Zaklęci.pdf

(1291 KB) Pobierz
Zaklêci
GRAHAM MASTERTON
ZAKL Ę CI
(P RZEŁO ś : J ULIUSZ G ARZTECKI )
SCAN- DAL
Na stopniach ś wietlistego domu wariatów
Słysz ę , jak brodaty dzwon wstrz ą sa trawnikiem lasu
W podzwonnym dla mego ś wiata.
Gregory Corso „In the Fleeting Hand of Time”
Je ś li umrze ć musz ę ... Oto b ę dzie
W tej Ŝ yznej ziemi Ŝ y ź niejszy pył ukryty
Rupert Brooke „The Soldier”
„Memmack” brzmi tak, jak gaelickie słowo mor-riomach,
oznaczaj ą ce „z wielkiej gł ę biny”.
Berry Fell „America BC”
ROZDZIAŁ I
Ledwie na moment oderwał wzrok od jezdni, si ę gaj ą c do schowka na r ę kawiczki po
kaset ę Santany, gdy co ś niewyra ź nego i szarawego, jak dziecko zakutane w płaszcz
przeciwdeszczowy, przeleciało przez szos ę tu Ŝ przed nim.
Wrzasn ą ł: „ach!” i kopn ą ł stop ą hamulec. Ze ś lizgn ę ła si ę , wi ę c kopn ą ł ponownie. Na
mokrym asfalcie kombi obróciło si ę w poprzek szosy, piszcz ą c oponami. A potem
podskoczyło, opadło na za ś cielone li ść mi pobocze i z gło ś nym trzaskiem waln ę ło w pie ń
d ę bu.
Jack zgasił silnik i trz ę s ą c si ę siedział na miejscu. Jezu Chryste! Jezu Chryste
Wszechmog ą cy! Kapu ś niaczek zacz ą ł osiada ć kropelkami na przedniej szybie. Oczywi ś cie
jechał szybko, pi ęć dziesi ą t czy sze ść dziesi ą t mil na godzin ę , w kierunku niewyra ź nie
majacz ą cego, wznosz ą cego si ę po zboczu pagórka zakr ę tu. Ale przecie Ŝ widzialno ść nie była
a Ŝ tak zła, on za ś skierował wzrok na bok na nie dłu Ŝ ej ni Ŝ ułamek sekundy. Nie rozumiał,
jak, u diabła, mógł przeoczy ć dziecko, wybiegaj ą ce z pobocza szosy.
- Jezu Chryste - powtórzył gło ś no. Głos miał słaby i nie przekonywaj ą cy. Ci ą gle
jeszcze trz ą sł si ę nieopanowanie.
Nabrał pełne płuca powietrza, odpi ą ł pas bezpiecze ń stwa i wysiadł z samochodu. Wóz
stał teraz obrócony mask ą w kierunku, z którego przybył, karoseria u jego ko ń ca była
wgnieciona z lewej strony od zderzenia z drzewem. Teraz, gdy umilkł odgłos silnika, droga i
otaczaj ą cy j ą las wydawały si ę dziwnie ciche. ś adnych odgłosów prócz skapywania kropli ze
zwisaj ą cych nad głow ą gał ę zi i od czasu do czasu dalekiego popiskiwania czajki.
Lasy, lasy i jeszcze lasy. To z ich powodu ojciec jego matki zawsze nienawidził
Wisconsinu. Ojciec matki był farmerem i dla niego drzewa oznaczały pniaki.
- Te wszystkie pieprzone drzewa - skar Ŝ ył si ę , nawet po odej ś ciu na emerytur ę .
Jack poci ą gn ą ł nosem, zadr Ŝ ał i rozejrzał si ę wokół. Na drodze nie le Ŝ ało dziecko,
dzi ę ki Bogu, a tak Ŝ e nie było ś ladu niczyjej obecno ś ci na jej skraju. ś adnego szarobiałego
płaszcza przeciwdeszczowego, usmarowanego krwi ą . ś adnego zgniecionego pantofla
treningowego.
Podniósłszy kołnierz sportowego płaszcza pobrn ą ł z powrotem przez zm ą cone błoto,
usiłuj ą c nie pobrudzi ć swych nowych płytkich br ą zowych pantofli. Poniewa Ŝ krople drobnego
deszczyku nie osiadały na ś ladach opon, widział dokładnie, w którym miejscu nacisn ą ł
hamulec i gdzie wpadł w po ś lizg. Cztery krzy Ŝ uj ą ce si ę ósemki, poprzecznie przecinaj ą ce
smołowan ą nawierzchni ę . Przykucn ą ł, by przyjrze ć im si ę z bliska. Nic nie wskazywało, by
uderzył kogokolwiek.
Zreszt ą nie my ś lał, Ŝ e kogokolwiek uderzył. Nie przypominał sobie Ŝ adnego zderzenia
prócz ko ń cowej kolizji z drzewem. Odwrócił si ę , osłaniaj ą c oczy przed deszczem i przyjrzał
si ę z przodu swemu kombi. Nie było wgniecenia na przednim zderzaku, reflektory pozostały
nienaruszone. Miał nadziej ę , Ŝ e nie otarł si ę bokiem o kogo ś i nie odrzucił go w ten sposób w
paprocie i krzaki le ś nego poszycia. Słyszał ju Ŝ o ofiarach piratów jezdni, le Ŝą cych w krzakach
o kilka jardów od ruchliwej autostrady i umieraj ą cych cho ć by z zimna.
Przeszedł szos ą kilka kroków do tyłu. Stulił dłonie przy ustach i zawołał:
- Halo? Jest tu kto? Halo?!
Stał całkiem nieruchomo, nasłuchuj ą c. Czajka krzyczała pii-uu, pii-uuu, a potem pii-
uiddi. Deszcz padał na ziemi ę tak mi ę kko, jak woal umieraj ą cej oblubienicy. Trudno było
uwierzy ć , Ŝ e znajdował si ę ledwie o dwadzie ś cia minut jazdy od stolicy stanu, Madison, i o
mniej ni Ŝ dwie godziny jazdy od Milwaukee.
Zawołał „Halo?” jeszcze trzy czy cztery razy. Nadal Ŝ adnej odpowiedzi. Serce
przestało tłuc mu si ę w piersi, oddech wrócił do zwykłego rytmu. Powoli si ę uspokajał.
Wyci ą gn ą ł chusteczk ę do nosa, otarł twarz i wydmuchał nos. Pomimo chłodu koszul ę i cał ą
bielizn ę miał przesi ą kni ę t ą zimnym potem.
Musiała to by ć sarna, prawda? Albo mo Ŝ e kozioł. W ka Ŝ dym razie jakie ś zwierz ę . Nie
przyjrzałe ś mu si ę do ść dobrze, co? To znaczy, Jack, daj Ŝ e spokój, b ą d ź my powa Ŝ ni, có Ŝ by
dziecko robiło tutaj, tak daleko w lesie, w deszczowe czwartkowe popołudnie, o całe mile od
jakiejkolwiek miejscowo ś ci? Sam by ś si ę tutaj nie znajdował, nieprawda Ŝ , gdyby ś nie musiał
sprawdzi ć starej chatki letniej taty nad Diabelskim Jeziorem, a jedyna przyczyna, dla której
pojechałe ś t ą drog ą , jest taka, Ŝ e przypadkiem skraca ci o pi ę tna ś cie mil przejazd do szosy
numer pi ęć dziesi ą t jeden.
Chciałem powiedzie ć , Ŝ e có Ŝ , u diabła, robiłoby dziecko tutaj tak daleko?
A jednak niepokoj ą ce w tym wszystkim było to, Ŝ e Jack z cał ą pewno ś ci ą widział
biegn ą ce nogi, wymachuj ą ce r ę ce i podniesiony kaptur. Zdrowy rozs ą dek mówił mu, Ŝ e
musiało to by ć zwierz ę . Ale nadal miał przed oczami dziecko, zakutane w szarobiały płaszcz
przeciwdeszczowy, wyskakuj ą ce tu Ŝ przed nim w ten dziki, wła ś ciwy dzieciom, ź le
wyliczony sposób.
Odczekał jeszcze par ę chwil. A potem powoli, odwracaj ą c si ę kilka razy, wrócił do
swego kombi. Była to electra, model z tysi ą c dziewi ęć set osiemdziesi ą tego pierwszego roku,
czerwony metalik, teraz pokryty drobnymi kropelkami deszczu. Ostatni wóz jego ojca. Jack
odziedziczył go wraz z letni ą chatk ą i pokojami pełnymi kwa ś nego zapachu ksi ąŜ ek oraz
gazetami w wi ę kszej liczbie, ni Ŝ ktokolwiek potrafiłby policzy ć . Zmuszony został do
sprzedania apartamentu w Jackson Park, aby opłaci ć podatki taty oraz koszty pogrzebu - cho ć
przecie Ŝ nie mógłby za nic przekona ć Maggie, by tu zamieszkała, za Ŝ adne brylanty,
poniewa Ŝ Maggie zawsze wierzyła, Ŝ e rak jest w jaki ś sposób zara ź liwy. Całe Ŝ ycie sp ę dzone
na pracy i marzeniach nie przyniosło nic bardziej spektakularnego, ni Ŝ co ś , czym mo Ŝ na było
je ź dzi ć , oraz czego ś do czytania.
Tylne ś wiatła samochodu były rozbite; na zbutwiałych li ś ciach le Ŝ ały rozrzucone
odłamki czerwonego plastyku. Tylne drzwi zostały tak wgniecione, Ŝ e wykrzywiły si ę w
szyderczym u ś miechu jak warga Elvisa Presleya i bez wzgl ę du na to, jak ostro Jack próbował
wbi ć je na miejsce, nie chciały si ę zamkn ąć jak nale Ŝ y. Przyszło mu na my ś l, Ŝ e mogło by ć
gorzej. Mógł zderzy ć si ę z d ę bem czołowo i zrani ć si ę powa Ŝ nie, nawet zabi ć . Chyba dobrze
si ę stało, Ŝ e nie potrafił opanowa ć po ś lizgu przednich kół. Kierowca lepszy od niego mógł tu
zgin ąć .
Wsiadł do wozu i uruchomił silnik. Pasek klinowy chłodzenia piszczał, ale poza tym
wygl ą dało, Ŝ e samochód nadaje si ę w pełni do jazdy. Gdyby tylko dowiózł go z powrotem do
Milwaukee - było mu oboj ę tne, czy b ę dzie takie nawet wydawał d ź wi ę ki, jak orkiestra w
Pfister Bierkeller.
Ju Ŝ miał wł ą czy ć przednie wycieraczki, gdy wydało mu si ę , Ŝ e co ś dostrzegł przez
srebrzyst ą mgiełk ę kropel m Ŝ awki, pokrywaj ą c ą szyb ę . Białawy błysk w lesie po prawej
stronie. Przetarł przedni ą szyb ę i przyjrzał si ę ponownie, ale zjawisko znikło. Otworzył
drzwiczki i wychylił si ę do połowy, by lepiej widzie ć . I znowu leciutki ruch, ledwie widoczna
szarobiała plama, tego był pewien.
Si ę gn ą ł do tylnego siedzenia i wyci ą gn ą ł płaszcz przeciwdeszczowy. Bez w ą tpienia
był tam kto ś w gł ę bi lasu; kto ś albo co ś . A cokolwiek to było, prawie załatwiło ich oboje.
Je ś li to zwierz ę , nie b ę dzie w stanie nic ju Ŝ zrobi ć , tylko o tym zameldowa ć . Ale je ś li to
dziecko, chciał, do jasnej cholery, dowiedzie ć si ę , co ono zamierza, biegaj ą c samotnie po
lesie.
Wysiadł, zatrzasn ą ł drzwiczki i zacz ą ł ukosem schodzi ć z pagórka. Pod stopami miał
grub ą warstw ę mokrych, zbutwiałych li ś ci, wi ę c co drugi krok ze ś lizgiwał si ę w bok. Gdy ju Ŝ
dotarł do bardziej płaskiego terenu, jego pantofle pociemniały od wilgoci, a ciernie
je Ŝ ynowych krzaków powyci ą gały mu nitki ze spodni moherowego garnituru. Zatrzymał si ę
na moment, by odzyska ć oddech.
- Gówno - mrukn ą ł pod nosem. Co te Ŝ go op ę tało, by wyruszy ć w dół po mokrym,
nierównym skłonie w pogoni za dzieckiem, które prawdopodobnie dzieckiem nie było w
Zgłoś jeśli naruszono regulamin