!Michael Palmer - Pacjent.rtf

(2654 KB) Pobierz

MICHAEL PALMER

PACJENT

Z angielskiego przełożył ZBIGNIEW KRÓLICKI

 

„KB”


 

 

 

 

Prolog

 

Doktor Sylvan Mays stał przy wielkim oknie swojego gabinetu na czwartym piętrze i spoglądał na okolicę. Zachodzące słońce rzucało długie cienie na Iowa River. Mając pięćdziesiąt lat, zgromadził majątek wart ponad dziesięć milionów dolarów i był jednym z niewielu lekarzy, którzy rzeczywiście odnotowali wzrost przychodów po reformie opieki zdrowotnej. Decyzja pozostania w Iowa z całą pewnością była słuszna. Oczywiście miał krytyków. Sukces zawsze ich rodzi. Niektórzy powiadali, że jest nazbyt przedsiębiorczy - gruba ryba w małym stawie - zbyt pochłonięty wizją stworzenia neurochirurgicznego odpowiednika DeBakey lub Menninger.

A co w tym złego? - zastanawiał się. DeBakey i Menninger są znane i szanowane na całym świecie i czynią dobro. Czy próba ich naśladowania może być czymś złym?

Błyszczący sześciopiętrowy Mays Institute for Neurological Surgery przynosił Iowa City sławę, a uniwersytetowi miliony dolarów funduszów na badania podstawowe i wdrożeniowe. Teraz zespół robotyków był bliski osiągnięcia głównego celu - stworzenia pierwszego mikrorobota zatwierdzonego przez FDA do stosowania w neurochirurgii. Już złożono wstępny wniosek. Jeszcze sześć miesięcy, może mniej, i wyeliminuje się nieliczne pluskwy pozostałe w systemie. Już cieszył się sławą chirurga, który zoperował więcej przypadków nowotworów mózgu niż jakikolwiek inny lekarz w kraju. Teraz, kiedy siedmioosobowy zespół badawczy pracował nad projektem robota, a Sylvan Mays był współautorem każdego publikowanego przez nich artykułu, zyskiwał sławę wybitnego naukowca.

Spojrzał na zegarek. Za mniej więcej pięć minut miał przyjść Frederick Wilson. Tak jak poprzednio, Wilson nalegał, aby przyjąć go jako ostatniego pacjenta w tym dniu. Początkowo żądania te zirytowały Maysa. Wilson jednak okazał się niezwykłym odkryciem. Był niewiarygodnie ekscentryczny, lecz gotowy sowicie wynagradzać każdego, kto dobrze mu się przysłużył. Ćwierć miliona dolarów w gotówce za samą diagnozę. Cztery razy tyle po zabiegu oraz spora dotacja na rzecz instytutu. Wilson był pacjentem, o jakim marzy każdy chirurg, ale jego stan zdrowia był skomplikowany - tak skomplikowany, jak tylko można sobie wyobrazić przy tak zwanym łagodnym guzie mózgu. Powoli rosnący oponiak, umiejscowiony pod płatem czołowym i stopniowo uciskający tkankę mózgową. Już zaczęły się postępujące zaburzenia neurologiczne. Jedynie zabieg chirurgiczny mógł uchronić Wilsona przed powolną, lecz nieuchronną śmiercią.

Mays był przekonany, że mógłby dostać się do guza, ale spowodowałoby to pewne uszkodzenia - być może dość rozległe. A samo wycięcie... Zapewne żaden chirurg na świecie nie usunął więcej nowotworów niż Mays. Jeżeli on nie zdecyduje się na zabieg, to wątpliwe, by ktokolwiek zdołał tego dokonać. A jednak nawet dla niego była to bardzo ryzykowna decyzja. Wilson okazał się zdumiewająco dobrze poinformowany i sam zapytał o wykorzystanie robota. Nie chcąc, by zwrócił się do innego chirurga, Mays powiedział mu, że korzystanie z pomocy robota przy takim zabiegu jest możliwe, ale niekonieczne. Bynajmniej niekonieczne. Czyż nie tak właśnie mu powiedział? Wówczas nie chciał go spłoszyć. Teraz nadeszła pora, żeby się z tego wycofać.

Jak we wszystkich takich przypadkach, sztuka polegała na tym, żeby pomachać krepą - podkreślić ryzyko związane z zabiegiem i niczego pacjentowi nie obiecywać, tak by nawet umiarkowanie udaną operację uznał za dzieło geniusza. Podczas pierwszego spotkania Wilson sprawił wrażenie spokojnego i wyrozumiałego. Nie ulegało wątpliwości, że był też bystry.

Sylvan Mays również. Nie chciał rozmawiać o żadnych szczegółach, dopóki nie zobaczy wyników NMR. Dziś jednak będzie musiał przejść do konkretów - omówić trudności związane z anatomiczną lokalizacją guza oraz nieuchronne konsekwencje chirurgicznej ingerencji. A przede wszystkim będzie musiał podważyć przekonanie Wilsona, że tylko robot może dostać się do guza.

Mays podszedł do tego, co w myślach nazywał swoją ścianą sławy, obwieszoną tuzinami zdjęć i podziękowań od sławnych polityków i innych osobistości. „Neurochirurg gwiazd” - tak nazwano go w jednym artykule. „Guz mózgu? Ruszajcie do kukurydzianego stanu” - zachęcał nagłówek innego. „Czy to niebo? Nie, to Iowa - chyba że potrzebujesz neurochirurga”.

                Do licha, to jest niebo - powiedział głośno Mays. Podszedł do biurka i nacisnął przycisk interkomu.

                Tak, Syl?

Sandy zwróciła się do niego po imieniu. To oznaczało, że poczekalnia jest pusta.

                Czy pan Wilson już przybył? - zapytał na wszelki wypadek.

                Jeszcze nie. W tej chwili nie ma tu nikogo. Nikogo... To propozycja.

Jak zawsze, uwodzicielskie słowa Sandy Alter natychmiast podnieciły Maysa. Trzydziestojednoletnia, była niezwykle atrakcyjną kochanką, o ciele instruktorki aerobiku i sporej fantazji w łóżku. A co ważniejsze, nawet po upływie roku nie oczekiwała od niego zbyt wiele... jedna lub dwie noce w tygodniu, odrobina kokainy, która podnosiła ich łóżkowe igraszki na wysublimowany poziom, żadnych rozmów o żonie czy dzieciach. Czy od życia można oczekiwać czegoś więcej?

                Chciałbym, żebyśmy mogli zrobić to teraz - rzekł. - Już nie mogę się doczekać wieczoru.

                Ja też.

Mays poczuł jeszcze większe podniecenie. W tym momencie usłyszał w interkomie odgłos otwierających się i zamykających drzwi.








- Pan Wilson - powiedziała Sandy. - Miło znów pana widzieć.

Wyłączyła interkom, włączyła go ponownie i zapowiedziała przybycie Wilsona.

Mays usadowił się za biurkiem, zrobił głęboki, uspokajający wdech i poprosił Sandy, żeby wpuściła pacjenta. W porządku, Syfoan. Pora na przedstawienie.

Frederick Wilson, utykając, wszedł do gabinetu. W jednej ręce trzymał laskę, a w drugiej elegancką dyplomatkę z czarnej skóry. Postawił ją, entuzjastycznie uścisnął dłoń Maysa i usiadł na jednym z dwóch mahoniowych krzeseł po drugiej stronie biurka. Był ubrany tak samo jak podczas pierwszej wizyty w tym gabinecie: w ciemny garnitur, stonowany krawat i białą koszulę. Gęste siwe włosy miał zaczesane do tyłu, a równie siwą brodę i wąsy starannie przystrzyżone. Inteligentne czarne oczy były ledwie widoczne za fotochromowymi szkłami okularów w grubych oprawkach.

Jak to często mu się zdarzało, Mays patrzył na swego pacjenta jak na zdjęcie rentgenowskie, nie widząc twarzy, oczu ani czaszki, lecz mięsistego guza, który rósł i przemieszczał mózg Wilsona. Biedny drań.

                Sprawdził pan depozyt? - zapytał gość z ledwie słyszalnym akcentem, który zdaniem Maysa był rosyjski lub niemiecki.

                Barclays Bank na Kajmanach. Na moje nazwisko. Tak. Owszem, sprawdziłem.

                W ten sposób unikniemy problemów podatkowych... Obaj.

Ekscentryczny. Tajemniczy. Najwyraźniej bogaty i dobrze wychowany, a jednak bez polisy ubezpieczeniowej. Wyłącznie elektroniczne przelewy gotówki. Kiedy przyjdzie na to czas, Wilson porozmawia z Bobem Blackiem, administratorem szpitala, i dokona transferu należności za leczenie. Najpierw jednak Mays musiał odpowiedzieć na szereg pytań w trakcie trwającej prawie godzinę rozmowy. Dotyczyły jego pochodzenia, wykształcenia, sytuacji rodzinnej, dodatkowych zainteresowań, doświadczenia w leczeniu takich nowotworów, jaki rozwinął się u Wilsona, a w końcu stanu badań zespołu robotyków. Mays wiedział, że wypadł całkiem nieźle, i wcale się nie zdziwił, gdy Wilson następnego dnia zadzwonił i poinformował go o pieniądzach zdeponowanych w banku na Kajmanach, w ten sposób formalnie uznając go za swego lekarza.

A zatem - powiedział teraz Wilson zaproponowałem pieniądze za usługę, a pan zgodził się ją wykonać. Wyznaczyłem opłatę z dołu i na to również pan przystał. Ustaliliśmy, że po wykonaniu zabiegu pan i pana instytut otrzymacie sumę przekraczającą milion dolarów, wolną od podatku. Tak więc wygląda na to, że ubiliśmy interes.

                Ja... chyba nigdy nie myślałem o tym w ten sposób, ale owszem, wydaje mi się, że tak.

                Doskonale. Porozmawiajmy o oczekiwaniach.

                Tak. Sądzę, że nadeszła odpowiednia chwila.

Mays wyprostował się na fotelu, odchrząknął i przybrał minę, która - jak miał nadzieję - była dostatecznie ponura. Teraz nadszedł czas, by okazać umiarkowany pesymizm. Zanim jednak zdążył powiedzieć choć słowo, Wilson zaczął mówić.

                Zważywszy na to, że nowotwór ma łagodny charakter, oraz uwzględniając pańskie wspaniałe kwalifikacje, doświadczenie i umiejętności, oczekuję całkowitego wyleczenia. Spodziewam się, że będę mógł mówić równie dobrze jak teraz, przestanę utykać i zachowam całkowitą sprawność umysłu.

                A jednak...

                Oczekuję także, że pooperacyjne badania tomograficzne nie wykażą pozostałości tkanki nowotworowej.

                Ale...

                Czy to jasne?

Nagle ciarki przebiegły po plecach Maysa.

                Ja... Oczywiście oczekuję pełnego sukcesu, lecz nie mogę obiecać czegoś takiego. Żaden chirurg nie może.

                Powiedział mi pan, że jest pan najlepszy na świecie w tego rodzaju zabiegach. Mówił pan, że pana robot jest w stanie ominąć newralgiczne miejsca i dotrzeć do guza.

                Tak, powiedziałem, że potencjalnie może to zrobić. Mówiłem jednak również, że nasz robot jest dopiero w stadium eksperymentalnym.

- I bez wahania przyjął pan moje pieniądze.

- Zgadza się, ale...


               









Zatem wierzę, że w pełni zadowoli pan moje oczekiwania.

                Rozumiem. Jednakże...

                Doktorze Mays, proszę. Niech pan zamilknie i uważnie mnie posłucha. Nie zapłaciłem dwustu pięćdziesięciu tysięcy dolarów po to, żeby z panem dyskutować. Oczekuję, że dokona pan tego, co pan obiecywał. Aby zagwarantować mi najlepszą opiekę, moi ludzie już obserwują pańską żonę i córkę. Kiedy nadejdzie dzień operacji, umieszczą pana rodzinę w wybranym przeze mnie miejscu, do czasu aż grożące mi niebezpieczeństwo minie, a wyniki badań tomograficznych zostaną sprawdzone nie tylko przez szpitalnego, ale i wybranego przeze mnie radiologa. Obiecuję panu, że obie będą dobrze traktowane.

Mays miał wrażenie, że się dusi. Ani wyraz twarzy, ani zachowanie pacjenta bynajmniej nie świadczyło o tym, że Wilson żartuje. Ten człowiek najwidoczniej oszalał.

                Ja... nie mogę się na to zgodzić - zdołał w końcu wykrztusić Mays. - Żaden chirurg nie może.

                Zawarliśmy umowę. Liczę na zaspokojenie moich oczekiwań. I mam prawo do odszkodowania, jeśli mnie pan zawiedzie.

                Nie kupuje pan ode mnie używanego samochodu, panie Wilson. Mówimy o neurochirurgii.

                I właśnie dlatego szukałem najlepszego fachowca w tej dziedzinie, a pan zapewnił mnie, że nim jest. Umowa nie podlega renegocjacji, doktorze Mays.

Koszula Maysa była pod pachami mokra od potu. Czuł się tak, jakby lada chwila miał stracić kontrolę nad pęcherzem.

                Odmawiam - zdołał wykrztusić, zebrawszy resztki odwagi. - Nie dam się zastraszyć i odmawiam operowania w takich okolicznościach. Niech pan znajdzie sobie innego chirurga. Jest mnóstwo równie dobrze wykwalifikowanych jak ja.

                Podczas naszego pierwszego spotkania mówił pan co innego.

                No, dobrze, dobrze, jest ich tylko kilku. I co z tego. Nie będę pana operował.

                Doktorze Mays, bardzo mnie pan rozczarował.

                Pana rozczarowanie nic mnie nie obchodzi, Wilson. Nie dam sobą pomiatać. Niech pan będzie rozsądny, człowieku. Mówimy o chirurgii mózgu. W neurochirurgii nie ma niczego pewnego. Chryste, człowieku, w życiu niczego nie można być pewnym.

Wilson westchnął.

I tu się pan myli, doktorze. Jedno jest bardzo pewne.

Spokojnie otworzył walizeczkę i wyjął ciężki pistolet z zamocowanym długim tłumikiem. Nie mówiąc ani słowa więcej, błyskawicznie wycelował i strzelił.

Mays zobaczył błysk strzału, a nawet usłyszał jego ciche kaszlnięcie, ale już nie był w stanie docenić precyzji, z jaką pocisk trafił go w czoło, dokładnie w punkt znajdujący się w połowie drogi między nasadą nosa a linią włosów. Twarz zastygła mu w grymasie zdumienia, głowa odskoczyła do tyłu i powoli osunął się na fotelu, padając na biurko.

Frederick Wilson zabrał swoją teczkę oraz wszystkie notatki mające z nim coś wspólnego i umieścił je w dyplomatce. Starannie wytarł poręcze krzesła. Przystanął przy drzwiach, żeby sprawdzić, czy czegoś nie przeoczył, a potem wyszedł do poczekalni. Rejestratorka uśmiechnęła się do niego.

                O, to nie trwało długo - powiedziała. - Czy doktor Mays znów chce się z panem zobaczyć?

                Nie - odparł Wilson, bez śladu akcentu. - Nic mi o tym nie mówił.

Wyjął ukryty za walizeczką pistolet i z odległości trzech metrów prawie niedbale strzelił z biodra, trafiając w dokładnie ten sam punkt na czole Sandy. Potem schował do dyplomatki wszystkie obciążające go akta i notatki, powiesił laskę na poręczy krzesła i wcale nie utykając, ponownie wszedł do gabinetu Maysa. Był zirytowany rozczarowującą rozmową z chirurgiem, lecz nie koniecznością zakończenia tej znajomości. Ten człowiek był pompatycznym osłem. Za kilka tysięcy dyrektor banku na Kajmanach przeniesie ćwierć miliona dolarów z powrotem na jego rachunek. I to będzie koniec interesów z Sylvanem Maysem.

Po raz ostatni upewniwszy się, że usunął wszystkie ślady swej obecności w instytucie, wziął laskę, zamknął za sobą drzwi gabinetu i znów utykając, pomaszerował korytarzem.


 

Rozdział 1

 

Operowali już prawie trzy godziny, a jeszcze nie usunęli ani jednej komórki rakowej. Jednakże w wypadku zabiegu neurochirurgicznego trzy godziny to zaledwie wstępna faza operacji - szczególnie że robiono ją, używając eksperymentalnej aparatury. A chociaż w ostatnim czasie ARTIE dokonał znacznych postępów, z całą pewnością w dalszym ciągu był eksperymentalnym egzemplarzem.

- Proszę nam pokazać inny zestaw powiększeń nowotworu.

Dla lekarza wszelkie guzy, łagodne i złośliwe, są nowotworami, a określenie „rak” zasadniczo rezerwuje się dla złośliwych, mogących rozrastać się, atakując sąsiednie organy. Ten konkretny guz - glejak - zaliczał się do najbardziej złośliwych nowotworów mózgu.

Spoglądając przed siebie na dwunastocalowy monitor zwisający z sufitu i znajdujący się na wysokości jej oczu, Jessie Copeland położyła okryte gumowymi rękawiczkami dłonie na głowie pacjenta, przymocowanej grubymi tytanowymi śrubami do stabilnej, ramy również z tytanu. Właściwie bezpośredni kontakt nie był potrzebny. Od tego momentu zabieg zostanie wykonany przez ARTIE. Mimo to ten dotyk miał w sobie coś pokrzepiającego.

- Bawisz się w cygańską wróżkę? - zapytała stojąca po drugiej stronie stołu Emily DelGreco.


               











Chciałam się tylko upewnić, że facet nie wyślizgnął się spod prześcieradeł, nie wstał i nie uciekł, kiedy zastanawiałam się, czy nasz mały robot może przystąpić do usuwania guza. Z jakiegoś powodu wydaje mi się, że ARTIE zbyt wolno porusza się do przodu i w lewo, nie reagując na polecenia tak szybko, jak moim zdaniem powinien.

                Tylko spokojnie, Jess - powiedziała Emily. - Zawsze oczekujemy od naszych dzieci więcej, niż są w stanie nam dać... zapytaj tylko moje. Czujniki, na które patrzę, a także ekran mojego monitora wskazują, że ty i ARTIE dobrze sobie radzicie. Jeśli zaczniesz się niecierpliwić, powiedz sobie „Berenberg”.

Emily, doświadczona pielęgniarka, pracowała już od kilku lat w Eastern Massachusetts Medical Center, zanim trafiła tam Jessie. Zbliżone wiekiem, jeśli nie temperamentem, od początku doskonałe dogadywały się ze sobą, a z biegiem lat bardzo się zaprzyjaźniły. Teraz, kiedy Jessie była młodszą asystentką, Emily urzędowała w niewielkim pokoju obok i zajmowała się niemal wyłącznie jej pacjentami. Żadna z nich nie mogła zapomnieć Stanleya Berenberga, który był jednym z pierwszych pacjentów z nowotworem mózgu, który operowały razem. Operacja trwała dwadzieścia dwie godziny. Z trudem wykonały delikatny zabieg resekcji. Jednak każda minuta spędzonego przy stole czasu okazała się tego warta. Berenberg prowadził teraz aktywny żywot emeryta, grając w golfa i rzeźbiąc ptaki, z których jeden - pięknie wykonany sokół o czerwonym ogonie - stał na eksponowanym miejscu nad kominkiem w mieszkaniu Jessie.

- Berenberg... Berenberg... Berenberg... - powtarzała Jessie, jakby to była mantra. - Dzięki za słowa otuchy, Em.
Myślę, że ARTIE jest już prawie gotowy, by rozpocząć niszczenie tego guza.

Jessie postanowiła złożyć podanie na wyższe studia medyczne pięć lat po uzyskaniu dyplomu MIT z biologii i inżynierii. Przez te pięć lat pracowała w dziale badawczo-rozwojowym Globotechu, jednej z najlepszych placówek naukowo-badawczych.

- Nie mam nic przeciwko robieniu tych zabawek - powiedziała szefowi neurochirurgii, Carlowi Gilbride’owi podczas rozmowy wstępnej - ale naprawdę chciałabym się trochę nimi pobawić.

Kierowany przez Gilbride’a program prowadzonych na Eastern Mass Medical Center badań neurochirurgicznych, niegdyś pogardliwie traktowany w kręgach akademickich, cieszył się rosnącą estymą, przyciągając najwyżej notowanych kandydatów z najlepszych uczelni medycznych w kraju. Jessie, która zaliczała się do średniaków bostońskiego wydziału medycyny, bez specjalnych nadziei złożyła podanie o przyjęcie do pracy w EMMC. Była zdumiona, kiedy Gilbride zaraz po wywiadzie zaakceptował jej kandydaturę. Jednakże pod jednym warunkiem. Miała spędzać sporo czasu w jego laboratorium, podejmując zarzuconą przez jej poprzednika pracę nad robotem operacyjnym.

Pracując w laboratorium Gilbride’a i jednocześnie wykonując wszystkie obowiązki związane z robieniem specjalizacji, Jessie przekonała się, że jej szef miał na względzie wyłącznie zaspokojenie swoich ambicji, lecz z entuzjazmem przystąpiła do udoskonalania ARTIE - Assisted Robotic Tissue Incision and Extraction. Ten aparat stanowił niezwykłe połączenie biomechaniki i radiologii. Teraz, po kilku wstępnych zabiegach na zwierzętach, znalazła się razem z ARTIE w sali operacyjnej.

W ciągu kilku minionych lat Jessie obejrzała niezliczone wideofilmy nakręcone w trakcie badań na tomografie komputerowym. To, co widziała teraz, było ciągłą i trójwymiarową rekonstrukcją mózgu pod nietkniętą czaszką pacjenta - obrazy, które można było dowolnie obracać za pomocą trackballa zamontowanego w podłodze obok jej stóp. Graficzne reprezentacje danych uzyskanych z badań tomograficznych były coraz lepsze dzięki geniuszom z laboratorium komputerowego Hansa Pfeffera. Jessie z mimowolnym podziwem spoglądała na zdjęcia, będące wynikiem ich pracy. Złośliwy nowotwór oraz inne istotne struktury mózgu można było elektronicznie wyodrębniać i zabarwiać wedle życzenia chirurga.

Jessie zawsze była namiętnym graczem - z równym zapałem uprawiała sporty, grała na konsolach, w pokera, bilard i w brydża. W szpitalu była swego rodzaju legendą, z powodu Gamę Boya, którego zawsze miała w kieszeni fartucha. Ko
...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin