Fiedler Arkady - Ryby śpiewają w Ukajali.doc

(864 KB) Pobierz

Arkady Fiedler
ryby Śpiewają w ukajali


I. Seniorita z Lizbony
Z Liverpoolu do brzegów Portugalii jechało nas tylko dziesięciu pasażerów trzeciej klasy statku „Hilary"- Biskaja, zatoka podła, była jak zwykle burzliwa i nieznośna. U brzegów Portugalii morze się uspokoiło, natomiast wsiadło na statek, najpierw w Porto, potem w Lizbonie, przeszło stu pięćdziesięciu niespokojnych i krzykliwych pasażerów.
Między nimi pwa panna. Niezwykłą urodą tak bardzo odbijała od reszty, że wejście jej na statek czyniło wrażenie pochodu jakiejś królewny wśród licznego orszaku.
Gdy ją spostrzegł mój sąsiad^ Grek — zuchwałe chłopisko, nie znające żadnego języka prócz swego ojczystego, a jadące do Boliwii na nieznane przygody — schwycił kurczowo me ramię i patrząc jak błędny w dziewczynę, szeptał mi do ucha jakieś greckie, namiętne zaklęcia.
Rzeczywiście była to nadzwyczajna zjawa. Słońce i całe piękno Portugalii spłynęło chyba w to stworzenie o gorących, czarnych oczach i spragnionych ustach. Śmiechem, wdziękiem i bezczelną zalotnością zdobyła sobie w mig wszystkich mężczyzn. Miała lat osiemnaście i pochodziła z portugalskiej prowincji Estremadura. Jechała do Brazylii z matką, brzydką, milczącą kobieciną.
Rozkoszna dziewczyna zaraz pierwszego dnia podbiła chief-stewarda, który (prócz serca) oddał jej i matce osobną kabinę i poza tym do reszty zgłupiał. Następnego dnia seniorita puściła go w trąbę, i słusznie, bo chief-steward miał inne zadania na statku,
a w ogóle był to już mocno podstarzały Anglik. Wtedy właśnie zajechaliśmy na Maderę.
Na Maderze są pięknie zbudowani chłopcy, uprawiający intratny sport. Nurkują obok statku do morza i wychwytują monety, rzucane im w wodę przez pasażerów.
Panna z Estremadury chciała im także coś rzucić, ale nie miała pieniędzy, więc poprosiła jakiegoś Syryjczyka, przypadkiem obok stojącego. Syryjczyk ochoczo usłużył. Najpierw dał kilka portugalskich półeskudów, potem całe eskudy, a gdy te się wyczerpały, angielskie szylingi. Panna zaczęła szaleć; na dole kotłowało się od szczęśliwych nurków, a Syryjczyk dawał i dawał.
W końcu dziewczyna się zreflektowała, przeprosiła Syryjczyka i podziękowała najmilszym uśmiechem.
— Oh, les femmes, les femmes! — zgrzytał Syryjczyk zębami w pół godziny później, gdy się poznaliśmy.
Był to opasły mężczyzna o przenikliwym spojrzeniu i wielkich brylantowych pierścieniach na grubych palcach. Gdy dowiedział się, że zamierzałem przejeżdżać przez Manaos, oświadczył, że miał tam najlepszy dom publiczny, i radził mi w nim zamieszkać. Miał ten człowiek nadzwyczajną zdolność ubierania wielkich świństw w piękne słowa — wzorem znakomitszych dyplomatów.
Potem nadeszły upalne dni. Ruch dokoła dziewczyny nie ustawał. Starali się o jej względy kolejno Węgier, Anglik, Francuz i dwóch Portugalczyków. Portugalczycy chcieli pewnego dnia poturbować jakiegoś Niemca, który o dziewczynie puścił kilka cynicznych uwag. Oświadczyli, że dziewczyna pochodzi ze starej, szlacheckiej, jakkolwiek zubożałej rodziny portugalskiej, zamieszkałej pod miastem Leiria: znali pannę dobrze i ręczyli za jej nieskazitelność.
Pewnego dnia dziewczyna pojawiła się na pokładzie ze złotym pierścionkiem, darowanym jej przez Syryjczyka. Speszyło to mocno wielbicieli. Starali się bawić'dziewczynę, jak mogli, i pokazywali jej latające ryby, które pojawiły się w gorącej strefie. Ona bawiła się ich naiwnością.
Krótko potem nasza piękność zelektryzowała statek wielkim krzykiem. Zapłakana, z czym jej ogromnie było do twarzy, wo-
łała, że obraził ją ten potwór Syryjczyk, i wzywała wszystkich szlachetnych, silnych mężczyzn do pomszczenia jej honoru. Podniecona do ostateczności, rzuciła do morza pierścionek i przysięgała, że zbrodniarza zawiedzie do więzienia
Śmialiśmy się ukradkiem z pięknej furiatki, niestety było kilku, którzy wzięli ją poważnie, a wśród nich — jak Filip z konopi — wyrwał się mój Grek. Wyrżnął Syryjczyka w łeb i prawie doszło do rozlewu krwi. Sąd obywatelski, złożony z Portugalczyka, Francuza, Anglika i Polaka (mnie), skazał Greka na przebywanie w kabinie do końca podróży. Natomiast Syryjczyka potępiła opinia statku.
W miarę zbliżania się do ujścia Amazonki, gorąco trapiło nas coraz nieznośniejsze. Puchły nam palce u rąk, twarze czerwieniały, a duszność obezwładniała. Dziewczyna przez dwa dni nie pojawiała się na pokładzie statku, a gdy wreszcie wyszła, jak zwykle pełna temperamentu i zaborczości, zakochane chłopy zwariowały. Ujrzały bowiem na jej sszyi, pod uchem, wyraźny ślad czyjegoś pocałunku. Zawrzało niczym w ulu. Jak złe psy, wielbiciele zaczęli chodzić koło siebie, wzajemnie się podejrzewając, gotowi skoczyć sobie d,o oczu.
Jak gdyby nie dość zamętu wprowadziła panna podczas całej jazdy, największą niespodziankę zgotowała nam pod sam koniec.
Na kilka godzin przed portem Belern gruchnęła plotka, że dziewczyna zaręczyła się z Syryjczykiem. Rzecz nieprawdopodobna, a jednak okazało się, że prawdziwa. W Para dziewczyna wychodziła pod ramię ze świeżym narzeczonym, uśmiechnięta, cudowna i wiośniana. Patrząc na dziwną parę, na obrzękłągo Syryjczyka obok ruchliwej gazeli, mimo woli "pomyślałem, kto kogo najpierw zaprowadzi: ona jego do więzienia czy on ją do lupanaru?
I była jeszcze jedna niespodzianka, ale to tylko dla mnie, wyłącznie osobista. Oto gdy para obok mnie przechodziła, dziewczyna przeprosiła na chwilę swego narzeczonego i podskoczyła do mnie. Podając mi rękę „szlachcianka z Estremadury" rzekła z filuternym uśmiechem ojczystą polszczyzną:
— Do widzenia, panie rodaku! Może się kiedy zobaczymy?
Caramba!!!
2. Do Amazonki za dwanaście funtów
Amazonka w pojęciu przeciętnego Europejczyka otoczona jest nimbem tajemnicy i niedostępności jako coś, co leży bardzo daleko, za siedmioma górami i siedmioma rzekami. Tymczasem wybierając się do Peru stwierdziłem, że Amazonka płynęła tuż, tuż, prawie pod nosem Europy, gdyż — rzecz mało wiadoma — podróż z portów Europy zachodniej, na przykład z Antwerpii lub Londynu do Belem-Para, portu przy ujściu Amazonki, kosztowała w trzeciej klasie tylko dwanaście funtów angielskich, a do Manaos, tj. tysiąc siedemset kilometrów w górę Amazonki, płaciło się zaledwie piętnaście i pół funta.
O miedzę od Belem (ale miedzę na miarę amerykańską) leży Recife (dawniejsze Pernambuco), dokąd podróż z Europy trzecią klasą kosztowała już około trzydziestu funtów. Ale Recife leży na trasie zupełnie innych linii nawigacyjnych, obsługujących wschodnie wybrzeże Ameryki Południowej aż do Buenos Aires.
Czym wytłumaczyć sobie tę olbrzymią rozpiętość cen? Prawdopodobnie tym, że nad Amazonkę mało kto jeździł, natomiast niezliczone, wielotysięczne rzesze wychodźców sypały się dalej na południe, do wszystkich portów od Recife do Buenos Aires. Ci, którzy tam jechali, należeli do największej biedoty europejskiej, lecz ponieważ było ich zawsze tak wielu, musieli grubo przepłacać kompaniom okrętowym.
Kiedyś, płynąc do Ameryki Południowej na statku linii „Roy-al Maił Company", zadałem sobie trud obliczenia, ile zysku miał statek z licznych pasażerów trzeciej klasy, a ile zysku z nielicz-
nych pasażerów pierwszej i drugiej klasy łącznie — i doszedłem do zdumiewającego odkrycia, że działa się tu ulegalizowana grabież biednego człowieka: pasażerowie trzeciej klasy nie tylko płacili za luksus pasażerów pierwszej i drugiej klasy i nie tylko płacili na dywidendy akcjonariuszy kompanii, lecz do tego ci biedacy płynęli na statku stłoczeni, w złych warunkach, upokarzających człowieka i urągających jakiejkolwiek higienie.
Więc oto płynąłem z Liverpoolu do Manaos na statku o dźwięcznej nazwie „Hilary", należącym do angielskiej kompanii „Booth Linę". Dla ścisłości podkreślę, że podróż kosztowała mnie piętnaście i pół funta plus dodatkowe pół funta. Za pierwszą sumę dostałem przejazd, jedno łóżko i wyżywienie przez blisko cztery tygodnie, za dodatkowe pół funta, wsunięte to the right man, on the right place, to jest do dłoni pana chief-stewarda, dostałem do wyłącznej dyspozycji kabinę czterokojową oraz ojcowską opiekę w czasie podróży. Chief-steward był hojniejszy niż jego przełożona linia.
Podawali nam na statku posiłki cztery razy dziennie. Jedzenie było obfite i zdrowe, choć niewyszukane. Dwa razy dziennie.— przy dźwiękach muzyki z głośników — ciepłe dania z mięsa lub ryby, ziemniaków, makaronu, ryżu i jarzyn. Od Lizbony wino czerwone wcale niezłe, po prostu angielskie.
Obdarzeni dobrym apetytem mogli żądać nie ograniczonej ilości porcji mięsa lutj ryby. Słowem, karmiono nas nie najgorzej.
Leżał przede mną piękny, bogato ilustrowany prospekt pod tytułem: „1000 miles up the Amazon in an Ocean Liner" (Tysiąc mil w górę Amazonki na statku oceanicznym). W tym prospekcie przyrzekała „Booth Linę" swym pasażerom wszelkiego rodzaju cuda, spotęgowaną radość życia, szczęśliwe dni wśród modrych wód, wieczorne koncerty i dansing pod Krzyżem Południa. Przyrzekała dalej dziwy najrozleglejszej puszczy na świecie nad największą tropikalną rzeką, bajkowe noce księżycowe z palmami, osobliwe zwierzęta, błyszczące motyle, jaskrawe ptaki i orchidee. Czy „Booth Linę" dotrzymywała przyrzeczeń? Ależ tak, dotrzymywała, i liczne fascynujące fotografie, reprodukowane w prospekcie, a pobudzające fantazję, sprawdzały się co do joty.
Tylko jedną sprawę „Booth Linę" zataiła. Mianowicie to, że s/s „Hilary" popełnił wielkie łajdactwo, największe, jakie podobno popełnić może w morskim kodeksie honorowym statek pasażerski, na pół turystyczny.
Otóż w Belem wychodzi na jaw, że „Hilary" wiózł węgiel, który obecnie wyładowywał. Robił to w nocy i trochę wstydliwie, jednak wszyscy pasażerowie o tym się dowiedzieli i teraz wyrażali głośno swe oburzenie. Bywalcy w sprawach morskich twierdzili, że jest to świństwo niebywałe. Od kilku godzin, tj. od przybycia do Belem, należało do dobrego tonu pomstować na statek i na „Booth Linę".
Chciałem także należeć do bywalców i także pomstować, ale jakoś było mi z tym krucho. Przez iluminator patrzałem z kabiny na wodę. Księżyc kładł na powierzchni rzeki jasną smugę aż hen, do odległych, zalesionych wysp, ginących w półmroku. Minęły już lata moich księżycowych egzaltacji i teraz patrzałem na krajobraz spokojnie i trzeźwo, i właśnie na trzeźwo uświadamiałem sobie, że rzeka, oświetlona księżycem, to prawdziwa, najprawdziwsza Amazonka, jakkolwiek nosiła tu miano rzeki Para.
Od lądu dochodził silny, korzenny zapach, właściwy lasom południowoamerykańskim i słychać było przenikliwy odgłos licznych świerszczy. I zapach, i odgłos dobrze były mi znane z dawniejszych podróży do Parany. Na kilka chwil zgrzyt wind okrętowych i huk spadającego węgla przygłuszał wszystko inne, ale potem znów słyszałem świerszcze i tak słyszeć je będę bezustannie, aż do ostatniego dnia pobytu nad Amazonką.
Trudno, w tej chwili nic nikomu nie potrafiłem wziąć za złe — i niech sobie „Hilary" wyładowywał swój węgiel.
3. Romantyczni pasażerowie
Albert Hummel, mój sąsiad przy stole, nie był bynajmniej romantyczny. Od sześciu lat handlował żywymi zwierzętami znad Amazonki i trzy razy do roku przewoził mrówkojady, tukany i harpie do Hawru i Hamburga. W drodze powrotnej do Ameryki Południowej trudnił się dla odmiany przemycaniem towarów. Młody, żywy człowiek miał rozległe doświadczenie ze zwierzętami i ciekawie o nich opowiadał, więc słuchałem go chętnie.
W kilka godzin po przybyciu naszego statku do Belem — gdy zapadł już wieczór — wypiwszy kilka kieliszków rumu w barze „Hilarego", zwierzał mi się ze swego przemytniczego biznesu. Po chwili milczenia, wlepiając we mnie badawczy wzrok, oświadczył:
— Twarz pana podoba mi się! Wygląda pan na przedsiębiorczego i uczciwego, tak, uczciwego!
— O, dziękuję, dziękuję — odpowiedziałem śmiejąc się. — Tak ładnie nikt mi jeszcze nie powiedział.
— Mam do pana wielkie zaufanie. Dlatego proszę pana o udzielenie mi pomocy.
— Pomocy, jakiej?
— Przy pozbywaniu się trzech walizek z budzikami, które przywiozłem ze sobą.
— I do tego potrzebuje pan uczciwego pomocnika?
— Tak jest. Dziś o północy, to jest za cztery godziny, podpły-
li
nie pod nasz statek od strony rzeki człowiek z łódką, któremu opuścimy walizki. Sam może nie dałbym sobie rady...
— Rozumiem, rozumiem. Ale nie czuję się jakoś na siłach...
— Siła poprzez... walizki! — Hummel wybuchł nerwowym śmiechem.
Potem widząc moje ociąganie się oznajmił dla zachęty:
— Zapewniam pana, że w walizkach są naprawdę budziki, nic gorszego...
I dla dodania wagi swym słowom, dorzucił jako najwyższy atut z jakimś okropnym akcentem:
— Parole d'honneur!
Niestety, nie potrafiłem się zapalić do tej „honorowej" awantury, za to pozostałem w barze „Hilarego", by pisać o romantycznych współpasażerach.
Z Konstantynopola jechały do Manaos dwie młode Lewantyn-ki. Trzeba im przyznać, że miały wygląd wschodni, lecz między sobą rozmawiały po francusku, a śpiewały piosenki w dziesięciu różnych językach. Rzeczywiście nie wiadomo, który był ich ojczysty. P,o niemiecku śpiewały „Adieu, du mein Gardeoffizier" z tak rzewnym przejęciem, jak gdyby tego oficera wczoraj dopiero pożegnały. Płynęły do Manaos na ożenek, ażeby uszczęśliwić dwóch rodaków, których jeszcze nie znały. Pokochali się przez fotografie.
Aliści koło Madery — wcale nie przez fotografię, lecz bezpośrednio — zadurzył się w młodszej Lewantynce, dziewczynie bardzo ładnej, pewien zuchowaty Brazylijczyk z pierwszej klasy. Niedaleko równika, zdaje się, zdobył wzajemność dziewczyny, a gdyśmy potem przez dwa dni i dwie noce leżeli na piaskach północno-wschodniej Brazylii w porcie Sao Luis, miejscowości bardzo gorącej, młode Lewantynki i Brazylijczyk wyprowadzili się na ląd.
W Belem nastąpił koniec sielanki. Brazylijczyk pożegnał się i wysiadł; Lewantynki pozostały i płynęły dalej do Manaos, do swych narzeczonych. Przez kilka godzin smutno patrzyło z oczu młodszej dziewczynie, ale teraz wszystko wróciło do poprzed-
12
niego stanu. Obydwie nuciły znowu „Adieu, du mein Gardeoffizier", a dyskretny s/s „Hilary" nic nie widział i o niczym nie wiedział.
Razem ze mną z Liverpoolu wyjechały dwie panie. Siedziały przy stole naprzeciwko mnie i z tej racji wywiązała się między nami pewna zażyłość. Była to matka z córką. Obydwie były śpiewaczkami, tylko że matka znacznie ładniejsza pomimo wieku i szronowatych włosów. Urodzona w Brazylii, wyszła" za Europejczyka (jakiej narodowości, nie wiem), mieszkała w Anglii, gdzie wychowała córkę na Angielkę, a poza tym obydwie znały doskonale Paryż. Przebywały tam w kołach artystycznych.
Przyczyną ich obecnej podróży była ponoć tragedia małżeńska. Matka, zawsze pełna swobody i uśmiechu, wybuchła pewnego razu spazmatycznym płaczem na dźwięk jakiejś melodii. Obydwie niewiasty, wybitnie inteligentne, doświadczone w bólach i radościach, ponosiły już, zdaje się, wiele klęsk; były jak piękne motyle, przywykłe i do słońca, i do słoty. Życie ich toczyło się wśród burzliwych nurtów, odległych od cichych portów, i upływało — dosłownie — na wielu statkach.
Do dziwnych tych kobiet współpasażerowie odnosili się z wielkim zaufaniem i chętnie zwierzali im się z najtajniejszych trosk.
Najliczniejszymi pasażerami w naszej trzeciej klasie byli oczywiście wychodźcy portugalscy, jadący"do północnej Brazylii. Jechali przeważnie całymi rodzinami i mieli wiele dzieci. Kilkakrotnie odbywałem podróż do Ameryki Południowej z wychodź-, cami polskimi i innych narodowości. Zawsze uderzało mnie podczas przejazdu ich wielkie skupienie, może nawet przyczajenie — zrozumiały lęk przed przyszłością: wyrywali się z niedoli starego kraju i zazwyczaj szli na niepewny, nieznany los.
Jakże inni byli Portugalczycy. Swobodni, weseli, rozgawędze-ni, skorzy do śmiechu i głośnych, pogodnych rozmów. Z początku przypisywałem to temperamentowi południowców, lecz w rozmowach z nimi dowiadywałem się właściwej przyczyny. Nie jechali w nieznane, każdy miał w Brazylii krewnych lub przyjaciół i każdy wiedział już z góry, gdzie i czego tam się chwyci.
13
Dla nich Brazylia była jak gdyby przedłużeniem Portugalii, a Atlantyk — jak gdyby rozszerzonym kanałem.
Wobec tych prostodusznych emigrantów, grupa „romantycznych" pasażerów z ich niewyraźnymi celami wyglądała jak barwna co prawda, lecz chorobliwa narośl.
Oto w Sao Luis wpadł na statek jeden z najbardziej zagadkowych i — przyznajmy — czarujących Anglików, których kiedykolwiek poznałem, Alexander Wardlaw. Stylizował się na podróżnika typu Drake'a, Cooka czy Lawrence'a, awanturnika tego gatunku, który zdobywał dla Brytanii kolonie i odkrywał wyspy. Wardlaw jako nieletni chłopak walczył podczas pierwszej wojny światowej w rowach strzeleckich przeciw Niemcom, potem przewędrował Australię, w Afryce awanturował się przez sześć lat. Zbierał' tam okazy fauny dla chicagowskiego muzeum, łowił żywe słonie dla Hagenbecka*, brał udział jako myśliwy przy realizowaniu słynnego filmu „Traderhorn", pantery rzekomo łapał i obezwładniał gołą ręką.
— Świetna bujda! — powiedziałem mu w oczy, zachwycony jego opowiadaniem. Ale on pokazał mi na piersiach i brzuchu straszliwą ranę od pazura, z powodu której leżał przez sześć miesięcy w malignie; pokazał książkę napisaną przez siebie i różne fotografie.
Wardlaw miał postać Ursusa, a twarz i zachowanie się dziecka. Palił bezustannie papierosy i najcięższe cygara, niańczył na statku wszystkie portugalskie dzieci, które razem z matkami go ubóstwiały, śpiewał pięknym barytonem angielskie piosenki i śmiał się najpogodniejszym na świecie śmiechem. Wszyscy byli w nim zakochani. Tak odbiegał od wyobrażenia, jakie się zwykle miało o powściągliwych, bezbarwnych Anglikach, że porwany jego energią i wdziękiem, zaproponowałem mu półżartem, ażeby jechał razem ze mną do Peru.
Nie mógł. Musiał jechać do Mato Grosso. Po co?
— Zaczerpnąć pełną piersią świeżego powietrza! — rzekł śmiejąc się.
Brazylijskie Mato Grosso sąsiaduje z Paragwajem i Boliwią.
*K. Hagenbeck (1844—1913) — znany na cały świat handlarz zwierząt, założyciel wielkiego ogrodu zoologicznego pod Hamburgiem. Firma jego nadal istnieje.
14
A między tymi dwoma państwami od pewnego czasu zanosiło się na grubszą chryję z powodu nafty czy czegoś podobnego.
Wardlaw wpadł na nasz statek w Sao Luis i po dwóch dniach jazdy wysiadł w Belem. Znikł ze statku jak ui-zekajacy meteor.
W Manaos, w kilka tygodni później, przypadkiem dowiedziałem się, że ów ujmujący, marzycielski Wardlaw był agentem brytyjskich towarzystw naftowych i specem od wywoływania przewrotów południowoamerykańskich.
Było pięć minut po północy. Siedząc w barze „Hilarego" wciąż wchłaniałem ów przyjemny, korzenny zapach idący nieustannie od lądu.
Nagle, gdzieś od strony burty statku, pogrążonej w rozległy się urywane głosy ludzkie, nerwowe "-1 kroków na pokładzie, gonitwa. Po nU Wkrótce wszedł do baru v lecz szeroko "~~
In pn
Uc
grotę, ssaki, wielu w sobit nie w wiele ot stawało . rej nie ś. już na st,
itrzelało wysoko, ogromnie wysoko ponad puszczę 'pięć palm assai... (str. 17)
Przecież o najosobliwszym pasażerze nie wypadało mi zapomnieć: o motylu znad ujścia Amazonki. Dziwacznym kaprysem losu pozostał on na pokładzie, gdy statek przed dwoma miesiącami opuszczał wybrzeże Ameryki Południowej idąc ku mrocznej północy. Motyl zaszył się gdzieś w ciepłym kącie na „Hilarym" i spał przez kilka tygodni. Jakież koszmarne sny musiały dręczyć mieszkańca upalnej puszczy podczas jesiennych wichrów u wysp brytyjskich! Ale przeżył to, a gdy nasz statek teraz, w drodze powrotnej minąwszy zwrotnik Raka, wszedł w strefę ciepłych powiewów, pewnego dnia motyl pojawił się w słońcu. Niedaleko fruwał, przezornie trzymając się za kominem, by go wiatr nie wydmuchał z nadpokładu.
Większy niż nasza rusałka osetek, był żywego koloru jasno-brązowego z czarnymi pręgami, a na brzegach skrzydeł miał szereg białych kropek. Urodziwego zwiastuna Amazonki powitaliśmy z niebywałym ożywieniem. Niektórzy chcieli go złapać, 3eg° k Qn SZCZęgiiwie wywijał się spod ich nazbyt serdecznych rąk rasziivem gdzieś znikł. Nie przepadł. Następnego południa znów miesięcy vzaj • ^ juz CQ
ar aw mi^tjs archippus/ — nazwał go Hummel z ważną miną, Palił bezustannie, trudno było dokładnie oznaczyć to z daleka.
wszystkie^ pori^azem wi(jok egzotycznego pasażera przejmował
ubóstwiały, śpiewał n Byja ujmująca a zabawna dziarskość w mo-
i śmiał się najpogodnie>tóry mimo woli przebył taki szmat oceanu
w mm zakochani. Tak od«wne stęskniony wracał do ojczyzny.
miało o powściągliwych, Lrzeża w pobliżu Sao Luis wyłaniały się
jego energią i wdziękiem, zap,u> widziałem go po raz ostatni. Wzbi-
jechał razem ze mną do Peru. ?zył kilka kręgów ponad „Hilarym",
Nie mógł. Musiał jechać do Matrem puścił się w stronę lądu. Tak
— Zaczerpnąć pełną piersią śwież*, który, jak rzadko inny owad,
jąc się.
Brazylijskie Mato Grosso sąsiaduje z
* K. Hagenbeck (1844-1913) - znany na cały św łozyciel wielkiego ogrodu zoologicznego pod Hamburgiem, i
14
..Nad brzegiem rzeki wystrzelało wysoko, ogromnie wysoko ponad puszczę pięć palm assai... (str. 17)
..Czikinio opowiadał mi o Amazonce niestworzone rzeczy... (str. 28)
4. Jaguar na Yer-o-peso
Pierwszego olśnienia nad Amazonką doznałem rankiem po przybiciu „Hilarego" do Belem; na wycieczce wzdłuż brzegu rzeki, o kilkaset kroków od ostatnich chat przedmieścia, w pełnej puszczy: tam spotkałem te cudne palmy.
Uprzejmy Emiliano — brązowy żebrak, zawalidroga i pyszałek, hidalgo i obszarpaniee w jednej osobie, samozwańczy opiekun i przewodnik, który przyplątał się do mnie i już mnie nie opuścił — Emiliano, widząc mój zachwyt na widok palm, usłużnie oznajmił:
— To assai!
I zachęcająco cmoknął językiem.
Wszędzie na Południu — w Sao Luis, w Recife, w Salvador, w Rio de Janeiro — widziałem dawniej i podziwiałem palmy kokosowe, uważając je za szczyt roślinnego piękna. Myliłem się; jeszcze piękniejsze są palmy assai nad Amazonką. Z kształtu podobne do kokosowych, ale wysmuklejsze, powabniejsze, niedorzecznie strzeliste i wiotkie. Tyle w nich wdzięku, że porywają człowieka, czy chce, czy nie chce. Nie sposób im się oprzeć.
Oto nad samym brzegiem rzeki Para, która jest tylko południową odnogą Amazonki, wystrzeliwały wysoko, ogromnie wysoko, ponad puszczę cztery, pięć assai. Wychylały swe wytworne pióropusze liści daleko nad wodę i — niby jasne posłanki mrocznej puszczy, z której się wybiły — witały gościa kuszącym uśmiechem palmowym.
2 — Ryby śpiewają w TJSkaJaU
17
— Czy jadł senhor ich orzechy? — spytał Emiliano.
— Nie.
Emiliano cmoknął powtórnie, przewracając zabawnie oczyma:
—¦ Rajski owoc! Quem tomo assay, para aąui — przytoczył przysłowie oznaczające, że „kto zjadł assai, tu pozostanie".
Uraczyłem się potem niejeden raz doprawdy wybornymi orzechami, ale tu nie pozostałem; natomiast pierwsze wrażenie piękna tych palm utkwiło w mej duszy chyba na zawsze.
Ścieżkę, po której kroczyliśmy wzdłuż rzeki, wycięto przez tak gęstą puszczę, że zieleń zamykała nas z prawej i lewej strony jak dwie zwarte ściany.
Raz tylko zboczyłem i zapędziłem się między krzewiaste podszycie, ażeby z bliska obejrzeć ładnego motyla, spoczywającego na liściu — ale figa z tego. Nie mogłem wniknąć w gęstwinę dalej niż na pięć, sześć kroków. Podrapany, wróciłem na ścieżkę jak po porażce.
Parę minut zaledwie trwało to pierwsze bezpośrednie zetknięcie się z puszczą amazońską, a już oblazły mnie złośliwe kleszcze, po których rany szkaradnie dokuczały mi przez kilka dni. Ażeby zaś całkowicie rozwiać złudzenie, iż to wymarzony raj urzekających palm, w drodze powrotnej napadły nas maleńkie, kąśliwe muszki pozostawiając na skórze czarne kropki i nieznośne swędzenie przez dwa tygodnie.
Jednak palmy assai nie przykuły najmocniej mej uwagi w Para; ani nie przykuł rozmach puszczy tropikalnej, wdzierającej się na przedmieścia; ani różnorodność mieszkańców miasta — zadziwiającej mieszaniny Paryża, Timbuktu i puszczy brazylijskiej, jak ktoś dowcipnie powiedział — ani kontrast nędzy obdartego pospólstwa z wykwintnością fircyków, wystrojonych według ostatniej mody paryskiej; ani rozśpiewana zmysłowość wszystkich warstw ludności: całą moją uwagę skupił na sobie Ver-o-peso.
Było to targowisko i port tubylczych barek. Z labiryntu setek rzek, rzeczułek, strumieni i ścieków leśnych, przecinających całe zaplecze kraju, spływali tu najbarwniejszą pod słońcem flotyllą ludzie o wszystkich odcieniach skóry. Byli to — krzyżowani ze sobą wielokrotnie od trzech wieków — potomkowie konkwista-
18
dorów portugalskich, niewolników murzyńskich i Indian nie istniejących już plemion. Przywozili do Belem produkty swego maleńkiego pólka, wydartego puszczy nad brzegiem wody, tudzież płody samej puszczy.
Jakaż nieprawdopodobna rozmaitość tych towarów! Obok nieodzownej kukurydzy, fasoli, manioku, ryżu — przeróżne ryby
0 fantastycznych zazwyczaj kształtach i kolorach. Obok orzechów brazylijskich, zwanych tu castańha do Para, i orzechów kakaowych — dziesiątki, może setki gatunków pysznych owoców. Obok wyrobów z włókien palmowych — kształtne garnki subtelnie malowane, tykwy ozdobione rzeźbami, łuki i strzały indiańskie, skóry wężów i jaguarów oraz cudotwórcze zioła na wszelkie choroby. Obok żywego drobiu — leśne indyki, leguany
1 żółwie, poszukiwany przysmak miejscowej kuchni, a poza tym oswojone papugi, olbrzymie arary i maleńkie perikity, żywcem złapane anakondy, pekari i żaguateryki, nadto wszelakie inne ptactwo, tęczowobarwne tangary, kacyki-żapim, dziobate tukany.
Krótko po wschodzie słońca port wypełniał się barkami, a każda usiłowała jak najbliżej dobić do nabrzeża, gdzie był plac targowy. Nad rojowiskiem ludzkim wznosił się las masztów. Pomimo ciżby sprzedających i kupujących panował tu nadzwyczajny spokój, rzekłbyś: uroczysta cisza; nie było zgiełku i krzyku, towarzyszącego tego rodzaju targowiskom gdzie indziej na świecie. Uderzała poza tym uprzejmość i jakby dostojeństwo tych leśnych ludzi, z których żaden nie miał na sobie całej koszuli, a niewielu umiało czytać. Koszule haniebnie dziurawe, a}e czyściutko wyprane i uprasowane!
Dookoła klatki z młodym jaguarem wielki tłok, aż trudno się do niej dostać. Nieodstępny Emiliano grzecznie choć stanowczo przecisnął się wśród gawiedzi torując mi drogę. Ludzie chętnie ustępowali.
Był to dorodny, zdrowy okaz kociątka, wielkości wyżła; brakowały mu pewnie jeszcze roku albo i więcej do zupełnego wyrośnięcia. Wtłoczony w róg klatki, skłębił się, przyczaił; tylko z przymrużonych ślepi obrzucał ludzi niepewnym spojrzeniem. W zielonych źrenicach odbijał się może lęk wobec tylu obcych,
19
strasznych istot, może rozpacz i bezradność jeńca, zamkniętego za kratami.
Właściciel jaguara, starszy Metys, zapraszał mnie ruchem ręki i uśmiechem do nabycia zwierza. Kiwnąłem głową przecząco.
— Tanio go odstąpię — zachęcał. / -^ Za ile?
— Sto milrejsów.
Odpowiadało to wtedy dziesięciu dolarom — w istocie niedrogo. Emiliano wpada w rozmowę tłumacząc Metysowi, że teraz nie warto mi kupować, bo jadę w górę Amazonki, do Peru, a nie do Europy.
— Aa, to co innego! — przyznał tamten z życzliwym zrozumieniem.
Pewien wyrostek trącił kijem grzbiet jaguarzątka oświadczając, że wydaje mu się ono oswojone. Znienacka zwierz zerwał się gwałtownym ruchem, z gniewną błyskawicą w ślepiach, z dzikim charkotem, i jednym szarpnięciem kłów wydarł chłopakowi kij. Wściekle szczerzył pysk. Chłopak i inni w pobliżu cofnęli się odruchowo.
— Si, senhor! — przedrzeźniał stary Metys. — Bardzo oswojony!
Ludzie patrzyli na jaguara z niekłamanym podziwem.
— To mi junak! — słychać było głosy uznania. — Zuch leśny! Nie da się! Patrzcie go, patrzcie! Jaki dziki!...
Wszystkim świeciły się oczy. Ludzie byli rozbawieni i podnieceni. Śmiali się do zwierza jak do bohatera. Najchętniej głaskaliby mu puszystą sierść. Nagły wybuch jaguara jak gdyby odsłonił ukryte w nich uczucia. A może odsłonił potrzebę kultu dla bohaterstwa, kultu niezbędnego, zwłaszcza dla nich, w ich szarym, twardym bycie mieszkańców puszczy?
Minęła dawno godzina dziewiąta; słońce lało z nieba piekielny żar. Schroniłem się z Emilianem do pobliskiej kawiarenki, których w Belem bez liku. Na chwilę mój towarzysz dyskretnie zawahał się przy wejściu nie wiedząc, czy siąść razem ze mną. Gdy go serdecznie zawołałem, przyjął zaproszenie ze światową uprzejmością granda. Nie, to już nie był poprzedni żebrak ani
włóczykij, który zamierzał mnie nabrać na milrejsa lub dwa. Już nie miał chytrego, na pół drwiącego uśmieszku.
Kawa, pita w kawiarenkach portów brazylijskich, nie ma równej sobie na całym świecie — taka smaczna, słodka i aromatyczna. I przy tym śmiesznie tania: dwieście rejsów, czyli mniej więcej dwa amerykańskie centy za filiżankę. Gdzieś w jakimś stanie Brazylii kombinatorzy chcieli podwyższyć cenę kawy do trzystu rejsów; masy gotowe były wszcząć rewoltę i cena pozostała.
Wypiliśmy na gorąco po dwie maleńkie filiżanki. Świat wydał nam się od razu ponętniejszy, a pobliskie Ver-o-peso, na które spozieraliśmy spod cienistej kolumny, jeszcze barwniejsze.
— Co to za ludzie? — zadałem Emilianowi pytanie wskazując oczyma w kierunku portu. Pytanie bałamutne, bo właściwie chciałem się dowiedzieć, skąd oni przybywają.
— To ludzie prawdziwej Brazylii! — odpowiedział poważnie. Mówił to zupełnie bez patosu lub przesady, co było dla mnie
trochę niespodzianką. Emiliano tłumaczył sobie mój uśmiech jako znak powątpiewania, więc niewzruszony powtórzył z pewnym naciskiem:
— Tak, senhor, to ludzie prawdziwej Brazylii!
Położył obydwie ręce na stoliku i nie spuszczał ze mnie mocnego wzroku, jak gdyby musiał wygarnąć mi gorzką prawdę.
— Miasto Belem, senhor, to nie tylko kupcy i zasobne sklepy przy Rua Joao Alfredo, nie tylko pałace przy avenidach i wille zamożnych, nie tylko kościoły i wykwintne hotele ani policjanci na rogach ulic, ani tramwaje należące do Anglików... »
Przerwał na chwilę swoją orację, niepewny, jak ją przyjmę. Widząc, że słuchałem go z zaciekawieniem, podjął:
— Nie, Belem jest także gdzie indziej. Belem to przede wszystkim ci ludzie, których senhor tam widzi przy Ver-o-peso, to oni są prawdziwym sercem Belem i całej Brazylii — oni, my...
Zapytałem go, czym się trudni, gdzie pracuje.
— Nigdzie — odrzekł cierpko, jakby zawstydzony. — Od pół roku bezrobotny...
— A przedtem?
— W dokach. Tragarz portowy.
21
Baczniej przyjrzałem się jego brązowej twarzy. Pomimo postrzępionej koszuli to nie był zawalidroga, za jakiego przedtem go brałem. Niezawodnie Emiliano w życiu wiele przeszedł i niejedno przemyślał.
Zrobił niecierpliwy ruch ręką, jak gdyby odganiał dokuczliwe
komary, i powrócił do ulubionego tematu Ver-o-peso. Znał wszy-
¦stkich ludzi, krzątających się przy barkach, wiedział, skąd który
przybył, i opowiadał o wielu ciekawych wypadkach z ich życia.
Podczas tych wynurzeń roznamiętniał się nad podziw.
5. „Śmierć białym!"
Gdy jednym z najswawolniejszych, najbardziej groteskowych aktów światowej dyplomacji, mianowicie układem w Torde-sillas w 1494 roku, papież darował cały zamorski świat dwom drogim jego sercu narodom — Portugalczykom i Hiszpanom — Portugalczykom, jak wiadomo, dostała się w Ameryce Południowej wschodnia jej część, Brazylia. Ale ziomkowie Vasco da Gamy, oślepieni mirażem wysp korzennych na Dalekim Wschodzie, zrazu nie bardzo wiedzieli, co począć z tym fantem, i po trosze nań się boczyli.
Hiszpanie już dawno obsadzili swoją część Ameryki, na dobre obskubywali ją z bogactw, gnębili Indian, przebiegali kontynent tam i sam w poszukiwaniu legendarnego złotego króla, El Dorado, niejeden raz spływali nieposkromioną Amazonką — zanim Portugalczycy pierwsze, niepewne, nieudolne stawiali kroki. Kilkadziesiąt lat upłynie, zanim kolonizacja wybrzeża brazylij-* skiego wejdzie na szersze tory. Powstanie port Bahia, a dopiero znacznie później portugalska wioska w zatoce Rio de Janeiro.
Podczas gdy rozwój kolonii szedł w kierunku południowym, nikogo nie nęciła straszliwa puszcza u ujścia Amazonki. Ale niepohamowanej chciwości kolonizatorom na południu wnet zaczęło brakować wolnej ziemi, a jeszcze bardziej — po pochopnym wytępieniu ludności tubylczej — rąk roboczych, podczas gdy dorzecze Amazonki słynęło z nieprzebranej ilości plemion indiańskich.
23
W 1615 roku — a więc w sto piętnaście lat po odkryciu ujścia rzeki — powstały tu pierwsze zalążki osiedla Para do Belem. Naturalne bogactwo lasów, dogodna spławność szlaków wodnych, obfitość ludzkiej zwierzyny szybko zwabiły tu bandy awanturników, żądnych łupu i szybkiego dorobku. Przeróżne męty przybywały nie tylko z innych części Brazylii, lecz i z samej Portugalii.
Plemiona stawiające opór tępiono bez miłosierdzia. Zabijano mężczyzn, a resztę zaganiano jako jeńców na sprzedaż, przy tym z pasją gwałcąc kobiety. Indian mniej opornych, poddających się bez walki, brano również do niewoli lub szczuto ich przeciw innym, mniej ustępliwym szczepom. W XVII i XVIII wieku działy się nad Amazonką orgie okrucieństwa: bestialstwo portugalskich kupców, przemienionych w konkwistadorów, przewyższało osławioną srogość hiszpańskich zdobywców.
W ciągu dwóch wieków biali fazenderzy zagarnęli wszystkie urodzajne grunta nad Dolną Amazonką, a ludność tubylczą, nie wybitą w walkach, zapędzili do niewoli pańszczyźnianej. Kto chcąc uniknąć jarzma zbiegał do puszczy, przymierał z głodu na malarycznych błotach, nawiedzanych powodziami Amazonki.
Konkwistadorzy, przybywający tu przeważnie sami, bez białych kobiet, nie mieli uprzedzeń rasowych w stosunku do Indianek. Szybko powstawała ludność mieszana, zwłaszcza gdy w XVIII wieku zaczęto sprowadzać tu coraz więcej niewolników i niewolnic z Afryki. Trzy rasy, mieszane ze sobą w przeróżnych stopniach, tworzyły nie tylko Metysów, Mulatów i Ka-fuzów, potomków pochodzenia indiańsko-murzyńskiego, ale między sobą jeszcze moc pośrednich odcieni. Powstała niebywała wielobarwność i różnorodność mieszkańców, których łączył wspólny, smutny los: nędza materialna i wyzucie przez białych władców z wszelkich praw.
Także biała ludność nie stanowiła jednolitej całości. Ostra przepaść dzieliła ją na dwa wrogie sobie odłamy: na Portugal-czyków Kreolów *, urodzonych już w kolonii, i na Portugalczy-
• Wbrew błędnej często interpretacji, wyraz Kreol oznacza białego człowieka bez domieszki krwi innej rasy, lecz urodzonego już w Ameryce (przyp. autora).
24
ków urodzonych w Portugalii, a świeżo przybyłych do Brazylii. Ci nowo przybyli patrzyli z pogardą na Kreolów jak na ludzi pośledniejszego pochodzenia, a mając wpływy w ojczyźnie przywłaszczali sobie w kolonii intratne urzędy, wszelakie beneficja i przywileje. Rozgoryczeni Kreole odczuwali coraz dotkliwiej swoje upośledzenie. Ów rozdźwięk, istniejący nie tylko nad Amazonką i w pozostałej części Brazylii, lecz również we wszystkich posiadłościach hiszpańskich, ostatecznie spowodował oderwanie się w pierwszej połowie XIX wieku kolonii od krajów macierzystych.
Taki był układ sił społecznych i politycznych nad Dolną Amazonką, gdy w roku 1822 Brazylia wywalczyła sobie niezależność od Portugalii. Skończyły się rządy Europejczyków; nowi ludzie, Brazylijczycy-Kreole, objęli władzę.
Ale Amazonka była daleko od stolicy Rio de Janeiro, na szarym końcu Brazylii, i chociaż w Belem oficjalnie nastąpił polityczny przewrót tak samo jak gdzie indziej, u steru pozostali ci sami ludzie. Rodowici Portugalczycy nie myśleli opuszczać swych uprzywilejowanych stanowisk; nadal dzierżyli w swym ręku wpływy, nadawali ton, posiadali możne zasoby. W obozie Kreolów wrzało z roku na rok coraz bardziej, aż w 1835 roku nastąpił wybuch.
Zaczęło się od uderzenia na pałac gubernatora prowincji amazońskiej w Belem. Zabito szereg dygnitarzy, w tym komendanta garnizonu i samego gubernatora, urodzonego Brązy li jeżyka, który mimo że był przysłany z rewolucyjnego Rio de Janeiro, zbyt jaskrawo faworyzował Portugalczyków, dawnych - możnowład-' ców. Kierownictwo Kreolów wezwało masy ludowe do poparcia buntu i przy ich pomocy opanowało miasto Belem i okolice. Objęło władzę, zaprowadziło bezwzględny spokój; tak, utartym w Ameryce Południowej zwyczajem, nowa klika — wyparłszy przemocą poprzednich — dorwała się do władzy. W pół roku później przybył do Rio de Janeiro nowy gubernator i — uznany przez zwycięzców — podjął urzędowanie.
Właściwym sprawcom buntu, Kreolom, nic nie zrobiono, lecz wielorasowemu „motłochowi", który śmiał podnieść rękę na gen-
25
te de razdo, ludzi rozumnych, czyli białych, należała się przykładna nauczka. Więc nowe władze zaczęły aresztować niedawnych przywódców oddziałów ludowych, a między nimi i bohaterskiego ulubieńca mas, Vinagre'a.
Na wieść o tym zakotłowało się od oburzenia w Belem i nad wszystkimi brzegami Amazonki. Uzbrojone grupy podążyły z odsieczą. Niespodziewany a gwałtowny zryw utwierdzał gubernatora w przekonaniu, że jedynie twardą ręką należało przywrócić porządek.
Tymczasem na przedmieściach Belem gromadziły się coraz liczniejsze oddziały Indian, Metysów i Mulatów. Przybywały, ażeby uwolnić Vinagre'a. Budził się bunt ciemiężonych.
Gdy brat Vinagre'a po trzykroć prosił daremnie o zwolnienie więźnia, a gubernator wciąż odmawiał, oddziały ludowe wtargnęły do miasta. Rozsrożyła się zacięta walka. Po stronie gubernatora stała część wojska, a poza tym prawie wszyscy biali, jacy żyli w Belem — reszta przeszła na stronę powstańców.
Była to jedna z najkrwawszych bitew w dziejach Ameryki Południowej. Trwała dziewięć dni; płonące dzielnice przechodziły z rąk do rąk. Bój w Belem zakończył się klęską białych, których niedobitki ratowały się ucieczką na wyspy u ujścia Amazonki. Tam ukryły się pod osłoną obcych okrętów wojen^ nych.
Wieść o zwycięstwie w Belem mas ludowych lotem błyskawicy rozeszła się po rzekach Amazonki wzniecając wszędzie niebywały zapał. Chwytano za broń. „Śmierć białym!" rozlegało się w całym kraju wzdłuż Amazonki. Na przestrzeni dwóch tysięcy kilometrów, aż do ujścia Rio Negro i Madeiry, i jeszcze...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin