Ksiądz.doc

(63 KB) Pobierz

KSIĄDZ

 

 

Foto: net

  Za oknem prószył śnieg. Białe płatki otulały smutną płaczącą wierzbę rosnącą na wprost jego okna. Każdego ranka, kiedy się budził, gdy otwierał oczy, była pierwszym obrazem jego spojrzenia. I zawsze przypominała mu o jego samotności.
 
  Był zwykły listopadowy poranek. Ponownie spojrzał w okno. Płatki śniegu, doskonałe jak pierwsze spotkanie, otulały gałęzie drzewa, by po czasie zmienić się w szarą chlapę przypominającą wspólne życie z nieodpowiednią osobą. Była godzina 7:15. Za oknem wiatr szarpał gałązkami wierzby, zrywając z niej resztki pożółkłych, zmiętych listków... Wybudzał się ze snu. Leżał nagi na łóżku. Kaloryfery już grzały. Przeciągnął się. Wyglądał jak model na sesji zdjęciowej. Wiedział, że jest przystojny. Jego ciało było napięte, wyraźnie ukazując wyrzeźbione mięśnie. Prawą nogę ugiął w kolanie, lewa luźno spoczywała na aksamitnym prześcieradle, a jej napięte udo delikatnie zakrywał róg kołdry. W czasie przeciągania się jego splecione w tył za głowę i wygięte ręce unosiły lekko owłosiony tors wraz z ciemnymi, uroczymi włoskami okalającymi duże brodawki. Jego opalony brzuszek, z uroczym pępkiem, był obiektem westchnień i łakomych spojrzeń niejednej dziewczyny i niejednego faceta, mijanych na pływalni, gdzie spędzał każdą sobotę, a natarczywy wzrok niektórych utkwiony w jego lśniących białych kąpielówkach dodawał mu satysfakcji, choć niekiedy także denerwował... Teraz na jego twarzy rysował się uśmiech. Zadowolenie. Cicho pomrukiwał. Miał przymknięte oczy i kątem oka dostrzegł otwartą książkę leżącą na nocnej szafce. „Kod Leonarda”. To jej oddał się ostatniej nocy. Bez sprzeciwu. To z jej powodu przez jego ciało przechodziły dreszcze i przyprawiała go o szybsze bicie serca. To dzięki niej przypomniał sobie ukochany Paryż i wróciły tamte wspomnienia. Opisy kościołów i muzeów sprawiały, że znów przymykał oczy, by widzieć obrazy, które podziwiał ze swoim ukochanym. To dzięki Leonardo zaczął zastanawiać się nad religią, nad wiarą i sensem życia.
  Z letargu wyrwało go radio, które jak każdego poranka samoczynnie włączyło się o 7:30. Słysząc francuską piosenkę, jego ciepły fallus także wybudzał się ze snu. Był sporych rozmiarów, o czym naocznie przekonał się podczas studiów, gdy w czasie remontu ich domu studenckiego korzystali z jednej wielkiej łaźni w piwnicach starego akademika. Nie było chłopaka, który na widok jego męskości z uznaniem nie uniósłby brwi. Teraz leżał dumnie jak paw na ciężkich, dużych jądrach tonących w gęstym łonowym owłosieniu. Napletek sam się zsuwał z czerwonej dużej żołędzi. Nie mógł się opanować. Zaczął go delikatnie dotykać, masować. Drażnił palcem raz wędzidełko, raz gruby trzon od dołu do góry. Czuł, jak z podniecenia tężeją mu sutki. Jego stopy podświadomie złączyły się razem, tworząc z nóg formę kształtem przypominającą łzę. Uwielbiał taką pozycję. Miał swobodny dostęp do ud, które gładził drugą dłonią, co sprawiało mu tyle radości. Pomrukiwał cicho. By zrelaksować mięśnie karku, okrężnymi ruchami szyi wyginał głowę, jak po ciężkim dniu pracy. Wciąż sam się pieścił, podniecał, masował. Odpływał. Jeszcze – gdyby zamiast jego rąk – były tu inne... Gdyby jego dłonie mogły pieścić drugiego penisa, gładzić drugie uda... Poczuł, jak pierwsze kropelki śluzu wypływają na jego okazałe berło. Był to zwiastun koniecznego orgazmu. Bez samozaspokojenia się nie obejdzie. Przyspieszył ruchy dłoni. Drugą mocniej drażnił swoje jądra, dając sobie tym większą podnietę. Uda same zaciskały się i zwalniały, pośladki już drgały. Wygiął do przodu klatkę piersiową. Naraz wszystkie mięśnie się w nim napięły do granic – i wystrzelił potężną eksplozją gorącej spermy. Ale nie przerwał ruchów ręki. Jeszcze sobie dokończy. Wstrząsnęły nim drgawki i konwulsje aż do wyczerpującej błogości – i opadł bez sił. W prawej dłoni wciąż trzymał swego wielkiego fallusa. Lewą rozprowadzał po całym torsie i brzuchu gorące nasienie, jak najlepszy balsam. Patrzył, jak w tych gęstych śladach zlepiają się jego włoski.
  Poczuł się taki wypoczęty, zrelaksowany. Przymknął ciemne oczy, wsłuchując się w spikerski głos płynący z radia.
  – Jest godzina ósma. Dziś jest niedziela, 20 dzień listopada 2005 roku. 324-ty dzień roku. Do końca roku zostało jeszcze 40 dni... – obwieszczał ciepły, szybki, damski głos.
  Ponownie spojrzał na książkę leżącą w zasięgu ręki. Cicho powtórzył:
  – Trzysta dwudziesty czwarty dzień roku. Jutro będzie trzysta dwudziesty piąty... Ciekawe, co tak naprawdę wydarzyło się wówczas, w Nicei, w 325 roku po narodzeniu Chrystusa? Czy naprawdę Konstantyn na pierwszym soborze żeńskie oblicze Boga zamienił na silnego faceta?...  – zamyślił się. Po chwili dodał: – I jutro, w tym trzysta dwudziestym piątym dniu roku skończę trzydzieści trzy lata. Tyle samo, ile miał Jezus...
  Odgłos dzwonów w pobliskim kościele pobudził go do działania. Poderwał się z łóżka. Postanowił odwiedzić ten dom boży, w którym nie był od niepamiętnych czasów. I znów, jak za lat dzieciństwa, chciał potraktować tę wizytę bardzo poważnie. Jak za tamtych czasów, przywdział na siebie ciemnoszary garnitur. Sam nie wiedział, dlaczego. Chyba dlatego, że tak mu kiedyś nakazywała babcia. Lecz zamiast białej – ubrał czarną koszulę, która tym bardziej podkreśliła jego cygańskie korzenie. Na wierzch narzucił krótki opięty płaszcz, który jeszcze bardziej podkreślił jego doskonałą budowę ciała. Spryskał się Diunem. Ostanie spojrzenie w lustro. Przejechał ręką po gęstych włosach. Wyszedł.
  W kościele parafialnym pod wezwaniem świętego Patryka panował półmrok. Z organów wydobywały się barokowe, ciężkie, przygniatające dźwięki. Zapalono świece, które pomnożyły zapach kadzidła unoszącego się w powietrzu, czyniąc go jeszcze bardziej intensywnym. Przyglądał się wysokim, zimnym murom z czerwonej cegły i poczuł swoją małość. Nie był tu dawno. Tak; od śmierci babci, która w dzieciństwie go tu przyprowadzała. Potem, gdy jej brakło... Sam nie kwapił się do tego przybytku. Pochodził z inteligenckiej rodziny lekarskiej, w której rodzice, robiący karierę naukową, nie mieli czasu dla Boga. To oni zmusili go do podjęcia studiów na medycynie. Ukończył je z wyróżnieniem, ale nie mógł kontynuować pasji ojca. Nie został chirurgiem – miał zbyt delikatne ręce, by jednym cięciem skalpela otworzyć ludzkie ciało. Rozczarował też ukochaną matkę nie wybierając specjalizacji onkologicznej – nie potrafiłby z kamienną twarzą powiedzieć pacjentowi, że ma raka lub że jego dziecko umrze za kilka miesięcy na zaawansowaną białaczkę. Był zbyt wrażliwy.
  Naraz dostrzegł kopię obrazu Ostatniej Wieczerzy. Przyglądnął mu się uważnie. Kontemplował każdy rys twarzy apostołów, każdy ruch pędzla, jaki wykonał na nim artysta. Przypominał sobie fragmenty „Kodu”: między nimi jest Maria Magdalena, a tu gdzieś jest dłoń, niczyja, tu jest nóż... dla kogo, na kogo?...
  Nie zauważył, jak kościół wypełnił się wiernymi. Mechanicznie czynił to, co wszyscy. Wstawał, siadał, wygłaszał tkwiące gdzieś na dnie, w zakamarkach pamięci słowa modlitwy. Usiadł i znów pogrążył się w rozmyślaniach: ile prawdy jest w tym akcie wiary?
  Z rozmyślań wyrwał go głos księdza:
  – Dzisiejsze kazanie chciałbym poświęcić wychowaniu...
  Po kilku minutach poczuł znużenie. Pomyślał, że dobrze zrobi, gdy niespostrzeżenie ulotni się stąd. Podniósł się z ławki, gdy nagle usłyszał słowo, które nakazało mu natychmiast usiąść, które zadziałało na niego jak grom, które aż wbiło go w ławkę.
  W kościele zapanowała przerażająca cisza. Nawet ucichł płacz dziecka. Tylko echo powtarzało wypowiedziane przez księdza słowo:
  – Kurwa...!  
  Słychać było bicia ludzkich serc. Wszyscy skupili swój osłupiały wzrok na księdzu, który oburącz wsparty o ambonę, mierzył ich z góry przenikliwym, przygniatającym spojrzeniem. Podniósł prawą rękę z wyprostowanym wskazującym palcem i silnym, stanowczym, męskim, lecz bardzo opanowanym głosem rzekł:
  – Słuchacie zdumieni, tak? Nie znacie tego słowa? Takich słów używają wasze dzieci! Tak, kochani bracia i siostry. Jako katecheta słyszę je w szkole na każdej przerwie! Odpowiedzcie sobie sami: ile razy wy je wypowiadacie w swoich domach, także w obecności swoich dzieci? Czy teraz, wypowiedziane z ust kapłana nabrało ono innego znaczenia? Urosło w siłę?... – urwał; nadal panowało głuche milczenie... – Zastanówcie się. Wynieście coś z tej nauki... Wierzę w Boga Ojca...
  Głośny tumult. Wszyscy wstali, żarliwie wymawiając słowa modlitwy.
  Przez resztę mszy bacznie obserwował księdza. Patrzył na niego nie jak na kapłana, ale jak na przystojnego mężczyznę, którego ciało ukryte jest pod liturgicznymi szatami. Dopiero teraz przyglądnął się jego twarzy. Nie był to typ męskiego mucho. Nie miał wyraźnych ostrych rysów ani dodającego męskości dwudniowego zarostu. Jego broda nie miała pośrodku tego męskiego dołeczka, a na szyi nie było zarysów jabłka Adama. Gładka twarz, jasna cera, ale też nie była to twarz zniewieściała. Przypominała raczej twarz zadbanego trzydziestoparolatka. Dobrze ostrzyżone włosy, po bokach przycięte krócej, przechodziły w coraz gęstszą i bujną fryzurę zaczesaną na bok. Lekka siwizna, która widoczna była w najkrótszych włosach na skroniach, dodawała mu jedynie uroku. Jego ciemne oczy, oprawione długimi rzęsami, dodatkowo były podkreślone krzaczastymi brwiami. Twarz miał raczej okrągłą, ale nie były to kształty przypominające księżyc w pełni, z mięsistymi policzkami. Była bardziej owalna, ze zgrabnym nosem. Znać było, że dobrze ogoloną skórę pielęgnował dobrym kremem, gdyż była bardzo delikatna. Chętnie by ją pogłaskał. Uroku dodawał jej mały ciemny pieprzyk po prawej stronie nad kącikiem ust. Kiedy od czasu do czasu koniuszkiem języka oblizywał suche wargi lub gdy uśmiechał się do wiernych, ukazywały się w jego policzkach rozkoszne dołeczki...
  Czuł, jak przez jego ciało przechodzą ciarki. Patrzył rozmarzonym wzrokiem na bogaty złoceniami ornat i po raz kolejny zastanawiał się, co pod sobą kryje? Czy znajdują się tam muskularne bicepsy, w które chciałby wgryzać swe zęby? A może to typ pluszaka z lekkim brzuszkiem, do którego tak bardzo chciałby się wtulać każdego wieczora przed snem? Wiedział jedno: mistrz tej dzisiejszej ceremonii był dla niego ideałem partnera. Biło z niego tyle ciepła i miłości. Nie przypominał szalonego dwudziestolatka, żądnego jedynie ostrego seksu i wsparcia finansowego. Jego obiekt był oazą spokoju. Jego głos powodował, że w duszy czuć było harmonię gwarantującą długi związek, pełen miłości i głębokich uczuć. Jednocześnie przenikliwe spojrzenie i ten zalotny mały pieprzyk gwarantowały upojny seks.
  Poczuł, jak jego przyrodzenie wypełnia opiętą bieliznę, jak znów domaga się pieszczot...
  Jaki był zły, kiedy padły słowa: – Idźcie w pokoju... – które odebrały mu możliwość zachwycania się ideałem partnera, którego od dawna szukał.
  Poniedziałek. Siedział wygodnie oparty w swoim skórzanym fotelu, bawiąc się trzymanym w ręku wiecznym piórem marki Parker, ofiarowanym mu w prezencie urodzinowym od rodziców. Rozmyślał o swoim życiu, o nieudanych związkach, o mężczyznach, którzy przewinęli się przez jego dni, szukając tylko łóżkowej przygody, bo z takim przystojniakiem, tak obdarzonym... I o tych wszystkich, którzy w krótkim czasie zamieniali jego śnieżnobiałą pościel w szare, zmięte szmaty. I o tym dwudziestolatku, który po każdym seksie, pieszcząc mu spracowanego fallusa, z przyklejonym do twarzy uśmiechem podbijał cenę:
  – Wiesz, widziałem u Jubilera świetny zegarek...
  A na tym chłopaku mu zależało... Błoto. Bagno. Teraz czuł, jak lata mu uciekają. Uświadomił sobie, że potrzebuje stabilizacji i partnera pełnego ciepła i uczuć, wrażliwego na krzywdę innych, kochającego sztukę i podróże w nieznane. W kąciku oka otarł łzę. Rzadko rozczulał się nad sobą.
  Pukanie do drzwi gabinetu i widok pielęgniarki przywołały go do rzeczywistości.
  – Panie doktorze, pacjent na badanie okresowe.
  – Tak... Proszę, niech wejdzie.
  – Ale to jest... ksiądz, katecheta z naszego gimnazjum. Nie wiedziałam, że nawet księża muszą mieć zaświadczenie od lekarza medycyny pracy.
  – To przecież oczywiste... Jest pani zaskoczona?
  Tymczasem to on był zaskoczony, gdy oto zobaczył w drzwiach... tego samego księdza, który z powodu wczorajszego kazania dziś zapewne jest na ustach całego miasta. Ubrany w czarną sutannę, wyglądał tak dostojnie!
  Naraz zaschło mu w gardle. Nie umiał nawet odpowiedzieć na jego powitanie, na to zwykłe, tradycyjne:
  – Szczęść Boże, dzień dobry...  
  Uśmiechnął się, starając się ukryć własne zaskoczenie i zakłopotanie, a zarazem zadowolenie z tej nieoczekiwanej wizyty.
  – Szczęść Boże... – odrzekł wreszcie. Wstał; podał mu dłoń na powitanie. Zadrżał pod jej uściskiem. Opanował się szybko i patrząc mu w oczy powiedział: – Ja wiem, że to formalność, ale... – na chwilę wstrzymał oddech. – Jak mam tu księdzu, w sutannie, zmierzyć ciśnienie?
  – Zdjąć...? – ksiądz uśmiechnął się szczerze, bez najmniejszego sprzeciwu.
  – To przy okazji osłuchamy płuca, oskrzela... Więc... może się ksiądz rozebrać do pasa?
  – Oczywiście!
  – Bo chyba... nic księdzu nie dolega?
  – Czasami mam wrażenie ospałości, ale to chyba symptomy zmęczenia.
  – Zapewne...
  Widok rozbierającego się księdza wprawił go w kolejny dreszcz, nad którym z trudem zapanował. Patrzył, z jaką szybkością jego delikatne, długie palce odpinają guziczki sutanny, jeden po drugim. Ten widok sprawił, że jego fallus nagle obudził się do życia. Natychmiast pod blatem biurka zapiął śnieżnobiały fartuch, by zatuszować bardzo wypukły rozporek. Sutanna księdza znalazła się na wieszaku. Koloratka... Ściągając koszulę, ksiądz poluźnił pasek spodni i odpiął ich pierwszy guzik.
  – Ale to wczorajsze kazanie księdza... – zaczął i zaraz urwał.
  – Wiem. Zapamiętałem pana. Siedział pan w czwartej ławce w środkowej nawie...
  – Tak... – odrzekł zaskoczony. – I w końcu trzeba było tym ludziom powiedzieć kilka słów prawdy.
  – To było tylko jedno słowo prawdy – ksiądz uśmiechnął się szeroko, a penis doktora poderwał się jak oszalały.
  Już... Ksiądz stał bez koszuli, tylko w spodniach.
  On patrzył. Przyglądał się swojemu pacjentowi, który był typem uroczego miśka, do którego tak chętnie by się przytulił. Kilka kilogramów nadwagi równo się rozmieściło na brzuszku i wokół bioder, że dodały mu tylko uroku. Lekko opalone ciało zdradzało wakacje spędzone na łonie natury.
  Stanął za nim. Poprawił słuchawki, zimny stetoskop przyłożył mu do pleców. Był od niego w odległości nie większej niż dziesięć centymetrów. Widział, jak zimny stetoskop jest źródłem gęsiej skórki pacjenta, przechodzącej przez jego ciało. Widział, jak pod jego działaniem mięśnie pleców napinają się, powodując wyprostowanie całego ciała w postawie pionowej. Byli tak blisko siebie... Czuł odbicie swego oddechu na jego szyi. W pewnej chwili jego wzrok skierował się w dół. W odchylonych od pośladków spodniach dostrzegł białe slipy odsłaniające zaczątek rowka i górę lekko owłosionych pośladków. Były lekko wypięte i wydawały się takie delikatne. Zapragnął znaleźć się między nimi, dotknąć je swoim fallusem, szorstkim językiem drażnić skryty w nich otworek... Fallus napiął mu się tak bardzo, że niemal dotknął tamtych spodni. To było niebezpieczne. Musiał się opanować.
  – Tak... Proszę się odwrócić... Głowa na wprost, tak...
  Ich spojrzenia spotkały się. Przeniknęły się wzajemnie. Jakiś powstrzymany ruch dłoni... jak gest dotknięcia, który zawisł w powietrzu...
  Tylko nie dać się ponieść chwili, pomyślał. Tylko nie dać się ponieść uczuciom, choć tak bardzo miał na to ochotę! Ale... to pacjent, to duchowny!...
  Kilka chwil stali bez ruchu, patrząc na siebie.
  Nie wytrzymał. Opuścił wzrok. Przyłożył stetoskop do jego klatki piersiowej. Przymknął powieki. Posłyszał szybkie, gwałtowne, przyspieszone bicie serca pacjenta. Wziął głęboki oddech, chcąc opanować fallusa, ale jego podniecenie osiągało apogeum, podsycone zapachem Aqua di Gio Armaniego. Odwrócił się. Usiadł w fotelu, skrzyżował nogi.
  – Tak... Już można się ubrać...
  Wypisując zaświadczenie dowiedział się, że jego pacjent ma na imię Adam, że ma trzydzieści cztery lata, że pochodzi z Gniezna. Kątem oka przyglądał się, jak jego długie delikatne palce sprawnym ruchem zapinają guziki sutanny.
  Jeszcze dłoń wyciągnięta na pożegnanie. Serdeczny uścisk, dziwnie gorący, dłuższy niż poprzednio, silny i męski, zdecydowany, odważny, nie bojący się wyzwań. I wzrok. Głębia spojrzenia... Miał wrażenie, że zadziałali wzajem na siebie bardzo podobnie.
  Widząc, że za chwilę jego ideał seksu i partnera oddali się, postanowił za wszelką cenę zatrzymać go pod byle pretekstem. Szybko go znalazł.
  – Przepraszam... Czy ksiądz naprawdę wierzy...?
  Widział, jak jego pacjent bierze głęboki oddech, jak powoli odwraca się na pięcie, jak przekłada druga stopę. Uśmiechnął się, ukazując dołeczki w policzkach i łagodnym głosem, patrząc mu wprost w oczy rzekł:
  – Widzi pan... Dla mnie wiara jest wszystkim. Tym, w co do wczoraj wierzyłem... Moje oddanie Bogu jest jak wspaniały związek małżonków... Najpierw był okres oczarowania. Wówczas każdą chwilę spędzałem w domu Pana. Rozmowy duchowe z Nim sprawiały mi rozkosz. Godzinami potrafiłem z Nim rozmawiać. Potem była decyzja. I seminarium... Moja służba Bogu też jest jak małżeństwo. Mam sutannę, noszę obrączkę... Ale zapewne nie o to panu chodziło. Chciał pan spytać, czy miałem chwile zwątpienia, słabości... Tak, miałem...  – dodał ciszej, jakby pytając samego siebie. – Ale czy są małżeństwa, w których nie ma chwil zwątpienia? Czy mężczyzna, lekarz ginekolog, przykładny i kochający mąż, nie spojrzy z pożądaniem na rozłożone uda młodej pacjentki? Dotyka jej intymnych miejsc – i co wtedy czuje?... Ja też pod sutanną jestem tylko zwykłym człowiekiem, ze swoimi słabościami i swoimi wadami, o których Bóg wie. Od tego ginekologa różnię się tym, że jeśli on zrzuci z siebie fartuch i odda się żądzy, to zdradzi żonę, ale nie zdradzi Hipokratesa. Ksiądz, gdyby zrzucił sutannę i oddał się uciechom cielesnym, zdradzi nie tylko Boga, ale złamie dane przyrzeczenia. Straci wszystkie wartości, w które wierzył i dla których poświęcił swoje życie...
  – I... i nie żal księdzu tego...?
  – Jak powiedziałem, mam chwile słabości i zwątpienia... – drżenie głosu powstrzymał siłą woli. – Wczoraj w czasie mszy świętej po raz pierwszy w życiu patrzyłem na istotę ludzką podobną do mnie z takim uwielbieniem. Na ciebie... Widziałem, jak chciałeś wyjść. Pomyślałem: kurwa! Nie możesz mi tego zrobić!... Głośno powiedziałem tylko pierwsze słowo... Przekląłem w domu Pana, gdyż moja żądza do ciebie... – urwał, wziął głęboki oddech i patrząc mu prosto w oczy powiedział: – ... moja żądza do ciebie była tak wielka jak teraz...
  Nie dokończył. Ich usta złączyły się. Ich dłonie wzajemnie odkryły własne wyprężone fallusy, czekające na natychmiastowe spełnienie, na gorący dotyk, na szaloną pieszczotę. Przywarli do siebie z całych sił. Ich usta znajdowały nieokiełznaną radość zmysłowego szaleństwa, z przyzwoleniem na wszystko. Absolutnie na wszystko!
  – Mam dyżur do dwunastej... – wyszeptał.
  – A ja mam mszę dopiero o osiemnastej...
                                                                                                  Miętus & yak

 

Zgłoś jeśli naruszono regulamin