Dębski Eugeniusz - Yeates 05 - Furtka do ogrodu wspomnień.pdf

(404 KB) Pobierz
Eugeniusz Dębski
FURTKA
DO
OGRODU WSPOMNIEŃ
Przypomina to nagły krzyk w środku nocy, chociaż nie słychać żadnego dźwięku. Dzieje się prawie
zawsze noce, ponieważ godziny ciemności są godzinami grozy. Ale zdarzało mi się także w biały
dzień: dziwny moment jasności, kiedy nagle zdaję sobie sprawę, że wiem coś, czego nie mam powodu
wiedzieć. Chyba że jest to skutek długich lat spędzonych w bezustannym napięciu, albo tak jak w tym
przypadku nagła pewność, że właśnie nadeszła chwila, którą torreadorzy nazywają „chwilą prawdy”.
Raymond Chandler „Playback”
Nie podjąłbym się nawet za galon piwa określenia momentu przejścia ze snu do jawy. Może
powinienem powiedzieć dokładniej: odzyskania przytomności. W obu przypadkach zresztą
natychmiast dotarło do mnie, że rozpoczynający się dzień, w jakiejkolwiek jego fatalnej fazie się
ocknąłem, będzie przyjemny jak nurkowanie z katarem.
Gdy myśli zaczęły jako tako pełzać po mózgu, zrozumiałem, że w mojej jamie ustnej założył norę
skunks, zapewne z powodu wyjątkowości przynależnego mu fetoru wygnany ze skunksiej
społeczności. Gdyby nie to, spróbowałbym przygnieść kac do łóżka własnym ciałem i przetrzymać go
w klinczu do późnego popołudnia, wczesnego wieczora albo - najlepiej - późnej nocy. Jednak suchość
w gardle oraz niesmak w ustach zmuszały do wykonania jakiegoś ruchu. Poruszyłem się więc.
Od razu runął na mnie ból, zawyły wszystkie kości, jakbym spał na podłodze z trapezowanej blachy
albo szczycie palisady, tymczasem wiedziałem, że moja hotelowa podłoga jest gładka jak mózg debila.
Jak dzisiaj mój własny. Zacisnąłem zęby i wykonałem wolniutki siad. Zarzuciło mnie, zakołowało,
wyrównałem z trudem, zaciągnąłem węzły ścięgien, zablokowałem stawy.
Siedziałem.
Siedziałem dość długo, aż postanowiłem dogonić klapki, już po kilku minutach miałem na nodze
jeden; drugi, śmiglejszy, uciekł aż pod ścianę i wszystko wskazywało, że dzisiaj będzie miał wolne.
Chwyciłem rękami krawędź łóżka, dźwignąłem się. Odetchnąłem głęboko świadomy przestępstwa -
powietrze po przejściu przez moją jamę ustną nie nadawało się już do niczego.
- Komp... - pisnąłem. Przeczekałem salwę honorową, jaką mózg uczcił zwycięstwo nad ciałem.
Kilka ciepłych, słonych łez spłynęło mi po policzkach i opadło na pierś. Syczałem dalej: - Wycisz
wszystkie sygnały... Napuść do wanny wody, temperatura około czterdziestu stopni, potem obniż...
Dodaj cztery gramy balsamu O’Malleya... Podaj do łazienki cztery taspy, cztery multiwitaminy, dwie
alca forte w litrowym roztworze plus magnez i potas. Potem dwie puszki piwa. Idę...
Półtorej godziny później dzień się nieco przejaśnił, może dlatego, że miałem na koncie kilka
spektakularnych sukcesów: dopełzłem do łazienki, przełknąłem wszystkie prochy, popiłem roztworem,
zwaliłem się do wanny i nie utonąłem, oraz - co najważniejsze - przegnałem skunksa i zawładnąłem na
nowo jego norą. Po pierwszej puszce piwa czarnobiały świat nabrał leciutkich kolorków, a odgłos
wpadających do wanny kropel przestał katedralnym echem kołatać się pod czerepem. Po wyjściu z
wanny bez trudu dogoniłem krnąbrny prawy klapek i przetrzymałem bez jęku cały cykl masażu.
Zerkając w lustro, zobaczyłem tam po raz pierwszy tego dnia siebie. Posłałem mu... sobie uśmiech. I
natychmiast cichuteńko odezwał się telefon. Poleciłem włączyć ekran i uśmiechnąłem się szerzej.
- Cześć, kochanie! - zagadałem szybko, widząc, że Pyma ma ten „zwiastujący” coś nieprzyjemnego,
lekko nachmurzony wyraz twarzy. - Wyglądasz uroczo...
Gorączkowo usiłowałem przypomnieć sobie, czy dzwoniłem do niej w nocy.
- Ty też. O ile to jesteś ty - powiedziała, zachowując powagę. - Ale nie o tym... - Rzuciła spojrzenie
gdzieś w bok. - Mam mały problem. Nasz syn... Twój wariant syna... No, chodźże tu! Opowiesz sam. -
Wcisnęła przed obiektyw Phila. Z jej tonu wnosząc, powinien mieć skruszony wyraz pyszczka, pewnie
jednak gdzieś na satelitarnych łączach szczegóły obrazu się zacierały. - Opowiadaj! - ponagliła Pyma.
1
- Wysmarowałem... - Przypomniał sobie coś: - Dzień dobry, tatuś! A Teba wczoraj pobiegła...
- Ph-i-1?! - Pymie udało się podzielić na trzy tempa jego imię.
- Aha! Wysmarowałem drzwi wychowawcy...
- Czym? - zainteresowałem się, myśląc intensywnie, jak i przed czym go obronić.
- Pisakiem.
- Po co?
Wzruszył ramionami. Popatrzyłem na Pymę. Poczułem, że już mam ochotę na papierosa. Zapaliłem,
a syn czekał na moje pytania.
- No? Po co?
- Pan De Wint... Dopisałem mu „a”...
- Ale po co?
- Żeby było dewiant. - Ożywił się, nieco zdziwiony moją ignorancją.
- A przynajmniej wiesz, co to znaczy?
- No pewnie! Sam kazałeś mi korzystać ze słownika wyrazów obcych!
- No tak... - Rzuciłem tęskne spojrzenie w stronę barku. - Miałeś jakiś powód?
- No... Chciałem się upewnić, czy to znaczy to, co myślałem.
- Chol... Nie o to pytam! Czy miałeś powód, żeby tak napisać?
- Zabiera gumę do żucia... - mruknął, patrząc pod moje stopy.
- Nie wydaje ci się, że to za mało?
- Zabiera gumę tylko dziewczynkom, robi z tego duże grudy i potem głaszcze, kiedy myśli, że nikt
nie widzi. Przymyka przy tym oczy i...
- Dobra! Już rozumiem...
- Phil? - Pyma straciła swój Oskarżycielski, Egzekutorski i Inkwizytorski Wygląd, wpatrywała się w
syna z zaskoczeniem, niedowierzaniem i strachem. Tak, strachem. - Tego mi nie powiedziałeś! I
dyrektorowi też!
- Zaczęlibyście... - Strzelił do mnie spojrzeniem, potem zerknął na nią z dołu. - Myślę, że byłabyś
zakłopotana. A dyrektor zacząłby uważać, że w naszym domu muszą się dziać niezłe rzeczy, skoro
dziecko ma pojęcie o dewia...
- Jasne! - Pyma przerwała mu wypowiedź. - Wiemy już teraz, że w pewnym sensie miałeś rację.
Mówię to tylko do naszego użytku. Ale pozostaje kwestia twojej próby samowolnego wymierzenia
sprawiedliwości...
- Poczekajcie oboje - wtrąciłem się. - Phil, mama przyznała, że miałeś trochę racji, i tu się z nią
zgadzam. Zgadzam się również, że to jest satysfakcja do wewnętrznego rodzinnego użytku. Absolutnie
nie do afiszowania się na zewnątrz, rozumiemy się? - Skinął głową. Przeniosłem spojrzenie na Pymę. -
Natomiast nie widzę powodu, żeby w tym kontekście uważać dopisanie jednej litery za nadmierną
satysfakcję...
- Literki?! Przecież nie o tym mówię. - Pyma roześmiała się sztucznie. - Phil... Idź już do siebie,
dobrze? - Nie wytrzymała, chwyciła w garść gęstwinę włosów chłopca i przyciągnęła do siebie.
Pocałowała go w czubek głowy i popchnęła lekko. Mrugnął do mnie i zniknął z ekranu. Pyma
odczekała kilka sekund, popatrzyła na mnie. Gdzieś poza nią, niewidoczny, ale wyraźnie wyczuwalny
czaił się uśmiech Phila. - Owen, wiesz, co on zrobił?
- Nawet nie próbuję zgadnąć... Poczekaj, zrobię sobie...
- Jeszcze nie! - zastopowała mnie. - Widzę po oczach, że lepiej, żebyś jeszcze dwie godziny
poczekał...
- OK. Odczekam, ale cóż on takiego zrobił?
- Dorwał się do tej cholernej kulki z zarekwirowanej dziewczynkom gumy do żucia i wstrzyknął do
środka klej z utwardzaczem. De Wint zaczął ją żuć w zaciszu swojego gabinetu. Mówić dalej?
Pokręciłem głową, utrzymałem powagę na twarzy. Powiedziałem:
- W tym małym człowieku skupiły się i znalazły nowe, czasem zaskakujące, najlepsze cechy jego
rodziców, chociaż...
2
- Wart jeden drugiego! Dlaczego nie zapytasz, po kim ma tę skłonność do „zaskakujących”
zastosowań kleju?
- Dobrze, po mnie. A wiesz dlaczego nie zapytam, skąd ściągnął propozycję zastosowań? -
Dźgnąłem palcem ekran, starając się trafić czubek nosa Pymy. - „Ucz się czytać, synku, bo będzie ci
głupio, że wszyscy czytają książki tatusia, a ty nie umiesz” - sparodiowałem znaną mi z przeszłości
wypowiedź Pymy. - Gdyby nie czytał...
- Tęsknisz? - przerwała mi, sygnalizując, że dalsze moje wymądrzanie się zupełnie jej nie interesuje.
Zaprzeczyłem ruchem głowy.
- Gdzieżby tam! Tłumy fanek, wśród nich na pewno znajdzie się kilka z obfitymi biustami, które
chętnie kładą na twoje spragnione poklasku ego, co?
- Nie przeczę.
- Spróbowałbyś! - Sięgnęła do kieszeni, przetarła swój monitor chusteczką i z zatroskaną miną
powiedziała do siebie: - Trzeba będzie zmienić nasz ekran, kolory wysiadają. Wyglądasz na nim,
jakbyś miał worki pod oczami. Zaraz zadzwonię do serwisu...
- Tęsknisz? - przerwałem. Też zaprzeczyła.
- Kiedy wracasz? I czy w ogóle wracasz?
- Może... Może jutro. - Zgasiłem papierosa, który bez mojego udziału dobrnął do końca istnienia. - O
piątej z minutami melduję się na lotnisku, o szóstej poproszę stawiać na stół wszystkie te proste
domowe potrawy, które tak lubię: Johnny Walker, syfon...
- No to do zobaczenia. Pa!
- Pa... - powiedziałem do srebrzystego ekranu. Zerknąłem na barek, wsłuchałem się w pracę własnej
maszynerii. Daleko jej było do szwajcarskiej precyzji. I - co było jasne nawet dla mnie - smarowanie
nie mogło pozytywnie wpłynąć na działanie.
Miałem jeszcze trochę czasu, więc podszedłem do okna. Dzień, znajdujący się już w południowej
fazie, był jasny, słońce grzało uprzejmie przez lekko prześwitującą blaskiem kurtynę z cienkiej
warstwy obłoków. Hotel zlokalizowano poza właściwą aglomeracją, dotykając nosem szyby i zezując,
mogłem zobaczyć tylko pierwsze dachy Amsterdamu. Gdybym - nadal opierając nos o szybę -
przekręcił głowę w prawo, zobaczyłbym płaską łąkę z gigantycznym wybiegiem dla dzieciaków. Miały
ostatnie dni wakacji, wszystkie elementy miasteczka oblężone były przez małe pstro ubrane postaci.
Złapałem się na tym, że szukam wśród nich Phila. Westchnąłem. Jeszcze raz skontrolowałem czas.
Miałem go niemal tyle samo, ile przedtem.
Sprawdziłem, czy mam w kieszeni gotówkę, i wyszedłem z pokoju. W hallu odnalazłem kiosk ze
słodyczami. Pogodny grubasek, którego podejrzewałem o przejadanie całej pensji w miejscu pracy,
uśmiechnął się do mnie promiennie.
- Jaka guma cieszy się największą popularnością u dzieciaków? - zapytałem.
- Bubla - odpowiedział natychmiast.
- Jasne. - Sięgnąłem do kieszeni. - Dziesięć kilo.
- Jasne... - powtórzył za mną. Kosztowało go trochę wysiłku utrzymanie na pulchnych wargach
uśmiechu. Sięgnął pod ladę, szukał chwilę po omacku. - Może być dwanaście? - zapytał odrobinę
zjadliwie, stęknąwszy, postawił na ladzie spore pudło. Najwyraźniej podejrzewał mnie o chęć
przemycenia całej paki do Stanów. Przyciskając do piersi pudło, podałem mu pieniądze i wyszedłem
przed hotel. Wiraż w prawo i po kilku minutach dotarłem do Łąki Szaleństwa. Tam rozejrzałem się w
poszukiwaniu odpowiedniego współpracownika. Sam się rzucał w oczy - gibki, szybki, zdecydowany,
z ogromnym posłuchem u reszty. Chwyciłem go za ramię, gdy przebiegał obok. Chwyciłem mocno i
natychmiast poprawiłem uchwyt, inaczej nie miałbym szans na utrzymanie go przez dwie sekundy w
jednym miejscu.
- Cześć, rozumiesz mnie? - zapytałem, starając się upodobnić swój amerykański do kontynentalnego
angielskiego.
- Tak! - Próbował się uwolnić, ale byłem na to przygotowany.
- Posłuchaj mnie przez kilka sekund, OK? - Jakby trochę mniej się szarpał. - Jest interes do
zrobienia. Widzisz to? - Wskazałem stojące na ławce pudło.
3
- He?!
- No to słuchaj: zostawiam ci to pudło, a zrób tak, żebym za godzinę miał całą tę gumę przeżutą.
Jasne? Rozdaj ją albo żuj sam, jak wolisz, bylebyś oddał te dwanaście kilo przeżute... - Podałem mu
hotelową wizytówkę. - Przyjdź z kolegami, bo będzie na was czekało cztery razy więcej, do własnego
użytku. Zgoda?
- Ta!
Szarpnął się jeszcze raz, nieznacznie osłabiłem chwyt, to wystarczyło - chwycił pudło i przeraźliwie
gwiżdżąc czy piszcząc, runął w tłum z lekka zaniepokojonych moją obecnością kolegów. Rzucił w
biegu kilka poleceń, a gdy odwróciłem się i, chichocząc do siebie, ruszyłem z powrotem do hotelu, zza
pleców dobiegł mnie odgłos dartego w pośpiechu kartonu i ponaglenia tych, co nieco dalej od pudła
stali.
W pokoju natychmiast podszedłem do okna i przyjrzałem się, jak realizują zlecenie; jeśli
oczekiwałem, że będą stali nieruchomo i pracowicie żuli, to musiałem być skończonym osłem -
wykonywanie zamówienia odbywało się bez najmniejszego uszczerbku dla zabawy. Po prostu: co jakiś
czas ktoś wynurzał się ze skotłowanego tabunu, podbiegał do pudła, wrzucał coś do środka i
natychmiast pakował sobie do ust otrzymaną od mojego wspólnika świeżą porcję gumy.
Zrobiłem sobie lekkie przedśniadanie i, sącząc je, obserwowałem plac zabaw. Sygnał telefonu dopadł
mnie, gdy już kończyłem. Nie miał kto do mnie dzwonić, więc zastanawiałem się chwilę, a
powinienem był długo. Zaoszczędziłbym sobie kłopotów. Ale wtedy jeszcze tego nie wiedziałem.
- Telefon! Łączyć bez wizji - poleciłem.
- Owen? - Usłyszałem. W głosie rozmówczyni pobrzmiewały leciutkie nutki poufałości, chyba miała
prawo mówić mi na „ty”, ale mimo dobrej do niedawna pamięci nie potrafiłem po dwóch sylabach
określić rozmówcy. - Owen, to ty?
Kiedy ktoś dzwoni do mnie i pyta, czy to ja, zawsze patrzę w lustro albo na swoje stopy - znam je
dość dobrze, potrafię zidentyfikować siebie nawet po butach, nie okłamią mnie. Mój rozmówca się nie
pomylił - to byłem ja. Niezbyt odległy od swej zwyczajowo dobrej formy, Owen Yeates.
Powstrzymałem się od chrząknięcia.
- To ja. - Szukałem w umyśle formy pośredniej, coś między „pani”, „panno” i „koleżanko”, ale
amerykański nie przewidywał takich niuansów. - Ja, rzecz jasna. Przepraszam, że bez wizji, ale
wypadłem spod prysznica, a wiem, że taki widok... - W wypróbowany sposób zawiesiłem głos, licząc,
że rozmówca przychylnie zinterpretuje pauzę.
- Nie poznałeś... - powiedziała. Nie usiłowała ukryć rozczarowania, wręcz przeciwnie, podkreśliła je.
Zesztywniałem. - Moffy Okune. - Dała mi chwilę do zastanowienia się, ale nie była to długa chwila. -
Czy to nie budzi w tobie jakiegoś echa?
- Moffy?! - jęknąłem, zdając sobie sprawę, że w tym pytaniu zawiera się niepewność i profesjonalny
obronny odruch, który nie pozwalał mnie rozszyfrować, oraz odległe echo, podsuwające jakiś mglisty
obraz...
Jakiś mglisty obraz... Jakiś mglisty...
- Owe-en... - Przeciągnęła sylabę jakby pobłażliwie, może poufale i jeszcze jakoś, jakby karciła
niepoprawnego dzieciaka. - Nie poznałeś... Hfy-fy-chy...! – Parsknęła przez nos. Olśniło mnie. - Moffy
Okune! Naprawdę nic ci to nie mówi? Owe-e-en... - Dołożyła kilka funtów niedowierzania.
- Dziwisz się? - Ponieważ wiedziałem już, z kim mówię, mogłem sobie pozwolić na pewną
nonszalancję. Jakiś wytrawny szuler zgrabnie przetasował karty tak, że nie wiadomo, kiedy atuty
znalazły się w moim ręku. Podskoczyłem do barku i szepnąłem doń: - Moondriver, ale szybko... - i do
mikrofonu głośno: - Moffy?! To ci niespodzianka... - Postarałem się, żeby mój głos nasiąkł był
wszystkimi odcieniami zaskoczenia, radości i innych równie dalekich od prawdy uczuć.
- Wiesz co? Przeczytałam, że w naszym mieście bawi na kolejnym kongresie zwariowanych fanów
SF czy też zwarianów niejaki Owen Yeates... Zmusiłam swój komp do pracy, a wynik przeszedł moje
oczekiwania. Okazało się, że to ty.
Mówiła wolno. Nie wnikałem, czy robiła to umyślnie, grunt, że miałem czas na obmyślenie jakiejś
sensownej odpowiedzi.
4
Wyciągnąłem dłoń w kierunku barku. Zawiodła mnie dzisiaj pamięć, ale palce jednak pewnie
chwyciły oszronioną szklaneczkę. Potrzebnych mi było kilka rzeczy, które wprawiały mnie zazwyczaj
w tak zwaną pewność: kierownica bastaada, kolba biffaxa, klawiatura olivetti, butelka...
Ale musiałem wykorzystać tylko to, co miałem pod ręką - drink. Długi łyk. Niby erzac, ale zawsze...
- R-r-rany... i to boskie-e... - wykrztusiłem, starając się, żeby zabrzmiało to, jakbym zatchnął się z
radości. - Musiałem przelecieć pół świata...
- Ta wasza amerykańska megalomania! - zachichotała. Dopiero teraz poznałem ją naprawdę. -
Przecież gdyby Europa was nie odkryła, byłbyś jakimś indiańskim... No, nie wiem, może szamanem?
- Dlaczego „może”? Na pewno byłbym jakimś takim obibokiem...
- Ho, ho, ho! Chcesz, żebym zaprzeczyła? - Roześmiała się na tyle kusząco, że omal nie włączyłem
wizji. Coś poza moją świadomością, coś sterującego mięśniami grzbietu czy łopatek wykazało się
niespodziewaną aktywnością, przemknęła tamtędy fala proroczych ciarek. - Przestań... Czytałam o
tobie, o twoich wyczynach, przeczytałam dwie powieści.
- Wyszły trzy... - zaoponowałem.
Chwilę trwała cisza. Najpierw się ucieszyłem. Może to i głupie, ale świadomość, że zbiłem z tropu
dziewczynę, która kiedyś skosiła moje uczucia jak najprostsza ręczna kosiarka trawę... Dziewczynę?
Musiała mieć...
- Posłuchaj...
Standardowa odzywka uruchamiająca wszystkie męskie moce umysłowe i fizyczne, wyrzucająca
normalnego faceta, nawet jeśli jest detektywem, z kapci i fotela. Co jest, co jest, do cholery, w tym
zestawie trzech sylab? Zdrętwiałem. Poczułem, iż nie dość, że posłucham, ale... Broniąc się przed
wszechogarniającą paniką, przepytałem błyskawicznie organizm ze znajomości poszczególnych
adresów, najbardziej ciekaw byłem tych fragmentów ciała, które odznaczały się szczególną
odpornością na miękkie, gówno - nie miękkie, ale wywołujące miękkie echo, dźwięki pierwszej
miłości. Pierwszej... Wcięło mnie. Wyrąbało. Wy...
- Owen... Ja... mam dla ciebie sprawę...
Zdążyłem sięgnąć do papierośnicy. Upiłem łyk z podanej szklanki, opancerzyłem się. Też mi -
pierwsza miłość! Kto się tym przejmuje? Może dzieci. No, dzieci powinny - tatuś, mamusia, kaszka,
kołderka, tfu... Dopiłem moondrivera. Poczułem, jak sztywny, uczciwy w swej trwałości pancerz
oblewa moje ciało. Chrząknąłem. Pół sekundy później zdałem sobie sprawę, że chrząknięcie
zabrzmiało pytająco i zachęcająco.
- Mój znajomy... dobry znajomy... ma kłopoty. Przywołałem na pomoc wszystkie możliwe zasoby
wyobraziłem sobie Moffy, niską, płaską, pomarszczoną. Przypomniałem sobie, że miała na prawym
obojczyku bliznę po upadku z rovera-B, wyobraziłem sobie, że blizna z obojczyka przeszła na twarz,
pierś i plecy. Różowa, pocięta zgrubieniami i fałdami. Koszmar. Okazało się, że mam w sobie więcej
tolerancji niż sądziłem. Wciąż tylko czekałem na dreszcz obrzydzenia. I nie mogłem się doczekać.
- Owen!!! Słyszysz mnie czynie?
- Tak. Ale... Moffy, ja tu jestem gościem. Wiesz, to zupełnie inaczej wygląda...
- Stop! - przerwała mi. - Coś jest nie w porządku: podobno niezły detektyw, to raz. Świetny, jak mi
tłumaczą, pisarz, to dwa. I na dodatek mój znajomy... Czy to możliwe, żebyś tak po prostu mnie
zbywał...?
- Dość! - Z rozpaczą zerknąłem w stronę pustej szklanki. Debilny europejski komp! Dlaczego nie
serwuje powtórki?! Debil, bez krzty wyczucia, bez odrobiny litości, bez miliczegoś tam... może
intuicji? Może, cholera, kobiecej, którą przypisywali mu w reklamach wszyscy amerykańscy
producenci. - Zacznij od informacji.
- Wszystko ci już powiedziałam. Mojemu znajomemu... Włącz wizję! - Odczekała chwilę, ale
spływał jeszcze po mnie pancerz mieszanki spirytusu ze świeżym mleczkiem kokosowym. - No to nie.
Bardzo cię proszę, zajmij się moim znajomym, ma problemy z tak zwanym światem przestępczym,
zapewniam cię, że jest niewinny. Ale zanim wyjaśni ci, co i jak...
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin