Zaczął czekać. Po upływie wielu minut, a może nawet godzin, usłyszał odgłos kroków: ktoś szedł korytarzem w
stronę jego drzwi. Usiadł na brzegu łóżka i nasłuchiwał, z trudem opanowując ogarniające go podniecenie.
Kroki ucichły przed jego pokojem. W drzwiach odsunęła się płytka, tworząc okienko, w którym ukazała się
jakaś obca twarz.
— Jak się czujesz? — spytał mężczyzna.
Podszedł do okienka i zobaczył, że pytający ubrany jest w brązowy mundur. Do pasa miał przymocowany jakiś
przedmiot. Po krótkiej chwili doszedł do wniosku, iż jest to broń. Ten człowiek bez wątpienia był strażnikiem.
Miał tępą, nieprzeniknioną twarz.
— Czy mógłby mi pan powiedzieć, jak się nazywam? — poprosił.
— Nazywasz się 402 — odparł strażnik. — To jest numer twojej celi. Nie bardzo mu się to podobało. Ale 402
było już lepsze niż nic.
— Czy długo byłem chory? — spytał. — Czy mój stan się poprawia?
— Owszem — potwierdził strażnik głosem, w którym nie słychać było większego przekonania. —
Najważniejsze, żebyś się zachowywał spokojnie. I słuchał poleceń. Tak będzie najlepiej.
— Oczywiście — powiedział 402. — Ale dlaczego ja nic nie pamiętam?
— No cóż, tak to już jest — odparł strażnik i ruszył dalej.
— Chwileczkę! — zawołał 402. — Nie może mnie pan tak po prostu zostawić. Musi mi pan coś powiedzieć. Co
się ze mną stało? Dlaczego jestem w szpitalu?
— W szpitalu? — Strażnik odwrócił się do 402 i wykrzywił twarz w uśmiechu. — Skąd ci przyszło do głowy, że
to szpital?
— Zdawało mi się...
— To źle ci się zdawało. To jest więzienie. 402 przypomniał sobie swój sen o zamordowanym mężczyźnie. Sen
czy wspomnienie?
— A co ja takiego zrobiłem? — zawołał rozpaczliwie za strażnikiem. — Jakie popełniłem przestępstwo?
— Dowiesz się — odpowiedział strażnik.
— Kiedy?
— Jak wylądujemy — odkrzyknął z głębi korytarza. — A teraz przygotuj się do apelu.
Po odejściu strażnika 402 usiadł na łóżku i próbował myśleć. Dowiedział się kilku rzeczy. Był w więzieniu,
które miało lądować. Co by to mogło znaczyć? Dlaczego jakieś wiezienie miałoby lądować? I co to takiego ten
apel?
Nie bardzo mógł sobie wyobrazić, co będzie dalej. Mijał czas trudny do określenia. 402 siedział na łóżku i
próbował zebrać w jedną całość wszystkie fakty dotyczące jego osoby. Nagle wydało mu się, iż słyszy bicie
dzwonów. A potem drzwi jego celi otworzyły się.
Dlaczego tak się stało? Co to miało oznaczać?
402 podniósł się i wyjrzał na korytarz. Opanowało go ogromne podniecenie, ale nie miał ochoty opuszczać
swojej celi. Mimo wszystko czuł się w niej bezpiecznie. Postanowił czekać, aż nadejdzie strażnik. Trwało to
zaledwie kilka chwil.
— Dobra — powiedział strażnik. — Wychodź, nic ci się nie stanie. Idź tym korytarzem prosto przed siebie.
Strażnik popchnął go lekko i 402 ruszył do przodu. Widział otwierające się drzwi innych cel i wychodzących z
nich kolejnych mężczyzn. Początkowo tworzyli wąski szereg, ale w miarę, jak posuwali się naprzód, coraz
więcej i więcej mężczyzn wypełniało korytarz. Większość sprawiała wrażenie oszołomionych, nikt nie
rozmawiał. Jedyne słowa, jakie było słychać, padały z ust strażników:
— Ruszać się, ruszać, nie zatrzymywać się. Dalej, prosto przed siebie.
Skierowano ich do wielkiej, okrągłej sali. Rozglądając się wokół 402 dostrzegł okalającą pomieszczenie galerię,
na której co kilka metrów stali uzbrojeni strażnicy. Ich obecność wydawała się zupełnie niepotrzebna — ci
potulni, oszołomieni mężczyźni ani przez chwilę nie myśleli o buncie. Nietrudno jednak było się domyślić, że
strażnicy o twardych, posępnych twarzach stanowili coś w rodzaju symbolu. Przypominali wszystkim niedawno
przebudzonym o najważniejszej rzeczy, jaka spotkała ich w życiu — o tym, że zostali więźniami.
Po kilku minutach na galerii ukazał się mężczyzna w ciemnym, ponurym mundurze. Podniósł rękę w geście
nakazującym uwagę, choć od momentu jego wejścia nikt nie spuszczał zeń oczu. Po chwili, mimo iż nie widać
było, by używał aparatury wzmacniającej, przez salę przetoczył się potężnym dudnieniem jego głos:
— To, co powiem, będzie miało charakter szkolenia. Słuchajcie
uważnie i spróbujcie sobie wszystko dobrze przyswoić. Jest to bardzo ważne dla waszego dalszego życia.
Więźniowie obserwowali go w milczeniu.
— Wszyscy obudziliście się w swoich celach mniej więcej w ciągu ostatniej godziny. Wszyscy stwierdziliście,
że nie potraficie sobie przypomnieć żadnych faktów ze swojego życia, nawet własnych nazwisk. Każdy z was
posiada natomiast pewien dość skąpy zasób wiedzy ogólnej; dość, by nie utracić kontaktu z rzeczywistością.
Ja nie poszerzę tego waszego zasobu wiedzy. Na Ziemi wszyscy byliście zdeprawowanymi i niebezpiecznymi
zbrodniarzami. Byliście ludźmi najpodlejszego gatunku, ludźmi, którzy stracili wszelkie prawa do korzystania ze
względów Państwa. W czasach mniej oświeconych zostalibyście skazani na śmierć. W naszej erze jedynie was
deportowano.
Mówca podniósł ręce, by uciszyć szmer, który przebiegł po sali.
— Wszyscy jesteście kryminalistami — ciągnął. — I wszyscy macie jedną cechę wspólną: niezdolność do
podporządkowania się podstawowym, nienaruszalnym zasadom, rządzącym ludzką społecznością. Te zasady są
nieodzowne cywilizacji, by mogła funkcjonować. Łamiąc je, popełniliście zbrodnię przeciwko całej ludzkości.
Dlatego też ludzkość się was wyrzekła. Byliście piaskiem w trybach machiny cywilizacji i zostaliście zesłani do
świata, którym rządzą tacy jak wy. Tutaj będziecie mogli żyć według własnych upodobań i według nich umierać.
Tutaj znajdziecie wolność, której tak pożądaliście: niczym nie ograniczoną i zmierzającą do samozagłady
wolność rakowatego rozrostu.
Mówca przetarł czoło i obrzucił więźniów groźnym spojrzeniem.
— Choć być może dla niektórych z was rehabilitacja jest jeszcze możliwa — kontynuował. — Omega, planeta,
na którą lecicie, jest waszą planetą, jest światem rządzonym całkowicie i wyłącznie przez więźniów. Jest
miejscem, gdzie wolno wam będzie zacząć wszystko od nowa, bez jakichkolwiek obciążeń przeszłością, z
kartoteką czystą jak łza! Wasze dawne życie zostało zapomniane. Nie próbujcie go sobie przypomnieć, gdyż w
ten sposób możecie jedynie ponownie wyzwolić w sobie zbrodnicze skłonności. Przyjmijcie, iż narodziliście się
tutaj, w momencie przebudzenia na pokładzie tego statku.
Padające powoli, równo odmierzone słowa działały hipnotyzujące. Mętniejące spojrzenie słuchającego 402
zatrzymało się na bladej twarzy mówcy.
— To nowy świat — ciągnął mężczyzna. — Narodziliście się
po raz drugi, lecz z nieodzownym poczuciem winy. Bez niego nie bylibyście w stanie zwalczyć swych
wrodzonych skłonności do wyrządzania zła. Zapamiętajcie to sobie. Zapamiętajcie sobie, że nie ma ani ucieczki,
ani powrotu. Niebo Omegi dzień i noc patrolują statki wartownicze uzbrojone w broń laserową najnowszego
typu. Powierzono im zadanie niszczenia absolutnie wszystkiego, co wzniesie się wyżej niż dwieście metrów nad
powierzchnię planety: jest to niezawodna bariera, której nigdy żadnemu więźniowi nie uda się pokonać. Musicie
pogodzić się z faktami. Stanowią one zbiór najbardziej podstawowych zasad, jakie rządzić będą waszym życiem.
Pomyślcie o tym, co powiedziałem. A teraz przygotujcie się do lądowania.
Mężczyzna w ciemnym mundurze opuścił galerię. Przez dłuższą chwilę więźniowie wpatrywali się w miejsce, z
którego przemawiał. Potem tu i tam rozległ się cichy szmer nieśmiałych rozmów. Jednak prawie natychmiast
ucichł. Nie było o czym rozmawiać. Bez żadnych konkretnych wspomnień z przeszłości więźniowie nie mieli
podstawy, na której mogliby oprzeć swoje spekulacje na przyszłość. Również ich osobowości nie były w stanie
nawiązać ze sobą jakiegokolwiek kontaktu, ponieważ były to osobowości niezwykle młode i w dalszym ciągu
nie zdefiniowane.
Siedzieli więc w ciszy, zamknięte w sobie istoty, które zbyt długo przebywały w odosobnieniu. Strażnicy na
galerii stali jak posągi, obcy i bezosobowi. I wtedy przez podłogę sali przebiegło leciutkie drżenie.
Chwilę później drżenie powtórzyło się, tym razem przechodząc w wyraźną wibrację. 402 poczuł, że staje się
cięższy, jakby na głowie i barkach położono mu jakiś niewidzialny ładunek.
— Uwaga, uwaga! — odezwały się potężnym dudnieniem głośniki. — Statek podchodzi do lądowania na
Omedze. Za kilka minut schodzimy z pokładu.
Przez statek przebiegło ostatnie drżenie i podłoga pod stopami lekko zachybotała. Więźniów, w dalszym ciągu
milczących i oszołomionych, uformowano w długą kolumnę i wyprowadzono z sali. Nadzorowani przez
uzbrojonych strażników, ruszyli długim korytarzem, który zdawał się nie mieć końca. Dopiero teraz 402
uzmysłowił sobie ogrom statku.
Daleko w przedzie widać było plamę słonecznego światła, które raziło oczy przywykłe do bladego oświetlenia
korytarza. Kiedy jego sekcja powoli sunącej kolumny podeszła bliżej, 402
spostrzegł, że jasność wlewa się przez otwarty właz luku, którym wychodzą więźniowie.
Gdy nadeszła jego kolej, przemaszerował przez luk, zszedł po długich schodach trapu i znalazł się na twardym
gruncie. Stał na otwartym, zalanym słońcem placu. Strażnicy formowali wysiadających więźniów w drugie
szeregi. Ze wszystkich stron otaczał ich tłum oczekujących widzów.
Głośniki zadudniły ponownie:
— Zgłaszać się po wywołaniu swego numeru. Otrzymacie informacje na temat swojej tożsamości. Zgłaszać się
natychmiast po wywołaniu waszego numeru.
402 był słaby i bardzo zmęczony. W tej chwili nie interesowała go nawet jego tożsamość. Chciał tylko położyć
się, zasnąć, znaleźć chwilę zupełnego spokoju. Rozejrzał się dokoła, przesuwając obojętnym wzrokiem po
stojącym za jego plecami ogromnym statku kosmicznym, po strażnikach i widzach. Wysoko w górze zauważył
kilka ciemnych plamek, sunących powoli przez błękit nieba. W pierwszej chwili uznał je za ptaki. Dopiero za
moment dotarło doń, że to statki wartownicze. One także były mu zupełnie obojętne.
— Numer l! Wystąp!
— Jestem! — zawołał ktoś z głębi szeregów.
— Numer l, nazywasz się Wayn Southholder. Lat trzydzieści cztery, grupa krwi A-L2, index AR-431-C.
Skazany za zdradę.
Kiedy głos umilkł, przez tłum widzów przetoczyła się fala radosnych wiwatów. Oklaskiwano więźnia za to, iż
dokonał zdrady i witano go na Omedze.
Jeden po drugim odczytywane były kolejne numery. 402, słuchając listy popełnionych przez więźniów zbrodni:
morderstw, malwersacji, dewiacji, mutantyzmu, przysypiał na stojąco pod obezwładniającym słońcem. W końcu
wywołano i jego.
— Numer 402!
— Jestem.
— Numer 402, nazywasz się Will Barrent. Lat dwadzieścia siedem, grupa krwi O-L3, index JX-221-R. Skazany
za morderstwo.
W tłumie podniosły się wiwaty, ale 402 prawie ich nie słyszał. Próbował przyzwyczaić się do myśli, że posiada
jakieś nazwisko. Prawdziwe nazwisko, nie numer. Will Barrent. Miał nadzieję, że nie zapomni. Zaczął je sobie
powtarzać. Ciągle na nowo i na nowo, i omal nie przegapił ostatniego ogłoszenia, które popłynęło z megafonów.
Rozdział 2
— Niniejszym otrzymujecie pełną wolność i prawo osiedlenia się na planecie Omega. Na okres przejściowy
zostaniecie ulokowani w budynkach mieszkalnych na placu A-2. Musicie jednak zachować jak najdalej
posuniętą ostrożność i rozwagę we wszystkich swoich czynach i słowach. Obserwujcie, słuchajcie i uczcie się.
Zgodnie z prawem muszę was poinformować, iż przeciętna długość życia na Omedze wynosi mniej więcej trzy
lata ziemskie.
Potrwało dobrą chwilę, zanim znaczenie tych ostatnich słów dotarło do Barrenta. Ciągle jeszcze rozmyślał o
dopiero co odzyskanym nazwisku. Konsekwencje faktu, iż był mordercą na planecie zbrodniarzy, na razie go nie
interesowały.
Prawie pięciuset nowych więźniów skierowano do rzędu baraków przy placu A-2. Nie byli jeszcze ludźmi —
byli istotami, których prawdziwe wspomnienia dotyczyły okresu zaledwie kilku godzin. Siedząc na swoich
pryczach, dopiero co narodzeni, oglądali ze zdziwieniem i ciekawością swoje własne ciała, badali uważnie swoje
dłonie i stopy. Wpatrywali się w siebie nawzajem i w oczach innych dostrzegali odbicie swojej własnej
bezkształtności. Nie stali się jeszcze mężczyznami, lecz dziećmi także już nie byli. Posiadali pewien zasób pojęć
abstrakcyjnych i cienie wspomnień. Dojrzałość nadeszła szybko, zrodzona ze starych przyzwyczajeń i tych kilku
rysów osobowości, które niby pęknięte nitki łączyły ich z dawnym życiem na Ziemi.
Będąc nowymi ludźmi uczepili się kurczowo mglistych wspomnień, pojęć, idei i zasad. Już po kilku godzinach
ich flegmatyczna potulność zaczęła ustępować. Stawali się mężczyznami. Indywidualnościami. Ze sztucznie
narzuconej, podtrzymywanej oszołomieniem homogenicznej mary poczęły się wyłaniać zręby odrębności.
Stłumione charaktery ujawniły się z poprzednią siłą, ukazując każdemu z pięciuset, kim i czym jest.
Will Barrent ustawił się w długim ogonku do lustra. Kiedy nadeszła jego kolej, ujrzał w nim sympatycznego,
młodego mężczyznę o szczupłej twarzy, wąskim nosie i prostych, kasztanowych włosach. Ta twarz była szczera,
rezolutna, nie napiętnowana żadną silną namiętnością — bez zarzutu. Odwrócił się od lśniącej tafli
rozczarowany; była to twarz kogoś zupełnie obcego.
Później, badając swe ciało dokładniej, nie znalazł żadnej blizny ani niczego, co wyróżniałoby je spośród tysięcy
innych ciał. Ręce miał nienawykłe do pracy. Był raczej zwinny i sprawny niż umięśniony. Zastanawiał się, co
też mógł robić na Ziemi.
Morderca?
Wzdrygnął się. Tego nie był jeszcze gotów zaakceptować.
Ktoś popukał go lekko w ramię.
— Jak się czujesz?
Barrent odwrócił się i ujrzał wielkiego, barczystego mężczyznę o płomieniście rudych włosach.
— Nie najgorzej — odparł. — Ty stałeś w rzędzie zaraz obok mnie, prawda?
— Tak. Numer 401. Nazwisko Danis Foeren. Barrent przedstawił się.
— Skazany za?... — spytał Foeren.
— Morderstwo.
Foeren skinął głową, wyraźnie pod wrażeniem.
— Ja jestem fałszerzem — powiedział. — I któż by pomyślał. Z takimi rękami? — Wyciągnął przed siebie dwa
potężne łapska, porośnięte z rzadka rudą szczeciną. — Ale rzeczywiście muszą być zręczne. Pierwsze sobie
wszystko przypomniały. Na statku siedziałem w swojej celi i wpatrywałem się w ręce. Świerzbiły mnie. Miały
dość bezczynności, chciały zabrać się do jakiejś roboty. Ale reszta mojej osoby nie pamiętała do jakiej...
— I co zrobiłeś? — spytał Barrent.
— Zamknąłem oczy i zdałem się na ręce — odparł Foeren. — Ledwie zdążyłem się zorientować, już były w
górze i majstrowały przy zamku od celi. — Podniósł potężne dłonie i spojrzał na nie z podziwem. — Bardzo
sprytne bestyjki!
— Majstrowały przy zamku? — zdumiał się Barrent. — Ale przecież mówiłeś, że jesteś fałszerzem...
— No cóż... — odparł Foeren. — Fałszerstwo było moją główną specjalnością. Ale para zręcznych rąk potrafi
zrobić niemal wszystko. Podejrzewam, że na fałszerstwie zostałem po prostu złapany, chociaż równie dobrze
mogłem być kasiarzem. Jak na fałszerza moje ręce potrafią o wiele za dużo.
— Dowiedziałeś się o sobie więcej niż ja — powiedział Barrent. — Ja nie mam żadnego punktu zaczepienia
poza jednym krótkim snem.
— Cóż, to dopiero początek — pocieszył go Foeren. — Musi być jakiś sposób, żeby dowiedzieć się czegoś
więcej. Na razie najważniejsze, że znajdujemy się na Omedze.
— Racja — przyznał z goryczą Barrent.
— Nie ma się czym przejmować — ciągnął Foeren. — Nie słyszałeś, co mówił tamten facet? To nasza planeta!
_ Na której średnia życia wynosi trzy ziemskie lata — przypomniał Barrent.
— To pewnie tylko gadanie, żeby nas nastraszyć — odparł Foeren. — W takich sprawach nie wierzyłbym
strażnikom. Najważniejsze, że mamy własną planetę. Słyszałeś, co powiedzieli. „Ziemia się nas wyrzekła".
Zgłoś jeśli naruszono regulamin