Konopnicka Maria - Wybór nowel.pdf

(415 KB) Pobierz
1092998665.002.png
Wybór nowel
Miłosierdzie gminy – str 2
Mendel Gdański – str 13
Omówienie – str 25
1
Miłosierdzie gminy
Dziewiąta dochodzi na zegarze gminy. Przez lekką mgłę poranną przebijają ciemniejsze, lazurowe
gołębie, zapowiadając cudowną i cichą pogodę.
Przed kancelarią snują się, gromadki, oczekując przybycia pana radcy Storcha, którego szary filcowy
kapelusz i laskę ze srebrną gałką widać przed bliską kawiarnią Gehra, u stolika pana sędziego.
pokoju, czytającego tu przy cienkiej kawie swój poranny, dziennik. Pan radca może przybyć lada
chwila; tak przynajmniej sądzi woźny, stojący w półurzędowej postawie na ganku kancelarii i
odpowiadający na pozdrowienia przechodniów przytknięciem dwu palców do granatowej ż białą
wypustką czapki:
Od strony kawiarni Gehra dolatują rześkie głosy obu rozmawiających panów. Pan radca zatrzymał
się tylko na chwilę, nie siada nawet, ale rozmowa z panem sędzią bawi go widać, gdyż słychać od
czasu do czasu jego śmiech swobodny, wesoły, któremu odpowiada krótkim naszczekiwaniem pyszny
brunatny seter, w postawie sfinksa u stolika leżący.
Tymczasem ludzie przed kancelarię przychodzą, pozdrawiają się wzajem i stają gawędząc niedbale.
Niektórzy idą wprost do kancelarii, inni przysiadają na kamiennych, połączonych luźnym łańcuchem
słupkach, które niewielki, żwirem wysypany plac przed gmachem od ulicy dzielą; jeszcze inni
zadarłszy głowy przypatrują się samemu gmachowi. Jest nowy. Stanął wszakże na miejscu dawno
zadrzewionym, z którego mu pozostawiono dwa szeroko rozrosłe o łupiącej się delikatnej korze
platyny, których żywą zieleń jesienne słońce złocić już nieco zaczęło.
1092998665.003.png 1092998665.004.png 1092998665.005.png 1092998665.001.png
Sam gmach prosty, szary, kwadratowy niemal, ma na płaskim dachu niską, żelazną balustradę o
złoconych gałkach, a na fasadzie cztery pilastry i pamiątkową tablicę z napisem. Napis ten;
błyszczący wesoło złoceniem swych liter, przyciąga oczy ludzkie. Każdy prawie z przybyłych
podnosi głowę i odczytuje go z powagą. Alboż nie ma prawa? Wszak każdy na wzniesienie
kancelarii dał swoje trzy grosze, a dom jest wspólną własnością i wspólnym dziełem gminy. Nie
mniej przyciąga oczy zegar, umieszczony w samym ostrzu trójkąta opierającego się podstawą o
płaskie kapitele pilastrów, tylko że wskazówki jego zdają się dziś wolniej jakoś poruszać po
okrągłej i błyszczącej tarczy Tak przynajmniej mniema właściciel bliskiej piwiarni, który co chwila
dobywa swoją wielką srebrną cebulę konfrontując ją z zegarem gminy! Miły Boże; po co się
człowiek ma śpieszyć. Czas i tak leci Już tylko parę minut brakuje do dziewiątej; gromadki zaczynają
się ściągać przed sam ganek kancelarii, śmiejąc się i rozmawiając głośno. Nie ma w tym zebraniu nic
uroczystego: jak kto przy robocie stał, tak przyszedł. Zwyczajnie, za interesem.
Codzienne “joppy” szarzeją się na grzbietach; rzeźnik Wallauer przyszedł w różowym dymkowym
kaftanie, Jan Blanc, rymarz z Hösehli, w zielonym kitajkowym fartuchu, spiętymi na mosiężną haftkę z
łańcuszkiem; wielu mimo rannego chłodu stawiło się na zebranie w kamizelkach tylko; wdowa
Knaus, jak szła z targu, tak wstąpiła z koszykiem ogrodowizny i z nową szczotką pod pachą. A cóż?
Wszak tu wszyscy swoi:
Nareszcie na kwadratowej wieżycy Nowego Münsteru zaczynają bić kwadranse, a jednocześnie daje
się słyszeć radosne szczekanie wyżła biegnącego u nóg pana radcy.
Wyprzedza go, wraca, znowu go wyprzedza, znów w paru susach wraca, aż weszli razem w
wybornych humorach w otwarte drzwi kancelarii. Zaraz ' za nimi zaczynają wchodzić czekające
przed gmachem gromadki.
Wchodzą i w sieniach już dzielą się na dwie partie: ciekawych i interesowanych.
Interesowani przepychają się zbitym szeregiem do żółtych drewnianych balasków, 2
dzielących salę na część urzędową i nieurzędową, ciekawi idą wolniej i obsiadają ławki biegnące
dokoła pod ścianą.
Nie jest to rozdział stanowczy
To z jednej, to z drugiej strony co i raz miano sobie coś do powiedzenia; czasem też który z
ciekawych úczuwa się nagle interesowanym i u balasków miejsca sobie szukał. Człowiek może się
namyśleć i w ostatniej chwili.
Ineresowanych jest mniej; ci mają ważniejsze stanowisko w sali. Jest tu powroźnik Sprüngli, który
się niedawno z wdową ożenił i warsztat chciał rozwinąć; jest Kägi Tobiasz, właściciel piwiarni
“Pod Zieloną Różą”; jest piekarz Lorche; jest oberżysta z Mainau; jest Dödöli, właściciel winnic;
jest Wetlinger Ürban, słodownik; jest Tödi Mayer, ślusarz; jest kotlarz Kissling; jest ogrodnik Dörfli,
jest stolarz Leu Peter i kilku innych jeszcze.
Każdy z nich potrzebuje posługi to w warsztacie, to w domu; to w roli. Każdy też woli, że mu to
taniej przyjdzie, niż gdyby parobka zgodził. Porozpierali się u balasków i gwarzą z cicha. Wdowa
Knaus także się między nimi rozparła. Od czasu jak się syn ożenił, na imię boskie nie ma się kim w
domu pchnąć. Jest przy tym miłosiernego serca i chętnie by biedotę jaką wzięła, żeby tylko posługę z
tego niezgorszą mieć można. No i żeby dopłata nie bardzo marną była. Nie może przecie niedołęgi
darmo do domu brać. Gmina zresztą ma fundusze na to, żeby za biedaków, co już robić nie mogą,
płaciła.
Żebrać przecież nie pójdą, nie wolno. Czy tylko będzie w czym wybrać? Pod jesień słabnie to jak
muchy. Wolałby babę. Phi! weźmie i dziada, jak baby nie będzie.
Aby od biedy, aby od biedy! A czy to mało tej hołoty w gminie? Tygodnia nie ma, żeby do kancelarii
nie ściągła jaka mizerota, której się zdaje, że już nie poradzi robocie.
Nieprawda! Takiego dobrze docisnąć, to i za młodego obstanie od nagłego razu. A i to błogie, co tam
gmina doda. Nie raz, nie dwa jeszcze taki swego nie przeje, a już go śmierć ściśnie. Hoppingerom się
trzydzieści, franków po starej Reguli zostało, co ją na wiosnę z kancelarii wzięli. A Egli? Egli
więcej niż w parobka w Alojza orał, a jeszcze połowy zapomogi nie wydał, kiedy stary zipnął Pan
Bóg miłosierny niczyjej krzywdy nie chce!
Tu wdowa wzdycha, a czarny kamlotowy kaftan podnosi się z szelestem na jej szerokich piersiach.
Ale jeden i drugi ogląda się ku drzwiom. Czemu nie przyszedł Probst?
Spodziewano się, że pierwszy do licytacji stanie, a jego dotąd nie ma.
Ucicha nareszcie w sali; a pan radca podnosi głowę od biurka, przy którym stojąc czytał papier jakiś.
Jest to młody jeszcze, przystojny i okazały szatyn, którego niewielka łysina niemal że nie szpeci
wcale. Twarz ma mięsistą, okrągłą, wąs rudawy, spojrzenie otwarte, jasne. Ubrany z pewnym
wykwintem, u szwajcarskich urzędników niezwykłym. Szczególniej uderza śnieżny gors u koszuli, na
którym błyszczą drobne złote spinki Podniósłszy głowę pan radca oczy mruży i znad złotych
okularów po obecnych patrzy W tej chwili właśnie woźny drzwi zamyka. Zdaje się, że już nikt
więcej nie przyjdzie.
- No, moi panowie - odzywa się pan radca przeciągając palcem tłustej białej ręki pomiędzy
przyciasnym kołnierzykiem a pełną, nieco nabrzmiałą szyją - no, moi panowie, mamy dziś, jak
wiecie, posiedzenie sekcji dobroczynności w gminie. Czy tak?. - Tak, talk! - odzywa się kilka
głosów w sali.
- A więc, moi panonie - dodaje radca zapuszczając palec między kołnierzyk a kark kładący się na
nim fałdą tłustej skóry więc możemy zaczynać!
- Tak, tak! - odzywają się ponownie głosy. Ale pan radca, świeży urzędnik z wyborów, nie lubi
tracić sposobności do małych przemówień, które by gruntowały popularność jego. Chrząka tedy i
oparłszy obie dłonie na pulpicie swego biurka tak rzecze:
- Wiadomo panom, jak opiekuńcze są ustawy gminy. Wiadomo panom, że gmina nie, dozwala
cierpieć nędzy żadnemu z członków swoich. Ociera łzy, odziewa nagich, karmi głodnych, bezdomnym
daje dach nad głową, słabych wspiera.
3
Tu czując, że mu się ten frazes udał, robi krótką, lecz znaczącą pauzę. Obejmuje potem oczyma
obecnych i tak mówi dalej:
- Ustawy gminy są ustawami chrześcijańskiego miłosierdzia, są one nie tylko naszą zdobyczą
cywilizacyjną, ale naszą chlubą. Tak jest, panowie, one są naszą chlubą! Wiadomo panom, że
młodość nie trwa, siły opuszczają, choroba i bieda łamie.
Jest to powszechne prawo, któremu ulega świat cały. Ale nasza gmina podejmuje walkę z tym
prawem. W jaki sposób? W bardzo prosty: przygarnia tych, których skrzywdziło życie, przygarnia
nędzarzy i wydziedziczonych, przygarnia kaleki i niemocne starce!
Tu pan radca dziwi się, że mu tak dobrze idzie, i znów robi pauzę. Żal mu po prostu, że słucha go tak
mała garstka ludzi. Taka mowa, wypowiedziana na jakimkolwiek dużym zebraniu; zrobiłaby mu imię,
Za czym z wysoka rzuca okiem na salę i tak kończy:
- Tak jest, moi panowie! Gmina przygarnia ich i godząc rozumną rachubę z porywami serca mówi:
Starzec ten, nędzarz ten, ten kaleka nie może już wyżyć ze swej pracy. Owszem, nie może już
pracować Nie ma on rodziny, która by go żywić mogła; lub też ma rodzinę biedną, której praca ledwo
starczy, by głodu nie zaznać..
Mamże go puścić, żeby się włóczył po drogach jako wstrętny żebrak Nigdy.
Potrząsa głową energicznie i podnosząc głos mówi:
- Woźny, wprowadź kandydata!
Woźny przechodzi szerokim krokiem salę i znika we drzwiach bocznych, do małej komórki, służącej
niekiedy za kozę, wiodących; między zebranymi szerzą się półgłośne szmery, a pan radca stoi z
podniesioną ręką, żeby nie wychodzić z pozy. Upływa krótka chwila Nagle w drzwiach bocznych
ukazuje się naprzód głowa, dygocąca na cienkiej, wychudłej szyi, potem kolana ku przodowi zgięte,
potem stopy resztką obuwia ozute, potem ręce zgrabiałe i drżące, które się uszaków drzwi z obu stron
chwytają, żeby dopomóc nogom przez próg, a wreszcie. grzbiet w pałąk zgięty. Jest to Kuntz
Wunderli, stary tragarz, którego wszyscy znają.
W sali zapanowywa szmer głośniejszy nieco.
- To kandydat? Na miłosierdzie boskie, cóż to za kandydat? Któż to weźmie do siebie takiego trupa?
Co za pomoc z tego komu? Co za wyręka? No, no! Ciekawa rzecz, co też gmina dać myśli za wzięcie
tego próchna! A toć to skóra i kości! Nic więcej!
Niezadowolenie się wzmaga. Są tacy, którzy od razu sięgają za czapki i od balasków odchodzą
Zgłoś jeśli naruszono regulamin