Masters Priscilla - Fatalne ciecie.pdf

(493 KB) Pobierz
48357337 UNPDF
PRISCILLA MASTERS
Fatalne cięcie
29. CZŁ2007
e
3-
a,
i-
il-
107
Powieść tę dedykuję mojemu synowi i jego kolegom, z którymi dzieli mieszkanie, a
którzy w tym roku
mają ukończyć studia medyczne. Oby ani on,
ani żaden z jego kolegów nigdy nie popełnił błędów,
jakie przydarzyły się niektórym postaciom
przedstawionym w tej powieści.
Jednocześnie zaznaczam, że przedstawiając sylwetki
chirurgów, nie wzorowałam się na żadnym znanym mi
specjaliście, a już na pewno nie na moim ojcu!
Powieść tę dedykuję także Kerith i Catrin, moim dwóm najwierniejszym
przyjaciółkom.
PR1SCILLA
MASTERS
Przekład: MAŁGORZATA KONCEWICZ
C&T
TORUŃ
PRISCILLA
Przekład: MAŁGORZATA KONCEWICZ
Tytuł oryginału: AFATALCUT
Copyright © 2000 by Priscilła Masters
Copyright © for the Polish edition by „C&T", Toruń 2003
Copyright © for the Polish translation by Małgorzata Koncewicz
Opracowanie graficzne: MAŁGORZATA WO JNOWSKA
Redaktor wydania: VIOLETTA DOBOSZ
Korekta:
MAGDALENA MARSZAŁEK
Skład i łamanie:
KUP „BORGIS" Toruń, tel./fax (56) 654-82-04
ISBN 83-89064-44-8
MIEJSKA BIBLIOTEKA PUBLICZNA w Zabrzu
ZN. KLAS. Ojfl ///_Z
NR INW. L|55O
Wydawnictwo „C&T" ul. Św. Józefa 79, 87-100 Toruń, tel./fax (56) 652-90-17
Toruń 2003. Wydanie I. Ark. wyd. 13,5; ark. druk. 15,5.
Druk i oprawa: Wąbrzeskie Zakłady Graficzne Sp. z o.o.,
ul. Mickiewicza 15, 87-200 Wąbrzeźno.
26 lipca 1987
To miał być dowcip. Głupawa uwaga — rzucona, gdy spoceni i odrętwiali od
długiego siedzenia w gorącej sali egzaminacyjnej, starali się uciec w czarny
humor. Nikt nie miał przyjąć jej na serio.
On jednak tak to właśnie przyjął.
Jego pytanie: — Co zrobisz, jak nie dostaniesz się na studia?
I jej odpowiedź, nonszalancka: — Zabiję się. Naprawdę. Strzelę sobie w łeb. To
będzie taka porażka. Nie będę wiedziała, co ze sobą zrobić. Studiowanie na
niechcianym kierunku byłoby gorsze niż śmierć. Nie ma nawet sensu, żeby
proponowali mi inny fakultet. Nie chcę robić w życiu nic innego.
Jego oczy, rozwarte tak szeroko, jak tylko to możliwe... Ocienione ciemnymi,
dziewczęcymi rzęsami...
— Naprawdę byś się zabiła? To znaczy, zastrzeliłabyś się? — Przerwał, po czym
spytał: — Jak zdobyłabyś broń?
I w taki oto prosty sposób ich rozmowa zabrnęła dalej, niż się ktokolwiek
spodziewał.
— Łatwo. Mój wuj ma broń. Nawet nie trzyma jej w zamknięciu, jak powinien. Jest
taki roztargniony.
Kolejne pytanie, dla zachowania pozorów, jak się później domyśliła. — Po co mu
ta broń?
— Strzela do Tzutków.
— Trzymają zawsze naładowaną?
— Nie. Nawet on nie jest tak bezmyślny. Naboje trzyma w specja/-nym pudełku na
dnie szafki z bronią.
Tak więc sama rozłożyła przed nim tę pętlę w idealnym kręgu na podłodze i
przyglądała się, jak w nią wchodzi, nieświadoma niczego. Absolutnie niczego.
26 lipca 1987
To miał być dowcip. Głupawa uwaga — rzucona, gdy spoceni i odrętwiali od
długiego siedzenia w gorącej sali egzaminacyjnej, starali się uciec w czarny
humor. Nikt nie miał przyjąć jej na serio.
On jednak tak to właśnie przyjął.
Jego pytanie: — Co zrobisz, jak nie dostaniesz się na studia?
I jej odpowiedź, nonszalancka: — Zabiję się. Naprawdę. Strzelę sobie w łeb. To
będzie taka porażka. Nie będę wiedziała, co ze sobą zrobić. Studiowanie na
niechcianym kierunku byłoby gorsze niż śmierć. Nie ma nawet sensu, żeby
proponowali mi inny fakultet. Nie chcę robić w życiu nic innego.
Jego oczy, rozwarte tak szeroko, jak tylko to możliwe... Ocienione ciemnymi,
dziewczęcymi rzęsami...
— Naprawdę byś się zabiła? To znaczy, zastrzeliłabyś się? — Przerwał, po czym
spytał: — Jak zdobyłabyś broń?
I w taki oto prosty sposób ich rozmowa zabrnęła dalej, niż się ktokolwiek
spodziewał.
— Łatwo. Mój wuj ma broń. Nawet nie trzyma jej w zamknięciu, jak powinien. Jest
taki roztargniony.
Kolejne pytanie, dla zachowania pozorów, jak się później domyśliła. — Po co mu
ta broń?
— Strzela do rzutków.
— Trzyma ją zawsze naładowaną?
— Nie. Nawet on nie jest tak bezmyślny. Naboje trzyma w specjalnym pudełku na
dnie szafki z bronią.
Tak więc sama rozłożyła przed nim tę pętlę w idealnym kręgu na podłodze i
przyglądała się, jak w nią wchodzi, nieświadoma niczego. Absolutnie niczego.
— Kim jest twój wujek? — spytał bez zastanowienia, całkiem swobodnie.
— To brat mojej mamy. Mieszka tuż obok, na tej samej ulicy. — Powtórzyła jego
własne zadane wcześniej pytanie: — A co ty zrobisz, Sam? Jeśli oblejesz
egzaminy? Jeśli się nie dostaniesz?
To pytanie zdominowało całe lato. Co zrobisz, jeśli...?
— To samo.
Odpowiedź Sama zawierała tak duży ładunek pustej bohaterszczy-zny, że mogła ją
bezpiecznie zlekceważyć.
— Nie zrobiłbyś tego. — Powiedziała to pogardliwie, drwiąco. — Założę się, że
nie.
Wyciągnął rękę. — Założę się, że tak.
Wtedy wstała, strzepnęła ze spódnicy świeżo skoszoną trawę.
— Nie wiem, dlaczego tak głupio rozmawiamy. Oboje się dostaniemy.
Ale on zamilkł i odwrócił od niej wzrok, który powędrował daleko poza boisko
szkoły Króla Edwarda VI — szkoły nienawidzącej przegranych — ku linii horyzontu
i zabudowaniom uniwersyteckim po przeciwnej stronie drogi. Patrzył na budynek
Związku Studentów, wysoką wieżę zegarową, wdzięczne wiktoriańskie budowle,
oczekujące na tych, którym się poszczęści.
Jeżeli nawet nie wcześniej, to wtedy już mogła się domyślić.
23 lipca 1991
Chirurg się pocił. Papierowa czapeczka i maska już były wilgotne. Krople potu
błyszczały na czole, odbijając silne światło lamp chirurgicznych nad jego głową.
Instrumentariuszka przyglądała mu się. Ponad jego ramieniem spojrzała na listę
nazwisk na białej tablicy, listę zabiegów na dzisiejsze popołudnie. On nie mógł
się rozchorować. Sześciu innych pacjentów czekało w kolejce; następny był już
prawdopodobnie w rękach anestezjologów i pełen obaw szykował się do zatonięcia w
nieświadomości. Reszta nawet w tej chwili mogła przechodzić ostatnie badania na
oddziale. Operacje muszą być kontynuowane. Ale nie bez chirurga.
A chirurg nadal się pocił.
Naprzeciw niej, na lewo od lekarza stał stażysta, nowy, przyjęty tydzień temu.
Grek. Po jego błyszczących oczach poznała, że też zdaje sobie sprawę ze stanu
chirurga, i wyczytała w nich, iż dręczy go własna obawa: że nie będzie potrafił
zająć się pozostałymi przypadkami. Nie samodzielnie. Zgadła również, że
niezależnie od tego, co napisano w jego opinii, przed przeniesieniem się do
Anglii samodzielnie wykonywał tylko drobne zabiegi. Nie miał umiejętności
specjalisty.
Jeszcze raz ukradkiem spojrzała na chirurga. Strużka potu ciekła mu do oka. Nie
mogąc wytrzeć twarzy, mrugał gwałtownie, uciekając spojrzeniem od otwartej rany.
Wyczuła, że z wielkim trudem usiłuje skupić się na operacji, ale ma nawet
trudności z utrzymaniem w dłoni skalpela. Zamiast ująć narzędzie delikatnie, jak
drogie, wieczne pióro, chwycił je w garść jak niezręczny amator z twarzą
czerwoną z wysiłku. Instrumentariuszka rozejrzała się wokoło, szukając jakiegoś
wyjaśnienia. Może było za gorąco. W sali stale utrzymywano wysoką temperaturę z
uwagi na pacjentów, unieruchomionych na stole operacyjnym. Przywołała salowego i
poprosiła o przesunięcie wskazówki klimatyzatora o trzy stopnie w dół.
Następnie, posługując się długimi, zakrzywionymi kleszczami, włożyła kłąb
sterylnej gazy w dłoń pielęgniarki--stażystki i poprosiła ją o wytarcie czoła
chirurgowi.
Nie mógł zrobić tego sam, gdyż zainfekowałby rękawiczki. A to wiązałoby się z
koniecznością przerwania operacji, pozostawienia krwawiącego pacjenta na stole i
ponownego szorowania rąk.
Pielęgniarka-stażystka bez słowa stanęła za odzianą w zielony fartuch postacią i
wytarła pot gazą. Chirurg powinien być wdzięczny za ten gest. W normalnych
warunkach byłby.
Dziś jednak owa czynność zdenerwowała go. Stanął bokiem do pacjenta i burknął
tak opryskliwie na siostrę, że ta upuściła gazę na sterylne, zielone ręczniki.
Zapadła przerażająca cisza, przerywana jedynie rytmicznie falującym szumem
wentylatora. Wszyscy widzieli. Kłąb gazy, trzymany gołymi rękami przez
pielęgniarkę, nie był już sterylny. Teraz zaś skażone były również zielone
ręczniki. A zielone ręczniki otaczały ziejącą, otwartą ranę; tkanki nie
chronione przez skórę. Cóż z tego, że była to tylko operacja przepukliny, skoro
skóra, mięśnie i naczynia krwionośne zostały głęboko nacięte. Żywy człowiek
został narażony na infekcję przez jedną niezdarną pielęgniarkę. Chirurg milczał,
emanując napięciem i złością. Dysząc ciężko, zatrzymał ręce kilka cen-
tymetrów nad „brudnym" tamponem, jakby powietrze wokół niego również zostało
skażone.
Sytuację uratowała instrumentariuszka. Szybko mruknęła „przepraszam, doktorze" i
wsunęła w drżące ręce pielęgniarki parę kleszczy hemostatycznych, aby umożliwić
jej odzyskanie gazy bez naruszenia niewidzialnej bariery sterylności. Następnie,
korzystając z innej pary długich kleszczy, ułożyła czysty, zielony ręcznik w
podejrzanym o skażenie miejscu, rzucając uprzednio niezręcznej pielęgniarce
współczujące spojrzenie współtowarzysza niedoli. Wszystkie miały za sobą
przynajmniej jedno takie doświadczenie. Drażliwy chirurg, upalny dzień, duszna
sala operacyjna i skomplikowany zabieg.
Tylko że to nie była żadna z tych rzeczy. „Pinky" Sutcliffe cieszył się w
szpitalu opinią spokojnego i opanowanego, chłodnego zawodowca, który ograniczał
konwersacje do krótkich komend, by podano mu narzędzia, i wyjaśnień rzucanych od
czasu do czasu studentom medycyny. Opryskliwe uwagi nie były w jego stylu. Jeśli
się pocił, musiało być mu gorąco — albo był chory. Instrumentariuszka
zmarszczyła brwi. Przypadek na stole nie był szczególnie skomplikowany, bułka z
masłem dla doświadczonego lekarza. Jak dotąd.
Nagle sala operacyjna pogrążyła się w ciszy, jakby cały personel wyczuł, że coś
jest nie tak. Przez chwilę wydawało się, że nawet wentylator przestanie zaraz
pracować. Czarne oczy instrumentariuszki widoczne ponad maską zaczęły się
rozglądać, jakby w poszukiwaniu przyczyny złego humoru chirurga. Popatrzyła na
stażystę. Mało kompetentny nabytek z importu, ale przynajmniej pewnie trzymał
kleszcze. Niczego więcej od niego nie wymagano. Nie on więc stwarzał problem.
Zerknęła przez salę na studentów. Czwarty rok. Pulchny chłopak i niska
dziewczyna. Oboje odziani byli w obowiązujące na bloku operacyjnym zielenie oraz
białe, skórzane chodaki, i do tego praktycznie sprowadzał się ich udział w tym,
co się tutaj działo. Oparci o ścianę, opowiadali sobie dowcipy. Zniecierpliwiła
się w myślach. Mieli idealną okazję, by poznać anatomię odbytu, ale bardziej
zajmowały ich aktualne ploteczki. Patrzyła na pogodne twarze, przez ułamek
sekundy niemal zazdroszcząc im braku odpowiedzialności za przebieg operacji.
Widziała rękę studenta lekko spoczywającą na ramionach dziewczyny. Oni
najwyraźniej niczym się nie przejmowali. Odwróciła oczy, spojrzała na twarz
chirurga, a jej niepokój wzrósł. Patrzył na ra-
8
nę tak, jakby nie mógł się skoncentrować. Nie zwracał uwagi na studentów. Nie
ich zachowanie było przyczyną jego złego samopoczucia. Przeniosła uwagę na osobę
u swego boku. Szczupła, nieśmiała postać w białej bawełnie, ręce pokornie
założone do tyłu — jak u członków rodziny królewskiej lub kogoś, kto nie bardzo
wiedział, co z nimi zrobić. Salowy. Cichy i niezauważalny jak duch. Pełen
zapału, nowy, nieszkodliwy. Salowy mógł nie wiadomo jak poważnie traktować swą
pracę, a i tak nikt nie zwracał na niego najmniejszej uwagi, a już na pewno nie
chirurg. Uśmiechnęła się na myśl, że przyczyną nienormalnego zachowania
Pinky'ego Sutcliffe'a mógłby być salowy. Nadal się uśmiechała, gdy jej
poszukujący wzrok spoczął na Billu Amisonie. Wysoki, muskularny blondyn,
anestezjolog, jak zwykle zmagał się z krzyżówką z Timesa, poświęcając pacjentowi
minimum uwagi. Podniósł spojrzenie i na moment ich oczy spotkały się. Mrugnęła
do niego, a on odpowiedział tym samym, po czym znacząco popatrzył na chirurga.
Przesianie było jasne: co się z nim dzisiaj dzieje?
Wzruszyła ramionami w geście mówiącym „nie wiem" i kontynuowała rozważania. Ale
w sali operacyjnej znajdowała się jeszcze tylko jedna osoba. Nieszczęsna
pielęgniarka-stażystka, która upuściła gazę i której twarz wciąż płonęła z
zażenowania. Była czerwona jak... Oczy instrumentariuszki z niepokojem spoczęły
na chirurgu. Czerwona jak chirurg.
Instrumentariuszka nadal podawała mu narzędzia, lecz jej niepokój narastał.
Mechaniczne ruchy odtwarzały rutynową czynność prawie nie wymagającą myślenia:
asystowanie przy operacji przepukliny. Automatycznie podawała instrumenty —
ssak, nożyczki, kleszcze — chirurg nawet nie musiał o nie prosić. Zajmowała się
tym przez pięć dni w tygodniu. Ale nie w takich warunkach.
Dziś coś było bardzo nie tak. Chirurg grzebał się, nieudolnie trzymając
narzędzia, znane mu jak własne palce, jakby widział je po raz pierwszy.
Wpatrywał się w nie, jak w coś zupełnie dla siebie nowego. Dwa razy chwycił
kleszcze za ostrza. Raz zażądał szwu, kiedy nie było co zszywać. Podała mu szew
i patrzyła, jak puszcza go, zmieszany. Gdy go podnosiła, spojrzała lekarzowi w
twarz i zobaczyła coś, czego nigdy przedtem nie widziała.
Dopiero po kilku chwilach zorientowała się, czemu jest tak spięta. Nie tylko
dlatego, że chirurg tak nieudolnie obchodził się z narzędzia-
nę tak, jakby nie mógł się skoncentrować. Nie zwracał uwagi na studentów. Nie
ich zachowanie było przyczyną jego złego samopoczucia.
Przeniosła uwagę na osobę u swego boku. Szczupła, nieśmiała postać w białej
bawełnie, ręce pokornie założone do tyłu — jak u członków rodziny królewskiej
lub kogoś, kto nie bardzo wiedział, co z nimi zrobić. Salowy. Cichy i
niezauważalny jak duch. Pełen zapału, nowy, nieszkodliwy. Salowy mógł nie
wiadomo jak poważnie traktować swą pracę, a i tak nikt nie zwracał na niego
najmniejszej uwagi, a już na pewno nie chirurg. Uśmiechnęła się na myśl, że
przyczyną nienormalnego zachowania Pinky'ego Sutcliffe'a mógłby być salowy.
Nadal się uśmiechała, gdy jej poszukujący wzrok spoczął na Billu Amisonie.
Wysoki, muskularny blondyn, anestezjolog, jak zwykle zmagał się z krzyżówką z
Timesa, poświęcając pacjentowi minimum uwagi. Podniósł spojrzenie i na moment
ich oczy spotkały się. Mrugnęła do niego, a on odpowiedział tym samym, po czym
znacząco popatrzył na chirurga. Przesłanie było jasne: co się z nim dzisiaj
dzieje?
Wzruszyła ramionami w geście mówiącym „nie wiem" i kontynuowała rozważania. Ale
w sali operacyjnej znajdowała się jeszcze tylko jedna osoba. Nieszczęsna
pielęgniarka-stażystka, która upuściła gazę i której twarz wciąż płonęła z
zażenowania. Była czerwona jak... Oczy instrumentariuszki z niepokojem spoczęły
na chirurgu. Czerwona jak chirurg.
Instrumentariuszka nadal podawała mu narzędzia, lecz jej niepokój narastał.
Mechaniczne ruchy odtwarzały rutynową czynność prawie nie wymagającą myślenia:
asystowanie przy operacji przepukliny. Automatycznie podawała instrumenty —
ssak, nożyczki, kleszcze — chirurg nawet nie musiał o nie prosić. Zajmowała się
tym przez pięć dni w tygodniu. Ale nie w takich warunkach.
Dziś coś było bardzo nie tak. Chirurg grzebał się, nieudolnie trzymając
narzędzia, znane mu jak własne palce, jakby widział je po raz pierwszy.
Wpatrywał się w nie, jak w coś zupełnie dla siebie nowego. Dwa razy chwycił
kleszcze za ostrza. Raz zażądał szwu, kiedy nie było co zszywać. Podała mu szew
i patrzyła, jak puszcza go, zmieszany. Gdy go podnosiła, spojrzała lekarzowi w
twarz i zobaczyła coś, czego nigdy przedtem nie widziała.
Dopiero po kilku chwilach zorientowała się, czemu jest tak spięta. Nie tylko
dlatego, że chirurg tak nieudolnie obchodził się z narzędzia-
mi. Jego dłoń drżała, stwarzając zagrożenie swym brakiem precyzji. Drżenie było
niedostrzegalne, jeśli spoglądało się tylko na palce. Ale gdy spojrzenie
powędrowało do ostro zakończonej końcówki skalpela, można było dostrzec, że
wibruje niemal jak kamerton uderzony o coś twardego. Oniemiała, przyglądała się
palcom chirurga, bladym i niemal nieludzkim w obciskającym je sterylnym
lateksie, jak niezdarnie prowadziły skalpel przez krwawiącą tkankę. Nagle
ostrze, które miało zdjąć płat mięśnia, zagłębiło się weń jak rzeźnicki nóż.
Zaniepokojona teraz nie na żarty, spojrzała raz jeszcze na twarz chirurga, na
to, co dało się zobaczyć: niewidzące oczy i zmarszczone czoło. Nos i usta miał
przesłonięte papierową maseczką, teraz nasiąkniętą potem. Niepokój pielęgniarki
przerodził się w panikę. Nie wiedziała, co robić. Pinky Sutcliffe był poważanym
chirurgiem o długim stażu; ona była tylko młodszą instrumentariuszką. Miała
jednak świadomość, że przede wszystkim odpowiedzialna jest za pacjenta,
mężczyznę, którego operowali, a który leżał na stole nieświadomy rozgrywającej
się tragedii. Czuła się rozdarta pomiędzy obowiązkiem zawodowym a posłuszeństwem
wobec niewidzialnej hierarchii, którą przesiąknięty był cały medyczny świat,
gdyż wiedziała, że w żadnym wypadku nie wolno jej podważyć kompetencji
operującego specjalisty.
Raz jeszcze rzuciła zdesperowane spojrzenie Bilłowi Amisonowi. Nie rozwiązywał
już krzyżówki. Porzucona gazeta leżała na podłodze, a anestezjolog jedną ręką
przyciskał respirator do ust pacjenta, drugą sprawdzając puls na jego
nadgarstku. Zanotował ciśnienie i spojrzał prosto na nią.
Teraz oboje przyglądali się chirurgowi. Głowa mu się chwiała, oczy błyszczały i
błądziły nieprzytomnie. Był chory. Musiał być chory. A na dodatek jego stan się
pogarszał. Sutcliffe podniósł wzrok. Wydawało się, że nie widzi jej ostro.
Niepokój sprawił, że zapytała:
— Panie doktorze, czy czuje się pan na tyle dobrze, by kontynuować?
Chirurg zachichotał.
Zaszokowani studenci przyglądali mu się ze zgrozą w oczach. Pie-lęgniarka-
stażystka otworzyła usta, by coś powiedzieć, ale zamknęła je pod ostrzegawczym
spojrzeniem instrumentariuszki. Grecki lekarz podniósł duży zacisk tętniczy i
trzymał go jak broń gotową w razie potrzeby. Bili Amison zerknął na kardiograf i
mocniej ścisnął przegub pa-
10
cjenta. Zamruczał. Nikt nie zrozumiał, co mówi, i nikt nie poprosił go o
powtórzenie. Salowy wycofał się pod ścianę, jakby odruchowo dystansując się od
tego, co działo się na sali. Wszyscy widzieli, jak skalpel wyślizgnął się,
przecinając niewielkie naczynie krwionośne. Asystujący chirurg zastosował
diatermię. Sala wypełniła się kwaśnym odorem palonej tkanki. Niebieskawy dym
uniósł się nad ciałem, rozpływając się w świetle lampy operacyjnej.
Krwawienie ustało. Asystent ujętym w szczypce tamponem otarł okolice rany.
Bili Amison ponownie sprawdził ciśnienie krwi pacjenta i przyspieszył kroplówkę.
Wyprostowany, usiadł na stołku przy głowie pacjenta. Zapomniał o krzyżówce.
Wszyscy byli spięci. Wszyscy poza pacjentem. Jemu było wszystko jedno.
Chirurg ponownie zachichotał; na palcu wskazującym miał roz-smarowaną krew.
Podniósł go do oczu i obserwował, zafascynowany.
Coraz bardziej wystraszona instrumentariuszka zerknęła w otwartą jamę brzuszną.
W odległości mniejszej niż centymetr od ostrza skalpela pulsowała tętnica udowa,
główna arteria dostarczająca krew do dolnej części ciała. Z przerażeniem
obserwowała rytmiczne uderzenia. Gdy skalpel zsunął się niżej, mimowolnie
zamknęła oczy.
23 listopada 1999
Szli na skróty drogą, która wiodła na tyły budynku Królewskiej Akademii
Medycznej, a dalej przez zawsze otwarte drzwi przeciwpożarowe prosto do bocznego
wejścia na salę wykładową. Kiedy ktoś się spóźnił, a miał trochę szczęścia, mógł
wślizgnąć się tam w połowie zajęć nie widziany przez nikogo, nawet przez
wykładowcę, dzięki zasłonom upiętym luźno z boku audytorium. Łatwo więc było
Zgłoś jeśli naruszono regulamin