Sheckley Robert - Podroz w przyszlosc.pdf

(928 KB) Pobierz
Sheckley Robert-Podroz w przyszlosc
Robert Sheckley
Podróż w przyszłość
Tytuł oryginału Journey Beyond Tomorrow
Przekład Marta Koźbiał
Dla Zivy, Ruth Barnes,
a zwłaszcza dla Billa Barnesa
Wprowadzenie
Bajkowy świat Joenesa znajduje się przeszło tysiąc lat za nami, w odległej i mglistej
przeszłości. Wiadomo, że Podróż Joenesa zaczęła się około roku 2000 starej ery, zakończyła
natomiast w pierwszych latach nowej ery. Wiadomo również, że przypadła na okres znany ze
znacznego rozwoju cywilizacyjnego: w XXI wieku światło dzienne ujrzały cuda mechaniki,
o jakich współczesnym nigdy się nie śniło. Nawet dziś większość z nas miała okazję poznać
znaczenie słów „pocisk zdalnie sterowany” czy „bomba atomowa”. Fragmenty tych fan-
tastycznych tworów można oglądać w muzeach.
Znacznie mniejszą wiedzę posiadamy na temat obyczajów ówczesnych ludzi. Aby
dowiedzieć się czegokolwiek o religii i zasadach moralnych tamtych czasów, musimy
sięgnąć do Podróży Joenesa.
Poza wszelką wątpliwością pozostaje fakt, że postać Joenesa jest autentyczna, nie
można natomiast przesądzać o autentyczności opowieści snutych na jego temat. Niektóre z
nich przypominają raczej przypowieści. Jednak nawet te, które traktuje się alegorycznie, do-
brze oddają ducha tamtych czasów.
Nasza książka jest zbiorem opowieści o Podróży Joenesa oraz o cudownym i tragic-
znym wieku XXI. Kilka z nich zostało spisanych, ale większość dotarła do nas przekazywana
ustnie z pokolenia na pokolenie.
Poza tą książką jedyne podsumowanie Podróży stanowią opublikowane ostatnio Opow-
ieści z Fidżi, gdzie, z oczywistych powodów, osoba Joenesa schodzi na dalszy plan i gdzie na
plan pierwszy wybija się postać jego przyjaciela Luma. Takie ujęcie nietrafnie oddaje nastrój
Podróży i zafałszowuje fakty. Z tego poodu poczuliśmy potrzebę wydania poniższej pozycji,
tak by całość opowieści o Podróży została zapisana i przechowana dla przyszłych pokoleń.
Ten tom zawiera wszystkie spisane utwory o Joenesie pochodzące z XXI wieku. Nies-
tety, są one nieliczne i nie zachowały się do naszych czasów w całości. Obejmują tylko dwie
historie: „Lum spotyka Jonesa” i „Jak Lum wstąpił do wojska”, obie z „Księgi Fidżi” (wy-
danie kanoniczne). Reszta opowiadań pochodzi z tradycji ustnej, wywodzącej się od Joenesa
lub jego towarzyszy.
Poniższy zbiór zawiera słowa najsławniejszych gawędziarzy, bez ujednolicania różnych
punktów widzenia, tuszowania sympatii, zasad moralnych, poprawiania stylów, usuwania
komentarzy itp. Pragniemy podziękować wszystkim gawędziarzom:
Ma’aoa z Samoa
Maubingi z Tahiti
512854640.002.png
Paaui z Fidżi
Pelui z Wyspy Wielkanocnej
Teleu z Huahine za łaskawe zezwolenie, na przelanie ich słów na papier.
Wykorzystaliśmy te opowiadania lub grupy opowiadań, którymi powyższe osoby
szczególnie zasłynęły. Nazwiska autorów znajdują się na początku każdej opowieści. Prag-
niemy jednocześnie przeprosić wielu wybitnych gawędziarzy za to, że ich słów nie mogliśmy
przytoczyć w niniejszym opracowaniu. Zostaną one umieszczone w zbiorze Variorum .
Dla wygody odbiorcy historie zostały ułożone w kolejności, zebrane w rozdziały: każda
z nich stanowi całość. Ale równocześnie przestrzegamy czytelnika, by nie spodziewał się
konsekwentnej i uporządkowanej narracji. Niektóre części są długie, inne krótkie, jedne
proste, inne skomplikowane — zależnie od nastroju i charakteru poszczególnych gawędzi-
arzy. Wydawca mógł oczywiście w odpowiednim miejscu coś dodać lub ująć, tak by
wyrównać długość historii i narzucić całości jednolity styl. Uznał jednak, że najlepiej będzie
pozostawić opowieści takimi, jakie są, aby przedstawić czytelnikowi kompletny obraz Po-
dróży. To wydawało się najbardziej uczciwe wobec gawędziarzy i zarazem było jedynym
sposobem, by opowiedzieć całą prawdę o Joenesie, ludziach, których spotkał, i dziwnym
świecie, po którym podróżował.
Wydawca słowo po słowie spisał opowieści gawędziarzy i skopiował zapisane frag-
menty, nie dodając niczego od siebie. Jedyne uwagi jego autorstwa umieszczono w dwóch
ostatnich rozdziałach książki; opowiadają one o zakończeniu Podróży.
A teraz, Czytelniku, zapraszamy Cię do spotkania Joenesa i do wzięcia udziału w jego
podróży obejmującej ostatnie lata trwania starego i pierwsze nowego świata.
I. Jeenes rozpoczyna swoja, podróż
(Opowiedziane przez Maubingi z Tahiti)
Kiedy bohater tej opowieści miał dwadzieścia pięć lat, w jego życiu miało miejsce
niezwykle ważne wydarzenie. Jednak żeby wyjaśnić znaczenie tego wydarzenia, musimy
powiedzieć najpierw kilka słów o naszym bohaterze, o miejscu i warunkach, w jakich żył, to
bowiem pozwoli nam zrozumieć jego samego. Od tego więc zaczniemy, a potem postaramy
się jak najszybciej przejść do sedna opowieści.
Nasz bohater, Joenes, mieszkał na małej wyspie–atolu na Oceanie Spokojnym, ponad
trzysta kilometrów na wschód od Haiti. Wyspa nosiła nazwę Manituatua i mierzyła niewiele
więcej niż trzy kilometry wzdłuż i kilkaset metrów wszerz. Otoczona była pierścieniem rafy
koralowej, za którą rozlewały się błękitne wody Pacyfiku.
Na tę wyspę rodzice Joenesa przybyli po to, aby zarządzać sprzętem zaopatrującym w
prąd całą wschodnią Polinezję. Po śmierci matki ojciec pracował samotnie, a kiedy i on
zmarł, Pacyficzna Kompania Energetyczna poprosiła Joenesa o zajęcie jego miejsca i Joenes
przyjął tę propozycję.
Według wszelkiego prawdopodobieństwa Joenes był wysokim, dobrze zbudowanym
młodym człowiekiem o miłej twarzy i nienagannych manierach. Jako niezmordowany
czytelnik znajdował wielką przyjemność w zgłębianiu bogatej biblioteki ojca. Romantyzm i
głęboka wrażliwość skłaniały go do rozważań nad prawdą, lojalnością, miłością, obowiąz-
kiem, przeznaczeniem, przypadkiem i temu podobnymi pojęciami. Ze względu na taki, a nie
inny charakter Joenes zwykł uważać cnoty za obowiązek i lubił myśleć o nich w ich
najszlachetniejszej postaci.
512854640.003.png
Mieszkańcy Manituatua, Polinezyjczycy z Tahiti, nie potrafili go zrozumieć. Chętnie
przyznawali, że cnota to rzecz dobra, co nie przeszkadzało im wchodzić na drogę występku
dla własnej korzyści lub wygody. Mimo że Joenes gardził takim zachowaniem, nie mógł jed-
nak nie docenić pogody ducha, hojności i otwartości Manituatuańczyków. Ci bowiem, cho-
ciaż rzadko zastanawiali się nad cnotami, a jeszcze rzadziej wprowadzali je w czyn, w jakiś
sposób wiedli przyjemne i godne życie.
Joenes, którego gorący temperament sprzeciwiał się umiarkowaniu, nie od razu przyjął
te zasady. Jednak z biegiem czasu coraz bardziej im ulegał. Niektórzy twierdzą, że to właśnie
sposób bycia, który przejął od Manituatuańczyków, pozwolił mu potem utrzymać się przy
życiu.
Ale tego wszystkiego można się tylko domyślać, żadnej pewności mieć nie można. Dla
nas liczy się przede wszystkim pewne szczególne wydarzenie w życiu dwudziestopięciolet-
niego Joenesa.
Rzecz miała miejsce w centralnym biurze Pacyficznej Kompanii Energetycznej,
znajdującym się w San Francisco, na zachodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych. Tutaj
właśnie, wokół kolistego stołu z błyszczącego teku, zgromadzili się brzuchaci jegomoście,
ubrani w koszule z krawatem i garnitury. W rękach tych Ludzi Okrągłego Stołu, jak ich na-
zywano, spoczywały losy wielu osób. Przewodniczącym zarządu był Artur Pendragon,
człowiek, który choć swoje stanowisko odziedziczył, zmuszony był jednak stoczyć ciężką
walkę, zanim dostał to, co mu się należało. Kiedy wreszcie dopiął swego, zwolnił wszystkich
członków zarządu i na ich miejsce powołał własnych ludzi. Obecnie w skład zarządu
wchodzili: wyjątkowo bogaty Bill Lancelot, znany z działalności charytatywnej Richard Ga-
lahad, wpływowy Austin Modred i inni.
Panowie ci, których imperium finansowe ostatnio przechodziło kryzys, przegłosowali
właśnie konsolidację posiadanych dóbr i natychmiastową sprzedaż nieprzynoszących zysku
holdingów. Decyzja ta, prosta jak się zdawało, pociągnęła za sobą daleko idące konsek-
wencje. Na odległej Manituatua Joenes otrzymał informację od zarządu o zaprzestaniu pracy
generatora mocy dla wschodniej Polinezji.
W ten sposób Joenes stracił pracę. Mało tego, utracił także sens życia. Przez tydzień
intensywnie zastanawiał się nad swoją przyszłością. Polinezyjscy przyjaciele gorąco
zachęcali go, żeby został na Matlituatua lub, jeśli woli, udał się na jedną z większych wysp
— Huahine, Bora Bora czy Tahiti.
Joenes wysłuchał ich rady, po czym zaszył się w odludnym miejscu, by wszystko
przemyśleć. Powrócił po trzech dniach i oznajmił oczekującym przyjaciołom, że wybiera się
do Ameryki, kraju swych rodziców, chce bowiem na własne oczy zobaczyć cuda, o których
czytał, i przekonać się, czy tam znajduje się jego przeznaczenie.
Gdyby się miało okazać, że tak nie jest, powróci do swych polinezyjskich braci z ot-
wartym sercem i umysłem, by pełnić obowiązki, jakie zechcą na niego nałożyć.
Usłyszawszy te słowa, przyjaciele popadli w konsternację. Wszyscy wiedzieli, że Am-
eryka była jeszcze bardziej niebezpieczna niż nieprzewidywalny ocean. Amerykanów zaś
uważano za czarnoksiężników, którzy rzucają urok, zdolny postawić na głowie do-
tychczasowy sposób myślenia człowieka. Wydaje się niemożliwe, żeby komuś mogły się
znudzić koralowe plaże, laguny, palmy, czółna i temu podobne rzeczy, a przecież takie wy-
padki się zdarzały. Zdarzało się, że Polinezyjczycy, którzy podróżowali do Ameryki, ulegli
512854640.004.png
złemu urokowi i już nie wrócili. Jeden odwiedził nawet legendarną Madison Avenue, ale nie
wiadomo, co tam znalazł, bo nigdy już nie przemówił. Mimo to Joenes obstawał przy swoim.
Joenes był zaręczony z manituatuańską dziewczyną o złotej skórze, czarnych włosach i
kształtnej figurze, dorównującą umysłem mężczyznom. Na imię jej było Tondelayo. Przed
odjazdem Joenes zaproponował, że pośle po nią, gdy tylko jego sytuacja jakoś się ustabili-
zuje, gdy zaś mu się nie powiedzie, wróci do niej. Ten pomysł nie spodobał się dziewczynie,
toteż zwróciła się do narzeczonego w lokalnym narzeczu:
— Hej, głupi chłopaku, chcesz do Amerika? Może tam więcej kokosów? Większa
plaża? Lepsza ryba? O, nie! Myślisz może: lepsze bara–bara, co? Ja ci mówię, że nie. O
wiele lepiej zostań ze mną. Powiedziałam!
W ten sposób śliczna Tondelayo próbowała przemówić Joenesowi do rozsądku. On
jednak odparł:
— Myślisz, że jestem szczęśliwy, pozostawiając tu Ciebie, ucieleśnienie moich myśli i
pragnień? Nie, najdroższa, tak nie jest! Ten wyjazd napełnia mnie obawą. Nie wiem, co mnie
czeka w zimnym kraju na wschodzie. Wiem tylko, że mężczyzna musi szukać swego losu i
szczęścia aż do samej śmierci, jeśli zajdzie potrzeba. Dopiero kiedy poznam i zrozumiem
świat, który znam jedynie ze słów rodziców i z książek, będę mógł wrócić i żyć tu, na wys-
pach.
Śliczna Tondelayo wysłuchała wszystkiego i przemyślała to starannie, po czym to wys-
piarskie dziewczę zwróciło się do Joenesa zgodnie z prostą filozofią, od niepamiętnych
czasów przekazywaną córkom przez matki:
— Oj wy, biali chłopcy, wszyscy tacy sami. Najpierw bara—bara i wszystko w
porządku. Potem chcecie do Amerika szukać białej dziewczyny i tam bara—bara. Tak myślę!
A jednak palma rośnie, rafa koralowa otacza wyspę, a człowiek musi umrzeć.
Joenes mógł tylko chylić czoło przed odwieczną mądrością wyspiarskiej dziewczyny,
ale jego decyzja nie uległa zmianie. Wiedział, że jego przeznaczeniem jest ujrzeć kraj, skąd
przybyli rodzice, i przyjąć wszystko, cokolwiek los mu ześle. Ucałował Tondelayo, która
rozpłakała się, widząc, że jej słowa nie poruszyły narzeczonego.
Zamożniejsi sąsiedzi wydali ucztę pożegnalną na cześć Joenesa, gdzie podawano wys-
piarskie przysmaki, takie jak wołowina w puszkach czy konserwowy ananas. Kiedy do
wyspy przybił szkuner z cotygodniową dostawą rumu, ze smutkiem pożegnali ukochanego
przyjaciela.
I tak Joenes wyruszył w podróż przez Huahine, Bora Bora, Tahiti i Hawaje, by dotrzeć
w końcu do miasta San Francisco na zachodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych.
Towarzyszyła mu w tej podróży słodka muzyka polinezyjskich wysp.
2. Lum spotyka Joenesa
(Słowa Luma spisane w Księdze Fidżi, wydanie kanoniczne)
Cóż, wiecie, jak to bywa. Alkohol się kończy, panienka odchodzi i wiadomo, gdzie się
nagle znajdujesz. Zaszedłem więc do doków, żeby zaczekać na statek z cotygodniową do-
stawą pejotlu. Nic tam nie robiłem, tylko stałem i gapiłem się na ludzi, okręty, Golden Gate,
wiecie, o co chodzi. Skończyłem właśnie jeść kanapkę z prawdziwego pumpernikla z wło-
skim salami i ze świadomością, że zaraz przywiozą pejotl, właściwie nie czułem się najgor-
zej. Chodzi o to, że czasami nie czujesz się tak źle, kiedy sterczysz, gapiąc się na wszystkich
i wszystko, nawet jeśli dziewczyna odeszła.
512854640.005.png
Właśnie przypłynęła łódź, nie wiadomo skąd, i ten facet zszedł na brzeg. Był wysoki,
szczupły, z autentyczną opalenizną, szeroki w barach. Nosił płócienną koszulę, wyświechtane
spodnie i nie miał butów. Więc pomyślałem, że jest w porządku. To znaczy wyglądał w
porządku. Podszedłem do niego i spytałem, czyjego statek przywiózł towar. Gość spojrzał na
mnie i powiedział:
— Mam na imię Joenes. Jestem tutaj obcy.
Więc już wiedziałem, że nie był z nimi. Dlatego odwróciłem wzrok, a on zapytał:
— Nie wiesz, gdzie mógłbym znaleźć jakąś pracę? Jestem nowy w Ameryce. Chcę ją
poznać, zobaczyć, co ma mi do zaoferowania i co ja mam dla niej.
Spojrzałem na niego znowu. Teraz już nic nie wiedziałem. To znaczy nie wyglądało na
to, żeby był z nimi. Z drugiej jednak strony nie każdy wyglądał wtedy jak bitnik. Czasami
taki drobiazg, jeśli właściwie go wykorzystasz, może ci umożliwić wstęp nawet do Herbaci-
arni w Chmurach prowadzonej przez Wielkiego Dealera. Może bawił się w zen, choć wy-
glądał jak prostak. Jezus był prostakiem. Ale on do nich należał i wszyscy bylibyśmy za nim,
gdyby tylko naiwniacy zostawili go w spokoju. Powiedziałem więc do tego Joenesa:
— Chcesz pracy? A co mógłbyś robić?
— Umiem obsługiwać transformator elektryczny — powiedział.
— Niezły jesteś — odparłem.
— I umiem grać na gitarze — dodał.
— Człowieku — powiedziałem — od tego trzeba było zacząć. Znam bar cappuccino,
gdzie możesz zagrać i zebrać trochę napiwków od naiwniaków. Na razie masz za co żyć.
Ten Joenes prawie nie mówił po angielsku, więc musiałem mu wszystko dokładnie
wyłożyć. Ale szybko chwycił to o scenie gitarowej i naiwniakach. Zaproponowałem mu,
żeby się zatrzymał u mnie — skoro moja panienka odeszła, to dlaczego by nie — ten się
tylko uśmiechnął i zgodził się od razu. Potem spytał, jak tu u nas jest i jakie tu mamy rozry-
wki. Brzmiało to w porządku, chociaż był obcy. Powiedziałem mu, że panienki się znajdą, a
jeśli chodzi o rozrywki, niech się trzyma blisko mnie, to zobaczymy. Zgodził się, więc
poszliśmy do mnie. Dałem mu kanapkę z razowym chlebem i plasterkiem sera szwajcar-
skiego ze Szwajcarii, a nie z Wisconsin. Musiałem mu pożyczyć własną gitarę, bo swoją, jak
twierdził, zostawił na wyspie, gdziekolwiek by ona była. Tej nocy graliśmy w kafejce.
Joenes był królem tej nocy. Zawdzięczał to piosenkom, których nikt nie rozumiał i
których melodie przypominały znane standardy.
Turystom to pasowało i w ten sposób Joenes zebrał osiem dolców trzydzieści centów,
co wystarczyło na pokaźny bochen rosyjskiego chleba, i nie mówcie mi o braku patriotyzmu.
Poza tym ta panienka od razu na niego poleciała, bo Joenes właśnie taki był. To znaczy wy-
soki, potężny w ramionach, z jasnymi włosami lśniącymi, jakby świecił w nich słońce.
Gościowi takiemu jak ja gorzej się wiedzie.
Bo chociaż mam forsę, to jestem mały i chudy, więc czasem muszę się nieźle napocić.
Tymczasem Joenes działał jak magnes. Zainteresowali się nim nawet ludzie w czarnych oku-
larach. Pytali, czy próbował kiedyś wody sodowej, ale odciągnąłem go, bo przynieśli pejotl.
A po co wymieniać bolącą głowę na chory żołądek?
Więc razem z Joenesem, jego panienką, której na imię było Deirdre Feinstein, i jeszcze
jedną, którą tamta skołowała dla mnie, wróciliśmy do mojej chaty. Pokazałem Joenesowi, jak
obrabiać pejotl i wszyscy wzięliśmy się do roboty. To znaczy my się wzięliśmy, bo Joenes
zapalił się jak tysiącwatowa żarówka. I chociaż ostrzegałem go przed glinami patrolującymi
ulice San Francisco w poszukiwaniu kogoś choć odrobinę podejrzanego, żeby wykorzystać
512854640.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin