Lipcowy Rejs.doc

(94 KB) Pobierz

LIPCOWY REJS
Bohdan5050



    Cicho brzmiała szanta z radia. Dojechałem do Rucianego. W końcu zrealizuje się moje marzenie – żagle. Marzyłem o tym od dziecka. Parę miesięcy temu zebrałem się wreszcie na odwagę. I znalazłem czarter.
    – Dzień dobry, chciałem wyczarterować łódkę.
    – Bardzo proszę, kiedy i jaka łódź pana interesuje?
    – W  lipcu,  10 – 14 dni... Nie wiem, jaka łódź.
    – Nie wie pan jaka? Nie rozumiem.
    – Nigdy nie byłem na żaglach, i potrzebuję łódź z załogą, bo jestem niepełnosprawny, poruszam się o kulach...
    Po drugiej stronie zapadła cisza.
    – Oddzwonię do pana za chwilę. Czy ma pan jeszcze jakieś życzenia?
    – Tak. Chciałbym, żeby łódka była zaprowiantowana, nie dam rady dźwigać jedzenia i tej całej reszty. I jeszcze...
    – Co jeszcze...?
    – No więc tak: w barku żeby było 6 butelek Cheevasa. I jeszcze jedno: nie umiem pływać.
Po drugiej stronie znowu zapadła cisza. Gość był chyba bliski zawału.
    – No dobrze, oddzwonię do pana, jak coś ustalę, mniej więcej w ciągu godziny.

    Wysiadłem z samochodu. Skwar lał się z nieba. Pachniało jezioro. Zapach wolności. Gwar, dużo młodych ludzi. Wolność.
   Umówiony byłem w tawernie. Minąłem grupkę gestykulujących chłopaków. Rozglądałem się. Wszystko było nowe i ciekawe. I... ktoś mnie potrącił. Poleciałem jak kłoda. Tuman kurzu. Kule wypadły mi z rąk.
    – Jak łazisz, pokrako, patrz pod nogi!
    Naokoło rozległ się śmiech, a mnie poczucie wstydu odebrało mowę, oczy zaszły mi łzami. W takich sytuacjach jednak nie potrafię być twardy.
    Poczułem szarpnięcie. Mocny chwyt doprowadził mnie do pionu.
    Przede mną stał wysoki, muskularny facet, długie blond kręcone włosy.
    I ten sam głos:
    – Na przyszłość patrz, jak leziesz.
    Ktoś mi podał kule. Jezioro jakby mniej pachniało.
    Usiadłem w tawernie. Miałem jeszcze dziesięć minut do umówionego telefonu. Zamówiłem piwo. Wszystko we mnie ciągle drżało. Co za zwierzak... I cham!
    Za moimi plecami  toczyła się rozmowa:
    – W co ty mnie, kurwa, wrabiasz? To twój rejs i twój problem. Z dnia na dzień każesz mi wozić po wodzie jakiegoś palanta, który nie ma pojęcia o żeglowaniu? Miałem inne plany.
    – Dawid, wiesz, że ze złamaną ręką nie popłynę, a gość płaci ciężki szmal! Spokojnie, poradzisz sobie, przecież ty, kurwa, mieszkasz na wodzie od małego.
    – Wal się, nie wrobisz mnie w to.
    – Nie wrobię? Zapomniałeś, że masz na karku licytację łodzi? Ta kasa ci pomoże! Jak popłyniesz, to ci pożyczę na następną ratę.
    – A jak nie popłynę?
    – To jesteś frajer bez łodzi. Sorry, facet, samo życie...
    Piwo było fajnie zimne. Spojrzałem na zegarek. Już pora. Zadzwoniłem do gościa, zgodnie z umową. Niespodziewanie telefon odezwał się tuż za mną. Odwróciłem się.
    Kurwa, tylko nie to... Przy stoliku siedział facet z ręką w gipsie, a naprzeciw niego – ten Zwierzak. Ja z komórką przy uchu – i on...
    – Dzień dobry...
    Telefon już nie był potrzebny. Podeszli do mojego stolika. Złamanoręki  się uśmiechnął.
    – A, to pan, świetnie! Poznajcie się, panowie. To jest Dawid, będzie pana skiperem, a to jest pan...
    – Nie, dziękuję – usłyszałem swój własny, mocny głos. – Nie. My się już mieliśmy okazję poznać z tym... Z tym zwierzakiem nie popłynę.
    – Co się stało?
    – Nic...
    – Potknąłem się na tym gościu na placu przed tawerną i przewróciłem go – powiedział Dawid bez cienia zażenowania w głosie. – Spieszyłem się, podlazł mi pod nogi, zahaczyłem o kulę... I dobrze, że nie chce ze mną  płynąć. Kaleki na łódkę nie biorę. Nic o tym nie wspominałeś. W to mnie tym bardziej nie wrobisz.
    Wystarczyło mi to jedno słowo: kaleka...
    Ponieważ nogi zawsze miałem słabe, musiałem nadrabiać rękami. Ćwiczyłem dużo. Chodzenie o kulach też robi swoje. Bary miałem niezłe. Złość dodała mi sił. Wstałem, zaparty o stolik i jednym pchnięciem wysadziłem Zwierzaka z krzesła. Przewrócił się na stolik obok. Jakaś dziewczyna zaczęła krzyczeć. Zwierzak zerwał się z pięściami, gotowy mi przywalić, ale jakichś dwóch facetów siedzących stolik dalej poderwało się i przytrzymało go. Złamanoręki tymczasem zasłonił mnie sobą.
    – Panowie, spokojnie, to do niczego nie doprowadzi! Pogadajmy chwilę!
    – Doprowadzi – odparłem. – Pan mi zwróci zaliczkę, ja wracam i nie będę z tym zwierzakiem o niczym gadał.
    – Spokojnie, panie Maksymilianie, przejdźmy na zaplecze, nie róbmy już tu dymu – Złamanoręki delikatnie pokierował mnie w kierunku zaplecza. – Magda! – zawołał do barmanki. – Obiad dla pana! Na koszt firmy!... A ja pogadam z Dawidem.
    Obiad, to obiad... Na koszt firmy? Dlaczego nie?
    Po kwadransie na zaplecze wszedł Zwierzak.
    – Chciałbym pana bardzo przeprosić – powiedział, ale widziałem, z jakim trudem te słowa przechodziły mu przez gardło. – Zachowałem się rzeczywiście jak ostatni cham i... zwierzak. To nie powinno mieć miejsca.
    – Złamanoręki panu kazał?
    – Złamanoręki...? Ach, Krystian! Tak... To znaczy... nie, niezupełnie. Przeprosiny są ode mnie. Normalnie nie jestem takim chamem, ale dziś mam nerwowy dzień, wszystko mi się wali... Teraz jeszcze Krystian, który szantażem mnie zmusza do tego rejsu. Nie będę przed panem ukrywał, że nie mam innego klienta, a jeśli... jeśli się pan nie zgodzi, stracę łódź. Nie mam kasy na... na inne zobowiązania. A przeprosiny są naprawdę ode mnie.
    Milczałem. Stał przede mną Dawid – inny Dawid, piękny jak posąg Michała Anioła. Autentycznie skruszony i... Poczułem nagle jakieś dziwne ciepło.
    – Zacznijmy jeszcze raz od nowa – wyciągnął do mnie rękę. – Niech mi pan da drugą szansę. Dawid jestem...
    Zawahałem się – ale oddałem uścisk.
    – Maksymilian, w skrócie Maks... Ale to przecież ty nie chcesz ze mną płynąć. Sam powiedziałeś, że nie weźmiesz na łódkę...
    Słowo „kaleka” – nie chciało mi przejść przez gardło...
    – Przepraszam cię jeszcze raz, Maks... Decyzja jest twoja. Ja zmieniłem zdanie. Teraz ja chcę popłynąć.
    – Nie. Ty nie chcesz – odparłem. – Ty musisz – podkreśliłem – bo nie masz wyjścia.
    – Prawdę mówiąc nie mam – powiedział cicho. – Ale to nie zmienia faktu, że...
    Nie dokończył zdania. A ja ciągle się wahałem.
    – Dobra, Zwierzak. Popłyniemy na próbę. Nie przeszło mi jeszcze, bo to jednak boli, ale ok. Spróbujemy. Może się uda. To w końcu miał być mój wymarzony lipcowy rejs.
    – Lipcowy rejs... Lubisz Koryckiego? – zapytał.
    – Bardzo – odpowiedziałem
    Łódź Zwierzaka była niczego sobie, stała zacumowana dziobem do kei. Poziom wody wysoki. Jak ja, do cholery, tu wlezę...
    Dawid biegał po deku w te i z powrotem, z bagażami, z prowiantem. Złamanoręki zakupił nawet tego zamówionego przeze mnie Cheevas’a. Z koncepcyjnego zamyślenia jak wleźć na łódź, wyrwał mnie Zwierzak. Pochylił się z pokładu mocno w dół, chwycił mnie pod ramiona i – wstawił na pokład... Proste, jak budowa cepa.
    Odbiliśmy. Było późno.
    – Przepłyniemy kawałek na silniku, żeby znaleźć jakąś fajną bindugę. Szmaty postawimy jutro – powiedział.
    I odpłynęliśmy. Patrzyłem z przyjemnością, jak Dawid biega po pokładzie, jak sobie radzi z tym całym bałaganem.
    Gdzieś po kwadransie Dawid znalazł fajne miejsce, choć nie dało się dojść blisko brzegu. Trzeba było kawałek przejść po wodzie.
    Na brzegu ułożone było drewno na ognisko. Dawid wyniósł z kabiny gitarę, butelkę whisky.
    – Idziemy – powiedział.
    Zaczyna się nieźle, pomyślałem. Postanowiłem więc nie rozpamiętywać już tego zajścia z tawerny. Chłopak się stara, trzeba dać mu szansę. W dodatku ciągle towarzyszyło mi to ciepło, które poczułem, gdy kierował przeprosiny w moją stronę.
    Dawid stał już na brzegu, ja nadal byłem na pokładzie.
    – Wyskakuj na brzeg! – krzyknął.
    – Ok. – odpowiedziałem, ale nie miałem jednak pomysłu, jak to zrobić.
    Dawid się zorientował, podszedł do łodzi.
    – Właź na barana, a te dwie swoje przyjaciółki zostaw, nie będą ci teraz potrzebne.
    Zwierzak wziął mnie jak dzieciaka, przeniósł i posadził mnie na zwalonej kłodzie. Ciągle czułem na sobie uścisk jego ramion, a na plecach pojawiła mi się gęsia skórka. Co się ze mną, do cholery, dzieje?
    Dawid rozpalił ognisko i usiadł na trawie tuż obok mnie. Wyjął gitarę i zaczął coś brzdąkać i mruczeć pod nosem,
    – Czy to nie „Lipcowy rejs” Koryckiego? – spytałem.
    – Tak. Znasz tekst?
    – Pewnie, lubię tę szantę.
    – Więc śpiewamy!

„Las przeciągnął szary grzbiet zmierzchu
Nastroszył szuwary szumiącym chłodem
Przez sosen zielone poddasze
Wsiąkały złote promienie w wodę
         Zaparowały szyby jeziora
         W oczach twych smutek rybą plusnął
         Miasto schowało ulice
         Pod nocy dziurawe sukno
Dni kilka ledwie wczoraj
Jeziora rozbite lustro
Cisza odjazdu leży na bomie
I śpiąca przy brzegu łódka
         Lipcowy tydzień tęsknotą mnie zatruł
         Żagle w kajucie i dłonie złożone
         Jutro przewrócę ostatnią stronę
         Wspólnoty związanej na czas wiania wiatru”

    Miał przepiękny głos...
    Po zakończeniu tej szanty poprosiłem go, żeby zaśpiewał kolejną, i kolejną, a w przerwach popijaliśmy whisky, niestety – milcząc.
    Dochodziła północ.
    – Kładźmy się spać – oznajmił Dawid i nie czekając na moją zgodę, zaniósł mnie na rękach na pokład.
    Podziękowałem.
    Każdy z nas rozłożył się na swojej koi. Nie mogłem w to uwierzyć. Moja własna koja. Marzyłem od dziecka, by spędzić noc na jachcie.
    Długo nie mogłem zasnąć. Rozmyślałem o tej całej sytuacji, o Dawidzie, o jego przemianie, o jego drugiej twarzy. Co się ze mną dzieje? Dlaczego przy tym chłopaku czuję takie ciepło, a serce mi bije jak szalone? Skąd te emocje?
    Wreszcie zasnąłem...
    Obudziłem się o 6:00. Dawida nie było w mesie, dokoła panowała głucha cisza.
Postanowiłem jeszcze chwilę poleżeć. Zacząłem myśleć o śnie, jaki mi zesłał Morfeusz. Śnił mi się Dawid. Był nagi. Podszedł do mnie i zaczął mnie delikatnie dotykać smukłymi palcami, następnie jego usta zbliżyły się do moich. Zaczęliśmy się całować. Wplątałem palce w jego bujne blond włosy, a on głaskał mnie po policzkach... Co to, do cholery, jest? Skąd taki głupi sen?... Odkryłem, że mam mocny wzwód. Takiego u siebie już dawno nie pamiętałem. To chyba przez ten sen... Przykryłem członka dłonią. Owszem, nie raz i nie dwa zastanawiałem się, jak to by było tak trzymać w dłoni męskiego członka, wziąć go do ust, popieścić językiem i pobudzać tak długo, aż wytryśnie, a następnie połknąć cały ten nektar, delektując się jego smakiem... Ale to były tylko moje fantazje. Skąd się wzięły? Bo wiedziałem, że ja z dziewczyną – marzenie. Która by chciała z... z kimś takim, jak ja... Pewnie dlatego moje myśli podświadomie wędrowały ku chłopakom. Taki, jakby go „podkręcił”, może dałby się swoim pobawić. Potem i tak pójdzie na dziewczyny... A jak można się dobrze bawić członkiem, przećwiczyłem nie raz. Na sobie...
    Do mesy wszedł Dawid. Był tylko w szortach. Błyskawicznie ukryłem wzwód. Poczułem się zmieszany. Tym bardziej, że doskonale widziałem kształt jego penisa, na co już wczoraj zwróciłem uwagę.
    – To co? Zabieramy się za śniadanie? – powiedział bez zbędnego „dzień dobry”.
    – Ok... – odrzekłem niepewnie.
    – Maks, coś się stało? – Dawid zauważył moją niepewność. – Jesteś jakiś... dziwny.
    – Nie, skądże...  To tylko nadmiar wrażeń.
    – No to ok. Ale wrażenia to się dopiero zaczną, mój drogi.
    Podczas śniadania Dawid przybliżył mi zasady panujące na wodzie i na jachcie, po czym określił moją rolę podczas rejsu. Wtedy zrozumiałem, na co się odważyłem i pojawiły się we mnie wątpliwości, czy podołam tym wszystkim obowiązkom. Czy on nie widzi, że poruszam się o kulach, że nie jestem tak sprawny, jak on? Że to, co dla niego jest łatwe i proste – dla mnie może być niewykonalne?
    Najwyraźniej nie widział, bo oczekiwał ode mnie wiele. Gdy zobaczył przerażenie w moich oczach, powiedział:
    – Stary, spokojnie, wszystkiego cię nauczę. W końcu to twój dziewiczy rejs, więc musisz brać w nim czynny udział. Zresztą, twoja pomoc jest tu niezbędna.
    Dziewiczy... Dziwnie zabrzmiało to słowo w jego ustach... Ale już się nieco uspokoiłem.
    Odtąd tworzyliśmy zespół. Załogę. Byliśmy odpowiedzialni za siebie.
    – I jeszcze jedno. Ściągaj te długie spodnie. Po łodzi chodzi się w samych szortach, w kąpielówkach, albo po prostu nago...
    Zdrętwiałem... Mógłbym nawet nago. Oczywiście... Gdyby nie...
    Niepewnie zdjąłem spodnie. Zwierzak nawet nie spojrzał na moje nogi. Trzęsienie ziemi nie nastąpiło. A chyba powinno...
    Znałem wszystkie żeglarskie komendy... no, prawie wszystkie, od dziecka. Studiowałem najrozmaitsze podręczniki z zakresu teorii żeglowania. Miałem tylko nadzieję, że je nie zapomniałem. Zresztą Dawid udzielał mi tak obrazowych instrukcji, że nie powinienem się skompromitować.
...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin